Jest Pani zadowolona?

Z czego?

Z wsadzenia kija w mrowisko. Pani książka „Towarzyszka Panienka” wzburzyła Polskę. Obudziła Pani demony. „A może napiszecie książkę o dzieciach robotników pomordowanych na Wybrzeżu w 1970 roku, a nie o tym sowieckim pacholęciu” – to jeden z łagodniejszych komentarzy w internecie.

Tak piszą osoby, które książki nie czytały i na pewno jej nie kupią. „Towarzyszka Panienka” jest bestsellerem, wyprzedała się dosłownie w kilka dni. Jest dodruk. I dostaję bardzo dobre recenzje od czytelników. Ja sama jednak jestem w szoku, bo nie spodziewałam się, że książka będzie tak popularna jak ślub Oli Kwaśniewskiej.

Wszelkie szykany doliczyła Pani do rachunku?

Doliczyłam. Ale one cichną i cieszę się, że cały ten zgiełk powoli mam już za sobą. On na pewno nie jest moim naturalnym „ekosystemem”.

Pisze Pani: ,,Kiedy byłam mała, lubiłam wchodzić do szafy. (...) Ciemność w szafie, pośród tych miękkich rzeczy, dawała poczucie bezpieczeństwa”. Mija ponad 40 lat. Dalej chowa się Pani przed ludźmi i światem?

Zobacz także:

Jestem introwertykiem. Lubię takie dni, kiedy mogę zasunąć zasłony, urządzić sobie „dark room” w pokoju i być sama.

W Pani mieszkaniu jest bardzo cicho. Panuje tutaj atmosfera pustego kościoła, alienacji i separacji od rzeczywistości. A przecież jest Pani kobietą, od której życie wymaga aktywności: mamą, córką, ma rodziców, którymi się opiekuje. A Pani się chowa?

Bo mam potrzebę samotności, pewnej izolacji, co jest moją cechą stałą. Nawet jak jestem wśród ludzi, to potrafię wprowadzić się w taki stan, aby znaleźć się „w bańce”, która ochrania mnie od hałasu, od szumu informacyjnego. Nie znoszę dużych przyjęć, pokazów mody, bankietów, chociaż spotykam na nich wiele osób, które bardzo lubię. Ale wolałabym zaprosić je do siebie do domu, wypić z nimi wino i porozmawiać w cztery oczy. Wtedy czuję, że mam prawdziwy kontakt z drugim człowiekiem.

A jaki ma Pani kontakt z tatą?

Jaki mam dzisiaj kontakt z tatą? Hmm... (cisza)

Rzadszy? Jak w ogóle czuje się Pani tata?

Nawet teraz nie najgorzej. Bardzo źle było z jego zdrowiem w styczniu. Rodzice byli u mnie na Wielkanoc. Bo święta były u mnie. Więc byli...

O mamie napisała Pani w książce jedną kartkę. Dlaczego tak mało?

Z innych powodów, niż pan myśli. Czytelnika bardziej ciekawi ten generał bez munduru niż jego żona. O mamie mogłaby być cała ta książka, bo jest niezwykle barwną postacią, ze wszystkimi tego plusami i minusami. I może dlatego łatwiej ją „narysować” od ojca. Sama jest właściwie takim „koncentratem”.

Generał wiedział, że pisze Pani tę książkę?

Dowiedział się o tym jako ostatni. Najpierw się ucieszył, po czym, jak zwykle, zaczął się martwić. Nakłaniał mnie, żebym dała mu ją wcześniej do przeczytania. Zaczęliśmy się spierać. W końcu powiedziałam mu, że się wycofałam i nie będzie książki, bo chciałam już skończyć rozmowę na ten temat. O tym, że powstała, dowiedział się, kiedy wyszła. Rodzicom wysłałam „gorący” egzemplarz.

Co powiedział Pani tata na „Towarzyszkę Panienkę”?

Na początku pochwalił, później wyraził krytyczne uwagi. Ten scenariusz zawsze się powtarza. Ale per saldo był bardzo zadowolony.

Nie odpowiedziała mi Pani, jaki ma kontakt z ojcem...

