Szosa była w tym miejscu wąska, na poboczach królowały drzewa i płoty, a po chodnikach biegały dzieciaki. Kurę udało mi się ominąć, lecz biegnącego za nią psa dostrzegłem w ostatniej chwili. Hamowanie na niewiele się zdało… Nie wiem, jak w podobnej sytuacji reagują inni kierowcy.

Przypuszczam, że część z nich jedzie dalej i nie zawraca sobie głowy cierpiącym zwierzakiem. Ja myślę, że jeśli ktoś zostawia bez pomocy rannego psa czy kota, to w następnej kolejności potraktuje tak samo człowieka. Wyskoczyłem z auta.

Niestety, kundelek nie wytrzymał konfrontacji z metalowym potworem. Leżał na skraju rowu jak porzucony przez dziecko pluszak. Wyglądało na to, że zginął na miejscu, ale musiałem mieć pewność, dlatego przyklęknąłem, dotknąłem dłonią jego szyi i przysunąłem nos do brązowego noska. Pies nie poruszył się. Nie zaskomlał. Nie otworzył ślepi. Nie oddychał.

– Nawet nie wiesz, jak mi przykro, głupi kundlu – mruknąłem ze ściśniętym sercem.

Dzieci nazywały panią Wilczyńską czarownicą

Zamieszanie przyciągnęło ciekawskie z natury dzieciaki. Gdy podniosłem się z kolan, zbliżyło się do mnie dwóch chłopców i dziewczynka. Martwy pies nie zrobił na nich wrażenia, jakby taki widok stanowił dla nich chleb powszedni.

– Ojej, to Termit – odezwała się w końcu dziewczynka. 

– Wilczyńska się zmartwi – zatroskał się piegowaty rudzielec.

Zobacz także:

„Nie pozostaje mi więc nic innego, jak do  niej podjechać i przeprosić za to, co się stało” – pomyślałem.

– A gdzie ta pani mieszka? – spytałem.

– Na końcu wsi, w żółtym domu – wyrwała się do odpowiedzi dziewczynka.

Podziękowałem jej, poszedłem do samochodu i otworzyłem bagażnik. Znalazłem w nim jakiś stary koc i wróciwszy na szosę, owinąłem nim martwe zwierzę.

Chce jej pan oddać martwego Termita? – zaciekawił się piegus.

– Tak. To chyba oczywiste – odparłem, układając psiaka na tylnym siedzeniu.

Dzieciaki zaczęły się szturchać, stroić dziwne miny i szeptać nerwowo.  Zdawało mi się, że słyszę słowo „czarownica”, ale postanowiłem nie przejmować się wygłupami wioskowych żartownisiów. Żółty dom pod lasem nie przypominał chaty czarownicy. Był to zwyczajny budynek otoczony metalowym płotem. 

Pełen mieszanych uczuć wysiadłem z auta. Kiedy owijałem zwierzaka w koc, wydawał się ciepły i giętki. Minął ledwie kwadrans, a ja odniosłem wrażenie, że trzymam w objęciach chłodną kłodę drewna…  Kobieta musiała mnie obserwować przez okno, bo stanęła w progu, zanim dotarłem do niej po zasypanej śniegiem ścieżce. Miała około siedemdziesiątki. Wyglądała zwyczajnie, nawet sympatycznie.

– Pan do mnie? – zagadnęła.

– Jeśli nazywa się pani Wilczyńska, to chyba tak – odparłem, kierując wzrok na trzymane w ramionach zawiniątko.

Ona też to zrobiła i jakby przeczuwając, co znajduje się w kocu, złapała się za serce.

Nie – wymamrotała. – Tylko nie to.

Położyłem zwierzaka na ziemi, ponieważ z niewiadomych przyczyn zaczął mi strasznie ciążyć, i nabrałem w płuca powietrza.

– Bardzo mi przykro – powiedziałem. 

– Biegł za kurą. Nie zdążyłem zahamować.

Chyba powiedziałem o jedno zdanie za dużo

Kobieta opadła na kolana, odwinęła psiaka i w sekundzie postarzała się o dwadzieścia lat. Delikatne zmarszczki na jej twarzy zmieniły się w głębokie bruzdy, rysy wyostrzyły, usta zacisnęły w wąską kreskę, a na plecach pojawił się garb. I nie wiem, czy sprawił to nadciągający zmierzch czy cień świerku, ale skrawek ziemi, na której leżał pies, pogrążył się nagle w głębokim mroku. Pani Wilczyńska zapłakała.

Odszedł, odszedł, odszedł… – zaczęła powtarzać jak mantrę.

– Czy mogę pani pomóc? – odezwałem się – Tak mi przykro. Nie chciałem go zabić. Wbiegł mi pod koła…

Kobieta nie zareagowała. Kiwała się w przód i w tył, z trudem łapiąc powietrze. Do pewnego stopnia rozumiałem jej rozpacz, bo miłość do zwierzaka może być tak samo silna jak do człowieka, ale bałem się, że ona dostanie tu zawału.

– Niech się pani uspokoi – poprosiłem. 

– Stało się. W końcu to był tylko pies – dodałem i natychmiast ugryzłem się w język.

