Ucieszyłam się, gdy na mojej komórce wyświetliło się imię Bernarda. To znaczyło, że znowu jest w kraju. Bardzo lubiłam tego kumpla ze szkolnych lat, który jako jedyny z liceum obrał taką drogę życia. Duchową, pełną wyrzeczeń i prostoty, drogę świeckiego brata zakonnego, pomagającego ubogim i potrzebującym.

Musimy się spotkać

Spotkałam go kiedyś przypadkiem na jednej z imprez charytatywnych, którą sponsorowała moja firma. Nigdy bym się nie spodziewała, że ten klasowy rozrabiaka, pierwszy do wszystkich drak i imprez, tak się zmieni… Nabrałam szacunku dla Bernarda. Opowiedział mi o swoich misjach, o tym, jak organizuje pomoc dla biednych, domy i przytuliska dla bezdomnych… I to wcale nie gdzieś w odległych krajach, w Afryce, ale u naszych sąsiadów.

Właśnie za wschodnią granicą, w małym miasteczku nasza firma miała filię. Zdarzało mi się nawet jeździć tam w delegację, gdy szef chciał posłać kogoś zaufanego… Przerażała mnie jednak tamtejsza rzeczywistość i zawsze starałam się jak najszybciej załatwić sprawy i wracać do domu. Do wygodnego, ciepłego mieszkania, do sklepów pełnych towarów, do normalnego życia. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym tam mieszkać dłużej niż tydzień.

Toteż byłam pełna podziwu dla Bernarda. Widziałam tam przecież nieraz bezdomnych, brudnych, o złych oczach… A może mi się tylko wydawało, może ich oczy były tylko smutne? Wśród takich ludzi żył mój przyjaciel, i starał się ratować ich przed upadkiem na samo dno.

– Witaj, Haniu – usłyszałam głos Bernarda w komórce. – Przyjechałem na kilka dni urlopu, moja mama ostatnio nie za dobrze się czuje…

– No to musimy się spotkać, koniecznie – odparłam. – Zapraszam cię do siebie, zrobię kolację, pogadamy…

– Wpadnę, oczywiście, tylko pozałatwiam co ważniejsze sprawy – powiedział. – Chciałbym wykorzystać ten czas tutaj, znaleźć jakichś sponsorów…

Zobacz także:

Właśnie taki był Bernard. Dopiero co przyjechał, a już myśli o powrocie. Do tych swoich bezdomnych, dla których znowu zapakuje swój stary van po sam dach żywnością i innymi dobrami, jakie uda mu się zdobyć. Poprzednim razem sama pomagałam mu pakować to wszystko, co udało mu się zorganizować. Teraz też trzeba będzie puścić wici wśród znajomych, którzy mieli jakieś sklepy, bądź dostęp do rożnych instytucji niosących pomoc. Będę też musiała porozmawiać z Maciejem, moim szefem, a zarazem przyjacielem rodziny od lat. Może uda mi się zdobyć jakąś kasę dla tego przytuliska Bernarda, szefowi przecież wszystko jedno, czy odprowadzi pieniądze do urzędu skarbowego, czy na zbożny cel…

Każdy grosz się przyda

– Nawet sobie nie wyobrażasz, jak tam jest trudno o wszystko – powiedział Bernard, gdy wreszcie któregoś popołudnia zagościł w moim domu. – Nie ma pieniędzy na nic, na jedzenie, prąd, na leki… A potrzebujących jest coraz więcej.

– To jak ty sobie dajesz z tym radę? – patrzyłam na jego twarz, na której widać było zmęczenie. Ale w oczach wciąż miał te dobrze mi znane iskierki radości…

– Wiesz, tam już jest tak źle, że czasem nie mamy co do garnka włożyć, ale wtedy zdarza się cud…  – roześmiał się Bernard. – W zeszłym tygodniu na przykład było naprawdę krucho, nie wiedziałem, czym nakarmię tych moich chłopaków, bo zostało tylko trochę ziemniaków. I wtedy jakiś chłop z pobliskiej wsi przywiózł pełen wóz kapusty! Żebyś ty wiedziała, jaki z niej kapuśniak był dobry. Co prawda, boczek w nim nie pływał, ale…

– Już rozesłałam wiadomości po ludziach – powiedziałam, ciesząc się, że mogę mu pomóc. – Trochę żywności się zbierze. Pogadam też z szefem… On czasem wspomaga finansowo takie akcje.