W książce jest ważne zdanie, kluczowe. Kiedyś mój syn Gustaw, zapytany przeze mnie, dlaczego jest niegrzeczny w stosunku do dziadka, odpowiedział: „Kochasz dziadka mocniej niż mnie. A jak dziadek jest w telewizji, to się do ciebie nie można odezwać i jesteś smutna”. To był dla mnie bardzo silny sygnał, że ja w znacznie większym stopniu powinnam być już matką niż córką.

I to się dzieje?

Tak.

Od kiedy?

Od paru lat.

Czy ta książka nie jest autoterapią, autorozmową? Zmierzeniem się Pani z historią życia Moniki Jaruzelskiej?

Po pierwsze chciałabym pisać. Wiedziałam, że taka książka to będzie mocny debiut, który utoruje mi drogę do tego, żeby powstały kolejne. Wyszłam z szafy.

To jedyny powód?

Większość spraw, o które pan pytał, mam pozałatwianych sama ze sobą i z rodzicami. Ta książka nie pełni funkcji autoterapeutycznych.

Dużo Pani płakała w życiu?

Nie. Bo ja mam kłopot z płakaniem.

Na pogrzebach Pani nie płacze? Po czyjejś stracie, śmierci?

Czasami płaczę, czasami nie płaczę. Bywa, że mam uczucie zamrażania się wewnątrz. Mój syn opowiadał kiedyś, że się uderzył w przedszkolu, ja spytałam, czy płakał. Odpowiedział: „No co ty, mama, przecież ja nie płaczę”. Nie skomentowałam. A on dalej: „Ja nie płaczę, tak jak ty. Ty też nigdy nie płaczesz”.

Będąc taką osobą, trudniej dzielić się uczuciem, miłością, sobą z drugim człowiekiem. Trudniej jest Pani kochać?

Wręcz odwrotnie. Tacy jak ja, introwertycy, nie trwonią uczuć na boki, nie „rozlewają się” gdzieś tam. Tylko właśnie dla osób bliskich, przyjaciół, zwierząt mają tych uczuć bardzo dużo. Potrafią im dawać mnóstwo czułości i troski. Ja się nie odgradzam od świata, tylko czasem potrzebuję się schować. Czerpię siłę i energię również z samotności.

„Nie mam pewności, czy z drugim człowiekiem mogę tworzyć dwie połówki. Z psem na pewno” – napisała Pani w książce. Zawiodła się Pani na ludziach?

 

Nie mogę się zgodzić ze stwierdzeniem Platona o tych dwóch połówkach, które poszukują się przez całe życie. Dla mnie człowiek, który jest emocjonalnie i intelektualnie dojrzały, sam w sobie jest całością. A jeżeli mówimy, że ktoś jest czyjąś połówką, oznaczałoby to jakąś jego niekompletność, wręcz ułomność. I znaczyłoby także, że potrzebuje tej drugiej połówki, żeby stać się całością. Wolę mówić, że ludzie są jak dwa jabłka, które czasami nie mogą wpaść do jednego koszyka. Jeżeli miałabym zrobić jakiś bilans, powiedziałabym tak: na pewno były takie rozczarowania – konkretnymi osobami, jakimiś znajomościami. Ale mam dużą dozę tolerancji i zrozumienia dla czyichś słabości. W związku z tym te rozczarowania potrafię wybaczyć. O ile nie są jakimś ewidentnym świństwem, ale słabością, nieumiejętnością stanięcia na wysokości zadania. Nawet w przyjaźni. Rozczarowania potrafią budować czasem silniejsze relacje. Wybaczam bardzo dużo. Natomiast powiedziałabym, że im jestem starsza, tym bardziej wymagająca robię się w stosunku do mężczyzn.

Mówi Pani o ojcu Gustawa, Dariuszu Fedyniaku, „Fedku”, „Kociu” – jak go Pani nazywa – lekarzu. W książce pisze Pani otwarcie o swoich związkach, przechodząc od tych dziecinnych pierwszych fascynacji do tych dorosłych relacji z facetami. Nie znalazłem odpowiedzi, dlaczego Pani nie została z żadnym z mężczyzn, nie zamieszkała z nim, nie wzięła ślubu?

Ale z ojcem Gustawa jesteśmy cały czas razem.

Zgoda, tylko że ten związek przetrwał w pojęciu partnerskim.