Wilczyńska drgnęła i podniosła na mnie wzrok. Jej twarz się wydłużyła. Orli nos przeciął cieniem wykrzywione bólem usta.  Źrenice zrobiły się wielkie. 

– Tylko? Mówi pan „tylko”? – syknęła, a ja w mig pojąłem, dlaczego dzieciaki uważały ją za czarownicę.

Wstała, wyciągnęła rękę, zacisnęła ją w pięść, machnęła kilka razy. Potem powoli rozluźniła palce i wykonała gest, jakby pchnęła coś w moim kierunku.

– Los cię za to pokaże. Wkrótce się o tym przekonasz – zapowiedziała złowieszczo, podniosła psa i znikła za drzwiami domu.

– Stara wariatka – wyrwało mi się.

Zanim ruszyłem w drogę, podjechałem do sklepu po coś słodkiego. Przekonałem się przy okazji, że w takiej małej osadzie wieści rozchodzą się lotem błyskawicy. 

– To pan przejechał psa Wilczyńskiej, prawda? – spytała ekspedientka.

– Owszem.

– A ona co? Wyklęła pana, potraktowała miotłą czy przyjęła to spokojnie?

– Wyklęła, ale nie zamierzam się przejmować – odparłem, kierując się do wyjścia.

– Jej babka była zielarką i znała się na magii, więc możliwe, że Wilczyńska też potrafi czarować – rzuciła kobieta. – A tego psa dostała od męża, który 5 lat temu zginął pod kołami pociągu. Starej z rozpaczy pomieszało się w głowie. Sprzedała ziemię i zaczęła stronić od ludzi. Ja w żadne uroki nie wierzę, ale na własne oczy słyszałam, jak przeklęła młodego Rębałę, bo wybił oko jej kocurowi. Dwa dni później Rębała wykitował na serce. Dwudziestolatek. Wyobraża sobie pan?

– Rzeczywiście dziwne – mruknąłem na odczepnego, bo nie miałem najmniejszej ochoty słuchać dłużej tych bzdur!

Trzydzieści kilometrów przed Łodzią silnik mojego samochodu prychnął i zgasł. To najeżone elektroniką cacko, dlatego siłą rozpędu zjechałem na pobocze i zadzwoniłem po pomoc drogową. Zjawili się po godzinie, wpakowali auto na lawetę, podwieźli mnie do domu i kazali zadzwonić rano. Awarie samochodów zdarzają się często, więc uznałem, że nie ma w tym nic niezwykłego. Przez myśl mi nie przeszło, że to początek serii dziwnych wypadków, których mimo najlepszych chęci nie dało się wyjaśnić banalnym stwierdzeniem, że nieszczęścia chodzą stadami…

Niedługo po tym, jak odebrałem auto z warsztatu, trzasnął mi laptop, potem pękła jakaś rura w łazience. Woda zalała przedpokój oraz mieszkających piętro niżej sąsiadów. Wezwani fachowcy zdewastowali mi cały sanitariat, bo pęknięć było kilka.

Gdy trzy dni później padła lodówka,  przyszło mi do głowy, że takie natężenie awarii nie może być dziełem przypadku. Stanęła mi przed oczami wykrzywiona bólem twarz pani Wilczyńskiej… 

– Nie – odpowiedziała zdroworozsądkowa część mojej natury. – To jakaś paranoja i nie dam się w nią wkręcić!

Zmieniłem zdanie wieczorem, kiedy normalnie wyglądający facet wsiadł ze mną do windy i przytknął mi do gardła ostrze brzytwy. Bez szemrania oddałem mu portfel.

Jak mógłbym udobruchać tę wiejską dziwaczkę?

Właścicielka zabitego psa nie była może czarownicą, lecz coś mi najwyraźniej zadała. Nie twierdzę, że rzuciła klątwę, może raczej jej gniew zmienił się w złą, skierowaną pod moim adresem, energię. Zwyczajnie zacząłem się o siebie bać, dlatego następnego dnia pojechałem do schroniska i adoptowałem podobnego do Termita szczeniaka. Nie wiem, czy uczyniłem to z potrzeby serca czy ze strachu, jednak nie znalazłem innego sposobu, żeby ugłaskać Wilczyńską…

Czekała na mnie przy furtce. Być może wiedziała, że się zjawię.

– To dla pani – z bijącym sercem wcisnąłem jej w ramiona popiskującego psiaka. 

– I przepraszam – dodałem cicho.

Staruszka cmoknęła szczeniaka w nosek, a ten natychmiast się uspokoił.

– To ja przepraszam – powiedziała. – Dobrze, że pan przyjechał, bo nie da się nad tym zapanować na odległość.

Mógłbym zapytać nad czym, ale doskonale znałem odpowiedź. Kobieta, wyciągnęła rękę, dotknęła dłonią mojego czoła i przymknęła na chwilę oczy.

Poczułem ciepło, a zaraz potem dziwny, powodujący dreszcze, chłód.

Zdjęłam to, a panu za Termita Drugiego, dziękuję. Będę go lepiej pilnować.

To rzekłszy, odwróciła się i odeszła.