– Nie powiem nie – Bernard patrzył na mnie ciepłym, dobrym wzrokiem.

– Wiesz, że każdy grosz się przyda.

Myślę, że da się coś zrobić

Postanowiłam porozmawiać z Maciejem zaraz następnego dnia. Mój szef nie był ostatnimi czasy w najlepszym humorze, sprawy firmy się chyba komplikowały. Chodziły słuchy, że właśnie w tych filiach za wschodnią granicą nie dzieje się dobrze, coś tam szwankuje z organizacją. Podobno te kwartalne delegacje już nie wystarczają i że szefostwo myśli o wysłaniu tam kogoś na stałe. Słyszałam, jak ludzie zastanawiali się, na kogo padnie… Niewiele jednak mogłam się od nich dowiedzieć, bo na mój widok cichły wszelkie rozmowy. No tak, wciąż jeszcze nie darzono mnie zaufaniem…

Właściwie nie powinnam się dziwić takiej sytuacji. Gdy zaczęłam pracę w tej firmie dwa lata temu i zostałam prawą ręką szefa, wszyscy przyglądali mi się podejrzliwie. Nie wiedzieli, kim jestem, skąd przyszłam i dlaczego akurat dostałam to stanowisko. Początkowo mieli mnie nawet za kochankę szefa, potem za jego wtyczkę… A Maciej był prostu naszym przyjacielem z dawnym lat, moim i mojego męża. I gdy zostałam sama po rozwodzie, gdy mój mąż wyjechał z kraju, zostawiając mnie praktycznie bez środków do życia, to właśnie Maciej mi pomógł.

Zatrudnił mnie w swojej firmie, zaufał moim umiejętnościom, chociaż przecież pojęcia nie miał, czy podołam obowiązkom. Ale jakoś sobie radziłam i teraz, po dwóch latach, mogłam być właściwie z siebie dumna… Byłam świetnym pracownikiem, oddanym firmie, a Maciej wciąż był moim przyjacielem. I tylko przyjacielem, bez względu na to, co sobie inni o nas myśleli.

Zawsze uważałam Macieja za dobrego, uczciwego człowieka, toteż bez większego wahania zdecydowałam się przedstawić mu sytuację Bernarda.

– To ten twój mnich, tak? – spytał, gdy w jego gabinecie wyłuszczyłam swoją prośbę. – Ten, co to bezdomnych po ulicach zbiera…

– Nie mnich, tylko świecki duchowny – mimo woli roześmiałam się na takie określenie Bernarda. – I nie zbiera, tylko przytulisko prowadzi.

– Na jedno wychodzi przecież, no nie – wzruszył ramionami Maciej. – No to chyba ciężko mu musi być, tam przecież taka bieda…

– No właśnie – przytaknęłam szybko. – I wiesz, ja z dawnej przyjaźni robię, co mogę, żeby mu pomóc – żywność, ubrania organizuję. Ale przydałaby się jeszcze jakaś kasa… – westchnęłam, patrząc na niego wyczekująco.

– Widzę, że zmierzasz prosto do mojego portfela – roześmiał się szef.

– Nie do twojego – pokręciłam głową. – Myślę o pieniądzach z firmy. I tak przecież odpiszesz to sobie potem od podatku, a Bernardowi mógłbyś bardzo pomóc.

– No dobrze, pomyślę o tym – odparł Maciek. – To zaproś dzisiaj tego swojego mnicha na kolację, spotkamy się w knajpie, pogadamy…

Maciej cierpliwie wysłuchał Bernarda. A potem szczegółowo wypytał go o przytulisko, o różne sprawy z nim związane…

– Myślę, że da się coś zrobić – powiedział na koniec. – Parę tysięcy euro… w dowód uznania dla twojej pracy.

– To moje powołanie – głos Bernarda był bardzo poważny. – A ci ludzie tego naprawdę bardzo potrzebują.

Takiej propozycji się nie spodziewałam

Jak ja się cieszyłam. Jak bardzo byłam wdzięczna Maciejowi za jego gest. Piałam peany na jego cześć do wszystkich znajomych, jacy stanęli na mojej drodze przez następny dzień. Uważałam mojego szefa nieomal za świętego. Do tego feralnego czwartkowego poranku, dwa dni po kolacji z Bernardem, kiedy to wezwał mnie do swojego gabinetu.