Większość swoich związków, poza jednym, to ja właściwie traktuję jako bardzo udane. Udane przez to, że coś mi dawały, pewnych rzeczy mnie nauczyły, konfrontowały z jakimiś sytuacjami, z czyjąś emocjonalnością, osobowością. Wiadomo, że w związku podchodzi się do siebie bardzo blisko. Dzięki temu ma się możliwość obcowania z drugim człowiekiem, co nas samych buduje. A rozstania są w pewnym sensie ulgą. Wracamy wtedy do siebie z radością i ciekawością. Nigdy nie zakładałam, że związek ma być już na zawsze.

„Wszystko jest fajnie do momentu, w którym miałabym codziennie mieszkać z mężczyzną, dzielić z nim przestrzeń, łóżko, łazienkę. Wystarczy, że wpuszczam go na dwa tygodnie do siebie...” – usłyszałem niedawno od pewnej aktorki. Zna Pani to uczucie?

Właściwie bycie z kimś „niekonkretnie” ma swoje plusy. My z moim partnerem jesteśmy razem, z przerwami, blisko 20 lat. Nie mieszkamy ze sobą. Wspólnie wychowujemy syna, wspólnie spędzamy weekendy, wyjeżdżamy na wakacje, chodzimy na wspólne niedzielne obiady. Rozmawiamy ze sobą po kilka razy dziennie, ale każde z nas ma własne mieszkanie. Wszystko to, co najlepsze, dajemy sobie, a to, co najgorsze, zostaje dla nas osobno. (uśmiech) Kiedyś podczas jednego z moich programów radiowych powiedziałam na antenie, że tak naprawdę kochanka dostaje to, co najlepsze. Bo dostaje na ogół więcej czułości niż żona, więcej seksu i ten seks jest lepszej jakości niż z żoną. Nie widzi złych humorów swojego kochanka, łączy ich wspólna tajemnica, bo jest to pewnego rodzaju przygoda. I zadałam pytanie: „Czy koniecznie tego faceta trzeba wziąć za męża, wsadzić go w te kapcie, posadzić na kanapie z puszką piwa i włączyć mu telewizor, a potem spierać się z nim, bo znowu czegoś tam nie załatwił?”.

Jest Pani wolna czy zajęta?

Zależy w jakim sensie. (śmiech) Powiedziałabym: nie szukam. Jesteśmy, można tak nas nazwać z Fedkiem, parą singli, tak?

Rodzice nakłaniali Panią do legalizacji tego związku: „Wiesz, może byś wzięła ślub...?”?

Zdarzało się. Wyprowadziłam się z domu, jak miałam 20 lat, zamieszkałam ze swoim chłopakiem. Od czasu do czasu pojawiały się jakieś obiekcje ze strony rodziców, ale nigdy nie było naciskania, stawiania warunków w tej sprawie.

Jak Pani sądzi: czy mężczyźni chcieli być z Panią, bo mogli na tym skorzystać? Bo Pani nazywa się tak, jak się nazywa, bo Pani ojciec mógł niemal wszystko, a oni mieli interes?

Wolałam sama zdobywać mężczyzn. Wybierałam raczej nie tych, którzy mnie adorowali, ale tych, którzy mnie ignorowali. Mężczyźni, którzy stawiali mi emocjonalny opór na początku, zawsze stanowili dla mnie wyzwanie i o wiele bardziej mnie interesowali.

Szukała Pani mężczyzn podobnych do ojca?

Absolutnie nie. Większość z tych, którymi byłam zainteresowana, czy z którymi byłam w związku, stanowiła przeciwieństwo mojego ojca. On jest bardzo kulturalny, delikatny, jest typem takiego prymusa. A ja zdecydowanie bardziej lubiłam „ostrzejszych” niż ojciec.

Co pojadą pod namiot i go jeszcze rozstawią?

No na przykład. Ojciec jest sztywny i kurtuazyjny. Wolę facetów bezpośrednich i wyluzowanych.

„Z irytacją czytam w celebryckich wywiadach zbanalizowany cytat z Nietzschego: »Co cię nie zabije, to cię wzmocni«. Uważam, że jest wręcz przeciwnie. To dobre doświadczenia dają nam siłę, pewność siebie i optymizm. Cierpienie ogranicza, wywołuje rysy. (...) I gdzieś tam pozostają, mniej lub bardziej ukryte. Gdyby miały wzmacniać, to największymi herosami winni być ludzie po Auschwitz. A nie są...” – pisze Pani.

