Zawsze twardo stąpam po ziemi i trzeźwo myślę. Dlatego nigdy nie wierzyłam w magię, przepowiednie ani horoskopy stawiane przez astrologów. A już wizyta u wróżki wydawała mi się szczytem głupoty. A jednak pozwoliłam sobie powróżyć. I to dwukrotnie.

Po raz pierwszy namówiła mnie na to koleżanka.

– Co ci zależy? Może dowiesz się czegoś ciekawego? – kusiła.

– O, tak – powątpiewałam. – Na pewno usłyszę, że spotkam pięknego nieznajomego, który odmieni moje życie. Dziękuję, już raz spotkałam i teraz nie mogę się pozbierać.

Więc – czemu nie?

Byłam rozgoryczona. Jakiś czas temu rozstałam się z facetem, z którym spędziłam (a może lepsze byłoby słowo „straciłam”) trzy lata. Było to nieustające pasmo napięć i nieporozumień. Marzyłam o zwyczajnym rodzinnym życiu: mąż, dzieci i domek z ogródkiem. Ale Bartek okazał się niedojrzały do związku. Skończyło się ostatecznie burzliwą kłótnią połączoną z trzaskaniem drzwiami (on) i płaczem (ja). Wkrótce wyjechał za granicę, a ja ponad pół roku zmagałam się z depresją.

Miałam 35 lat i żadnych widoków na małżeństwo i dziecko. Słowo „singielka” fajnie brzmi, kiedy jest się nią z wyboru, ale kiedy zostaje się samemu z zawiedzionymi nadziejami, to jest to po prostu smutne i tyle.

Miałam kilka dobrych koleżanek i jedną przyjaciółkę od serca. Wspierały mnie i starały się jakoś pocieszać w tym trudnym czasie. Kiedy jedna z nich wyskoczyła z tą wizytą u wróżki, początkowo wykręcałam się, ale postanowiłam, że w końcu mogę to potraktować jako wizytę w ciekawym miejscu, a przecież i tak nie uwierzę w to, co tam usłyszę, więc – czemu nie?

Zobacz także:

Co ja tu do diabła robię?

Wróżka Maryla mieszkała w starej kamienicy przy rynku. Jej mieszkanie było dokładnie takie, jakiego się spodziewałam – ciemne, wypełnione aromatem kadzidełek i zastawione dziwnymi bibelotami. Wprawdzie nie widziałam nigdzie szklanej kuli, ale reszta elementów – czarny kot, karty do tarota i tajemnicze wykresy astrologiczne na ścianach – wskazywała na to, że i szklana kula gdzieś tam pewnie jest.

Gospodyni tego przybytku była malutka i pomarszczona niczym zła wiedźma z bajek dla dzieci. Na szczęście jednak na jej twarzy gościł serdeczny uśmiech. Pomimo tego, że byłam nastawiona sceptycznie do całej tej sytuacji, musiałam być jednak stremowana, bo wróżka Maryla, rzuciwszy na mnie okiem, zaproponowała coś na wyciszenie.
Podziękowałam, bo sądziłam że uraczy mnie jakimś dziwnym naparem i – kto wie – może wyciągnie ze mnie w ten sposób jakieś informacje, ale ona – jakby odgadując moje myśli zachichotała.

– Miałam na myśli dobrą zieloną herbatę, kochana. Nie bój się, to napój, który rozjaśnia umysł i uspokaja.

– W takim razie poproszę – wymamrotałam.

Myślałam, że będzie jakiś uroczysty początek, jakieś odczynianie czarów itd., ale ona, jeszcze podczas parzenia dla mnie herbaty, zaczęła zwyczajną pogawędkę. Później usadowiłyśmy się na sofie: najpierw powróżyła mi z dłoni, a właściwie tylko na nią patrzyła, nic nie mówiąc, później sięgnęła po karty tarota.

Nie pytałam o nic, czułam się lekko zażenowana całą ta dziwaczną sytuacją. „Co ja tu do diabła robię?”, pytałam siebie w duchu, obserwując, jak wróżka Maryla rozkłada karty na niewielkim stoliku.

Uważaj na żołądek, kochana

Zaczęła mówić tak niespodziewanie, że drgnęłam na dźwięk pierwszych słów.

– Pomagasz wielu ludziom, opiekujesz się nimi… To wiąże się z twoim zawodem, ale taką masz też naturę. Nie umiesz tylko pomóc samej sobie. Nadal zmagasz się z negatywnymi emocjami po ostatnim związku, jednak widzę, że już za nim nie tęsknisz. Została w tobie tylko gorycz. Ale największa miłość jest jeszcze przed tobą. Odbędziesz daleką podróż. W mieście z wysokimi domami spotkasz mężczyznę, z którym znajdziesz szczęście.