– Siadaj, Haniu, bo to dłuższa rozmowa będzie – wskazał mi fotele przy oknie.

Moje serce niespokojnie zabiło. Usiadłam, a chwilę potem sekretarka przyniosła kawę. To nie było normalne, Maciej mnie nigdy nie częstował kawą w swoim gabinecie… Spojrzałam na niego niepewnie.

– Widzę, że zanosi się na poważną rozmowę – powiedziałam w miarę lekkim tonem. – Stało się coś?

– Sytuacja się komplikuje w filii na wschodzie – odparł, podnosząc filiżankę.

Wzrok miał opuszczony, nie patrzył na mnie.

– Tam musi być ktoś na miejscu, inaczej wszystko się posypie.

– I co w związku z tym? – spytałam, jeszcze nie domyślając się niczego.

– Pomyślałem sobie, że ty byłabyś odpowiednią osobą – wciąż na mnie nie patrzył, całą uwagę skupiał na filiżance.

– Ty chyba żartujesz – zaśmiałam się nerwowo.

No, takiej propozycji się nie spodziewałam. Przecież wszyscy wiedzieli, jak tam jest, jaka trudna rzeczywistość, ciągłe problemy, przecieranie dróg… Tam potrzebny był silny, odporny mężczyzna, umiejący radzić sobie z ludźmi, z tamtejszymi warunkami. A ja… Ja nie umiałam, jak na razie poradzić sobie sama z sobą, więc jak tu w ogóle mówić o tak poważnej sprawie. Ale Maciej był innego zdania.

– Jesteś mądra, inteligentna, masz podejście do ludzi – powiedział. – Ja wiem, że to odpowiedzialne zadanie, wymagające dużych umiejętności, ale ty je masz.

– Co ty mówisz – potrząsnęłam głową. – Ja nie mogę tam jechać, nie nadaję się!

– Odmawiasz mi? – spytał Maciej.

– Nie traktuj tego w takich kategoriach – wstałam, z nerwów zaczęłam chodzić po pokoju. – Ja się nie nadaję, bo… Jestem kobietą, tu mam dom, nie mogę tak wyjechać, wszystkiego zmienić w życiu.

– Jesteś samotna, nikogo tu nie masz, nie wszystko ci jedno, gdzie będziesz mieszkać? – Maciej popatrzył na mnie przeciągle. – Tam też będziesz mieć mieszkanie, świetne warunki.

Nie powinien był tego mówić. Że jestem sama, że mogę mieszkać w każdym miejscu, bo przecież mi wszystko jedno, gdzie będę wracać do pustego domu.

– Haniu, jesteś mi chyba winna przysługę – dodał szef po chwili.

– O czym ty mówisz? – odwróciłam się w jego stronę gwałtownie.

– Poprosiłaś o dotację dla tego twojego mnicha – odparł Maciej spokojnie. – Dałem. Masz wobec mnie dług wdzięczności, możesz go teraz spłacić…

– Bernard nie jest mnichem – wrzasnęłam z furią, czułam, że ciśnienie wzrosło mi chyba do trzystu. – Ile razy mam ci mówić… – urwałam nagle, bo poczułam, że mi brakuje tchu.

Nie spodziewałam się po Macieju, że będzie usiłował mną manipulować, że wykorzysta Bernarda dla własnych celów. Takiego go nie znałam. Patrzyłam teraz jak spokojnie popija kawę i nie mogłam uwierzyć w to, co się stało. Ten uczciwy, porządny człowiek… Nagle zobaczyłam jego drugą twarz. Nie zawahał się wykorzystać czyjejś szlachetności i swojej przewagi finansowej do własnych celów. Jak on mógł to zrobić? I to wobec mnie, która ledwie pozbierała się po zawirowaniach życiowych, której wreszcie się wydawało, że jest bezpieczna. A on zmusza mnie do wyjazdu tam, gdzie potrzebny jest silny mężczyzna…

– Nie pojadę tam – rzuciłam cicho. – Nie pojadę, bo nie czuję się na siłach, nie rozumiesz?

Przez dłuższą chwilę w gabinecie panowało milczenie.

– Chciałbym, żebyś potraktowała to jako polecenie służbowe – powiedział Maciej, wstając od stolika.

Zamarłam. Stałam przez moment bez ruchu, nie mogąc prawie oddychać, a potem odwróciłam się i wyszłam bez słowa.