Moja historia mnie nie wzmocniła. Pewne doświadczenia się przelały na drugą stronę i machnęłam na to ręką. Są we mnie pewne rysy, które potrafią zaboleć, czy też rany, które się potrafią otworzyć, chociaż wydawały mi się zabliźnione. Ale jestem dosyć wytrzymała – jak stal. To, że żyję, już jest na to dowodem.

Pani nie uciekła od swojej historii, nazwiska. Dlaczego?

Uciekając przed kimś, przed czymś, uciekamy przed sobą. I potem nie mamy możliwości powrotu do tego czasu, w którym się z czymś nie zmierzyliśmy, bo uciekliśmy. Parafrazując słowa Wisławy Szymborskiej: tyle wiemy o sobie, ile sami się sprawdziliśmy. Miałam swój świat, tworzyłam go od początku, zawierałam przyjaźnie... I jeżelibym uciekała od nazwiska, od bycia córką Jaruzelskiego, musiałabym porzucić to wszystko, co sama zbudowałam. Gdybym zaczęła uciekać, już później uciekałabym całe życie...

Obejrzałem film „Dzieci Hitlera”. Jego bohaterami są potomkowie: wnuki i dzieci Himmlera, Franka, Göringa, Hessa – oprawców drugiej wojny światowej. Nie czynię porównania do Pani ojca, bo wymiar drugiej wojny i czasu, kiedy on był u władzy, jest nieporównywalny. Ale bohaterowie tego filmu nie potrafili poradzić sobie z historią ojców czy dziadków. Wielu popadło w alkoholizm. Inni dokonali sterylizacji, aby nie płodzić i nie rodzić dzieci, które być może przeżyłyby to, co oni. Nie umieją normalnie żyć...

 

A ja żyłam w miarę normalnie. Oczywiście skala tego, co pan przywołał, jest nieporównywalna. Oraz decyzja mojego ojca o wprowadzeniu stanu wojennego nie jest permanentnie potępiana jak zbrodnie hitlerowskie. Kiedy patrzy się po latach na sondaże ośrodków badania opinii społecznej w związku z wprowadzeniem stanu wojennego, to zdania Polaków są podzielone pół na pół. Piszę w książce, że paradoksalnie do końca życia będę związana z rodzinami ofiar kopalni Wujek.

Przez kilka lat przedstawiała się Pani, ściszając głos, kiedy miała podać nazwisko...

Tak, Monika... (cisza) ...ska.

„Dzieci znanych rodziców dziedziczą również nienawiść” – pisze Pani.

Przez jakiś czas zamawiałam taksówki na jakieś inne nazwisko. Pamiętam, że kiedyś z koleżanką robiłyśmy żarty i zamawiałyśmy taksówkę, mówiąc: „Dzwoni Bob Marley, proszę przyjechać na ulicę....”. (śmiech)

Czy to, że żyła Pani w pełnej rodzinie, pomogło przeżyć ten cały mrok? Były obiady, były obrane owoce, wakacje, babcia. Obiektywnie – nieźle.

Nieźle, jak patrzy pan na to z boku. I wszystko, o czym pan powiedział, się zgadza. Żyłam w domu, w którym działał dobrze naoliwiony mechanizm zapewniający mi bezpieczeństwo pod kątem zdrowia, nauki itd. Nie wszystko jednak wyglądało tak idealnie.

To znaczy?

Napisałam o swojej książce, że jest szczera, a nie ekshibicjonistyczna. Tak to zostawmy.

Pani jest silna?

Nie wiem, dlaczego mówimy tak dużo o tej sile. Czy jestem naprawdę taka silna...? No, daję radę. Sporo w moim życiu było cierpienia. A ile go jeszcze przede mną...

Dlaczego?

Moi rodzice są starszymi ludźmi. Niedawno straciłam dwie bliskie mi przyjaciółki. Wszystko się może zdarzyć. Przy czym mam już do życia większy dystans.

A Pani syn będzie miał łatwiej? Dorośnie w innym pokoleniu, ma szansę, żeby nie pokutować „za winy dziadka Wojciecha” jak jego mama.