I to było już wszystko. Miałam wrażenie, że oczekiwała ode mnie dodatkowych pytań, bo popatrzyła na mnie zachęcająco. Miałam ich oczywiście wiele: czy będę zdrowa, szczęśliwa, czy będę miała dzieci..., jednak nie mogłam zdobyć się na to, aby je zadać tej kobiecie, którą brałam za jakąś szarlatankę a może po prostu zręcznego psychologa.

Jej „przepowiednia” brzmiała tak banalnie, że roześmiałabym się, gdybym nie była zirytowana. Co do zawodu pielęgniarki, który wykonywałam, to przecież mogła to jakoś sprawdzić, choćby w Internecie.

Podziękowałam, zapłaciłam i zaczęłam zbierać się do wyjścia, kiedy nieoczekiwanie chwyciła moją dłoń. Poczułam ciepło i nagle jakby spłynął na mnie spokój.

– Uważaj na żołądek, kochana. Stres szkodzi. Powinnaś lepiej się odżywiać. Jeśli to zignorujesz, możesz mieć kłopoty.

Ale co to komu przeszkadza?

Minęły dwa lata. Przez ten czas żyłam głównie pracą w szpitalu. Nadal byłam samotna. O Bartku zapomniałam, a innych facetów trzymałam na dystans. Starałam się podchodzić do tego pozytywnie, bo właściwie nie było najgorzej. Miałam w końcu czas tylko dla siebie. Po pracy chodziłam do kina, spotykałam się z koleżankami, zapisałam się na angielski i jogę. Wróżka Maryla miała rację w jednym – nabawiłam się wrzodów żołądka. Po tej wizycie u niej pognałam do lekarza i okazało się, że mam wrzody, mogłam więc od razu zacząć odpowiednią terapię i przejść na właściwą dla mnie dietę.

W Boże Narodzenie zadzwoniła do mnie Dorota – moja siostra cioteczna mieszkająca w Stanach Zjednoczonych i zaprosiła mnie do siebie na wakacje. Miałam trochę oszczędności i żadnych planów na lato, a perspektywa mieszkania w Nowym Jorku była kusząca tym bardziej, że nie musiałam martwić się o nocleg ani wyżywienie.

– Kup tylko bilet a ja zatroszczę się o wszystko inne – powiedziała Dorota.

Poleciałam w czerwcu. Dorota, która mieszkała na Queensie niedaleko stacji metra i wiodła beztroskie życie singielki z wyboru, zorganizowała mi wiele atrakcji. Codziennie gdzieś wychodziłyśmy. Na początku zabrała mnie na Manhattan. Kiedy z okna kolejki (bo tam metro biegnie częściowo nad ziemią) zobaczyłam znany mi z filmów widok, poczułam dreszcz emocji.

Przez kolejne dni zwiedziłam wiele ciekawych miejsc. Snułyśmy się po alejkach Central Parku, siadałyśmy w kafejkach Soho, zwiedziłyśmy Metropolitan Museum, obejrzałyśmy panoramę Nowego Jorku ze szczytu najwyższego budynku w mieście – Empire State Building, popłynęłyśmy, aby z bliska zobaczyć Statuę Wolności, no i zrobiłyśmy zakupy na słynnej Piątej Alei. Wprawdzie kapelusz, który tam sobie upatrzyłam, nie pochodził z butiku, tylko z ulicznego straganu, ale co to komu przeszkadza?

Nie wróżyła mi z ręki

Po tygodniu Dorota musiała wrócić do pracy i odtąd towarzyszyła mi tylko popołudniami. A we mnie wstąpiła jakaś niezwykła energia. Metro jest świetnym środkiem komunikacji w tak wielkim mieście jak Nowy Jork. Chętnie więc z niego korzystałam. Podczas jednej z moich samotnych eskapad odkryłam centrum kabały a zaraz obok… gabinet wróżki astrologa.

„No tak, obok bank na banku, racjonalnie myślący biznesmeni, wielkie pieniądze, wielkie interesy, ale ludzie są ludźmi” – pomyślałam. Przypomniałam sobie moją wizytę u wróżki kilka lat wcześniej i nagle zachciało mi się pójść do tej wielkomiejskiej, nowojorskiej. Ciekawa byłam, czy usłyszę równie banalną przepowiednię, czy też może wróżka z Nowego Jorku będzie miała większe kompetencje w odczytywaniu mojego losu.

Nie mam pojęcia, dlaczego nagle tak bardzo zaczęło mi zależeć na tej wizycie. Zapisałam sobie adres i telefon i wróciłam do domu. Zadzwoniłam tam i spytałam o cenę za wizytę. Nie było tanio, ale Dorota, którą wtajemniczyłam w swój plan, bardzo się do tego pomysłu zapaliła i powiedziała, że mi to zasponsoruje.