Za tyle sprzedałeś naszą przyjaźń

W domu długo zastanawiałam się, co zrobić. Nie mogłam jechać. To mnie przerastało. Ale z drugiej strony rzeczywiście czułam, że jestem coś dłużna Maciejowi za to, co zrobił dla Barnarda. Poza tym to polecenie służbowe... Byłam jak w imadle. Z której strony by na to nie popatrzeć, wychodziło na jedno – że nie mam innego wyjścia, muszę jechać. Ale czy rzeczywiście nie miałam?

Długo myślałam, rozważałam wszystko, wybierałam mniejsze zło. Musiałam pamiętać o Bernardzie, o tym, co było w tym wszystkim najważniejsze. Potem przygotowałam tę kopertę…

Nazajutrz powiadomiłam sekretarkę szefa, że proszę o rozmowę z nim. Dwie godziny później Maciej wezwał mnie do siebie. Mocniej ścisnęłam w ręku torebkę, do której włożyłam tę kopertę.

– Nie mam za wiele czasu – powiedział, gdy weszłam.

Już od progu zauważyłam, że znowu nie był w dobrym humorze. Ale moja determinacja była tak wielka, że było mi wszystko jedno.

– Nie obawiaj się, nie zajmę ci go zbyt wiele – powiedziałam. – Czy nadal twoje polecenie moich przenosin jest aktualne?

– Oczywiście – odparł krótko.

Wtedy wyjęłam z torebki kopertę i położyłam ją na biurku.

– Proszę, to jest moja odpowiedź.

Przez chwilę patrzył na biały prostokąt bez słowa, nie dotykając go, jakby się bał, że koperta może wybuchnąć.

– Co to jest? – spytał w końcu.

– Zobacz.

Maciej wolnym ruchem sięgnął do koperty, otworzył ją, wyciągnął jeden kawałek papieru, rozłożył go, zaczął czytać… Widziałam, jak twarz mu czerwienieje ze złości. Sięgnął po drugi…

– Zwariowałaś – popatrzył na mnie z wściekłością. – Co to ma znaczyć?

– To moja odpowiedź na twoje polecenie służbowe, zwalniam się. To jest podanie z prośbą o rozwiązanie umowy – powiedziałam. – Zwracam ci też kwotę, jaką dałeś Bernardowi, bo za tyle sprzedałeś naszą przyjaźń…

Maciej przypatrywał mi się przez moment bez słowa, a potem podarł mój czek.

– Ty naprawdę zwariowałaś – pokręcił głową. – Co ty mówisz, kobieto!

– To, co myślę – odparłam i, nie patrząc już na niego, szybko wyszłam z gabinetu.

Nie chciałam, aby widział moje łzy...

Może faktycznie masz rację

Nie zdążyłam dojść do swojego pokoju, gdy zabrzęczała moja komórka. Dzwoniła sekretarka Macieja.

– Szef prosi panią do siebie...

Bez słowa ją minęłam i weszłam do jego gabinetu.

– Nie spodziewałem się, że potraktujesz to tak serio – powiedział Maciej.

– A jak miałam to potraktować – warknęłam.

– Już dobrze – Maciej ugodowo podniósł dłonie do góry. – Zapomnij o mojej propozycji, a ja nie będę pamiętał o tym – wskazał na skrawki papieru na swoim biurku. – I przyjmij moje przeprosiny. Nie powinienem był tak tego rozegrać, wybacz.

– Dobrze – szepnęłam. – Chcę wierzyć, że jesteśmy przyjaciółmi.

– Jesteśmy – podszedł i mnie uściskał. – Chciałem, abyś ty tam jechała, bo naprawdę jesteś dobra. Ale cóż, pojedzie ktoś inny, mężczyzna. Może faktycznie masz rację, że to nie misja dla kobiety.

– Właśnie – pociągnęłam nosem.

– Ale kolacji na zgodę mi nie odmówisz? – spytał. – Zapraszamy cię z żoną do nas, przyjdź z tym twoim mnichem.

– Pod warunkiem, że Bernard się o tym nie dowie – wskazałam na strzępy mojego czeku, leżące na biurku.

– Masz moje słowo, przyjaciółko – Maciej mocno uścisnął mi dłoń.

–  I jeszcze jedno... – przytrzymałam go mocniej.

– Tak? – spytał niepewnie.

– On nie jest mnichem!