Może nie będzie, a może będzie jeszcze bardziej pokutował. Świat przestał być przewidywalny. I w sensie finansowym i obyczajowym. Gustaw nosi dwa nazwiska – moje i Fedka. Więc jeśli nazwisko Jaruzelski będzie mu ciążyło, to może sobie zmienić i pozostać tylko przy nazwisku swojego taty.

Dużo Pani w życiu straciła przez pochodzenie, tak generalnie?

Myślę, że bardzo dużo rzeczy straciłam. I bardzo wiele zyskałam.

Tak się urodzić to już znaczyło mieć łatwiej. Sama Pani siebie nazwała „towarzyszką panienką”.

Kilkakrotnie mówiłam, że mnie śmieszą, a czasem nawet irytują wypowiedzi dzieci znanych osób, jak to im ciąży znane nazwisko. Tak naprawdę w dzisiejszym świecie nawet te trudne nazwiska pomagają. I tak było w moim przypadku. Dzięki temu, co robił mój ojciec i jak przez to żyliśmy, poznawałam ludzi, których bym nie miała możliwości poznać. Pojechałam do krajów, w których nigdy bym nie była. Jednocześnie to pewnego rodzaju cierpienie, które się wiązało z życiem w tej właśnie rodzinie, nauczyło mnie empatii. Gdybym narzekała na to, że jestem pokrzywdzona przez los, to byłoby żałosne. Bywało ciężko.

Kończy Pani książkę rozmyślaniem o pytaniu „dlaczego?”. Pisze, że to jest dla Pani pytanie najważniejsze, nazywa go kluczem do zrozumienia ludzi, polityki i świata. A zapytała Pani Tomasza Karolaka, dlaczego wystawił kontrowersyjnego „Generała” – sztukę o Pani rodzicach i o Pani?

Zapytałam.

Co odpowiedział?

Że był zachwycony tekstem. Wielokrotnie do mnie wydzwaniał i zapraszał na premierę. Wcześniej w „Dialogu” przeczytałam tę sztukę. Kiedy po raz kolejny zadzwonił i zapytał, czy przyjdę na premierę, powiedziałam mu: „Tomek, ale ja czytałam tekst. On jest obsceniczny i ośmieszający”. „Nie, nie, ale to w ogóle będzie na drugim planie” – przekonywał o własnych intencjach. Tylko żebym koniecznie przyszła. Nie mogłam. W sztuce pokazana byłam jako lesbijka, która na złość ojcu  wiąże się z dziewczyną. Dokonano obrazoburczego pokazania ojca, który w sztuce wącha matkę pod spódnicą i ją maca. Występują również generałowie: Florian i Czesław, czyli generał Siwicki i generał Kiszczak. Kiedy „Generał” miał premierę, właśnie umierał syn Siwickiego, Jurek. Był starszy ode mnie o kilkanaście lat, znałam go do dziecka. Kiszczakowi, który był wtedy ciężko chory, spalił się dom na Mazurach. Jak więc bym miała się znaleźć w teatrze, w którym widownia rechocze podczas sceny, kiedy Florek z Cześkiem piją wódkę. A ja wiem o dramacie tych starych ludzi – że jednemu umiera syn, a drugiemu spalił się dom. Mało tego, mój ojciec poddawany był wtedy chemioterapii. Półprzytomny leżał w szpitalu. Naprawdę trudno, żebym doceniała wtedy ars poetica... Nie wierzę w złe zamiary Tomka, którego rodzice również są wojskowymi. Nie wiem, czy widzieli przedstawienie, a jeżeli widzieli, to czy byli zachwyceni. Tomek jest dyrektorem teatru. Wiedział, co robi: przedstawienie z takim skandalicznym rysem w dzisiejszej stabloidyzowanej kulturze było czymś sensacyjnym. I przyciągającym widzów.

„Przyszła do nas pewnego razu paczka z bananami od Fidela Castro” – opisała Pani taki moment z dzieciństwa w książce. Które banany są smaczniejsze? Te od wujka Fidela czy dzisiejsze?

Najbardziej smakuje mi to, na co sama zapracuję i co sama sobie kupię.

Jeśli nie banany, to jakie cytrusy Pani lubi?

W kategorii bananów? Zdecydowanie polskie jabłka.