Okazało się, że pierwszy wolny termin wypadł dopiero w przeddzień mojego wyjazdu do Polski. Stawiłam się tam 10 minut wcześniej. Miejsce przypominało poczekalnię u dentysty. Jasne przestronne wnętrze, prawie puste, jeśli nie liczyć biurka sekretarki (wróżka miała sekretarkę!) i skórzanej kanapy. Nie było jednak żadnych czasopism. Zaproponowano mi kawę, po czym sekretarka uśmiechnęła się i wskazała gestem drzwi gabinetu wróżki.

Pokój, do którego weszłam, był mniejszy niż poczekalnia, ale równie pusty. Stało tam nowoczesne biurko z komputerem i dwa krzesła. Na ścianach nie widziałam żadnych wykresów. Wróżka astrolożka była młodą, atrakcyjną kobietą. Przedstawiła się jako Cleo. Czułam się stremowana, bo mój angielski był na średnim poziomie. Powiedziałam o tym Cleo, a ona odparła, że to nic nie szkodzi, bo będzie się starała mówić powoli i wyraźnie, i mogę ją pytać, jeśli czegoś nie zrozumiem.

Nie wróżyła mi z ręki. Poprosiła mnie tylko o imię i datę urodzenia. Później coś tam poklikała w komputerze. Po kilku minutach popatrzyła na mnie i powiedziała z uśmiechem.

– Przed tobą ważne spotkanie. Poznasz mężczyznę…

– Miłość życia? – nie wytrzymałam i przerwałam jej niemal kpiąco.

Byłam zawiedziona. Czy to staruszka wróżąca z dłoni i kart, czy też modnie ubrana i uczesana pańcia z Nowego Jorku, a brednie te same.

– Kogoś bardzo ważnego.

– I pewnie właśnie tu, w Nowym Jorku? – indagowałam dalej.

– Wygląda na to, że tak.

– Czy będę z nim żyła długo i szczęśliwie? – zapytałam jeszcze lekkim tonem.

Ta rozmowa zaczynała mnie bawić.

– To będzie zależało i od ciebie, i od niego – powiedziała poważnie.

Kiedy tylko wyszłam, postanowiłam, że już nigdy nie odwiedzę żadnej wróżki.

Zobaczyłam mężczyznę o ogniście rudych włosach

Następnego dnia Dorota miała odwieźć mnie na lotnisko, ale została pilnie wezwana do firmy w związku z awarią komputerów. Zamówiła mi więc taksówkę.

– Nic się nie stresuj. Podjedziesz pod sam terminal, a potem tylko odprawa i do samolotu.

Przyjechałam na lotnisko na niecałą godzinę przed odlotem. Skierowano mnie do odprawy automatycznej i – jak to z maszynami bywa – zamiast ułatwić i skrócić całą procedurę, tylko się wszystko skomplikowało. Miałam wsunąć mój paszport do zeskanowania, ale wystąpił jakiś problem. Na próżno rozglądałam się za kimś z obsługi. Moje zdenerwowanie zaczęło przechodzić w lekką panikę, zaklęłam pod nosem. Po polsku. I wtedy ktoś do mnie podszedł. Ten ktoś odezwał się do mnie w moim ojczystym języku:

– Może mógłbym pani w czymś pomóc?

Odwróciłam się i zobaczyłam szczupłego mężczyznę o ogniście rudych włosach i piwnych oczach. Miał ze sobą jedynie niewielką walizkę i pokrowiec na garnitur.

Bardzo byłabym wdzięczna, bo za chwilę mam samolot.

Objaśnił mi, co kliknąć i co wpisać. Widząc mój numer lotu, zauważył:

– Lecimy tym samym samolotem.

Nic nie będzie układało się samo

Później okazało się, że siedzimy koło siebie. Przegadaliśmy całą podróż. Grzegorz był lekarzem, wracał z konferencji. Kiedy powiedziałam, że pracuję jako pielęgniarka, okazało się, że mamy wspólnych znajomych. Wprawdzie mieszkał i pracował w Warszawie, a ja w miejscowości oddalonej o 50 kilometrów od stolicy, ale okazało się, że znam kilku lekarzy, którzy razem z nim studiowali. Gdy żegnaliśmy się na lotnisku, wymieniliśmy się numerami komórek. Po dwóch tygodniach zadzwonił. Zaprosił mnie na koncert Cesarii Evory, którą uwielbiam. Później umówiliśmy się jeszcze raz. I jeszcze…

Grzegorz był rozwiedziony. Nie miał dzieci. Po roku zaręczyliśmy się, a niedługo później – wzięliśmy ślub. Bardzo dobrze nam razem. Wróżby się jednak spełniły. Ale co do tego, czy będziemy żyli „długo i szczęśliwie” – to zależy od nas samych. Nawet bowiem w związku przepowiedzianym przez wróżki nic nie będzie układało się samo. Nie wolno więc spocząć na laurach. Jak to w życiu bywa, czekają nas pewnie i trudne chwile. Ale nie boję się ich. We dwoje damy sobie z nimi radę.