Byłam taka szczęśliwa, gdy po podpisaniu umowy kredytowej dostaliśmy klucze do własnego mieszkania! Jak dziś pamiętam tamten dreszcz emocji i zachwyt słonecznym światłem wpadającym z tarasu do salonu przez wielką szklaną ścianę.

– Nasz dom – powiedział Janek i chwycił mnie na ręce.

– Co robisz, wariacie? – wyrywałam się ze śmiechem.

– Nie przeniosłem cię przez próg, jako pannę młodą, bo głupio byłoby tak wkroczyć do wynajmowanej klitki, ale teraz mogę. To nasz dom! – powtórzył z dumą.

– O tak. Nareszcie. Tu wychowamy nasze dzieci – rozmarzona położyłam mu głowę na ramieniu.

– Na razie musimy doprowadzić ten lokal do stanu używalności – rzeczowo stwierdził mój mąż i postawił mnie na ziemi. 

Kolejną godzinę spędziliśmy na chodzeniu po trzech dużych pokojach z miarką w jednej dłoni i notesem w drugiej. Zapisywaliśmy wymiary, robiliśmy notatki. Zastanawialiśmy się, jak zmienić układ pomieszczeń na praktyczniejszy, co robić i w jakiej kolejności. Miało być jak najpiękniej.

Zobacz także:

– Taras zrobimy na końcu – stwierdził Janek.

– Nie. Przecież on stanowi przedłużenie strefy dziennej. Zróbmy go równolegle z salonem – upierałam się. – Będziesz siedział na kanapie i patrzył na betonowe murki? – próbowałam go przekonać.

– Może masz rację, ale trzeba wybierać. Na wszystko, cobyśmy chcieli, na pewno nie starczy nam pieniędzy.

– Oczywiście, zdaję sobie z tego sprawę – przytaknęłam trochę nieszczerze, bo miałam nadzieję graniczącą z pewnością, że wszystko nam się uda. 

Skąd brałam ten optymizm? Dziś już sama nie wiem. Wtedy po prostu wszystko mi się udawało. Skończyłam studia, a nawet dostałam nagrodę rektora za pracę magisterską i promotor przekonywał mnie, żebym została na uczelni. Nie chciałam. Wolałam pójść do pracy w międzynarodowej firmie konsultingowej, której wieżowiec wznosił się w centrum Warszawy. Tam od razu mnie doceniono. Szybko awansowałam i zaczęłam bardzo dobrze zarabiać. 

Błyskawicznie podjęliśmy decyzję o zakupie

Janka poznałam na uczelni, studiował na tym samym kierunku. Był bardzo ambitny. Chciał od razu mieć wpływ na działalność firmy, w której będzie pracował, a najlepiej jak najszybciej zostać w niej prezesem. Trochę się z niego śmiałam, a trochę mi to imponowało. Janek postawił na mniejsze firmy, które często miały kłopoty. 

 – Jak są problemy, to właściciele są o wiele bardziej chętni, by zaryzykować i dać szansę mało znanym, dynamicznym biznesmenom – twierdził. 

Zmienił cztery miejsca zatrudnienia, nim trafił do spółki, w której objął stanowisko prezesa. Wtedy zaczęliśmy szukać wymarzonego mieszkania. Miało być w Centrum, ale zarazem w ciszy, blisko Starego Miasta, ale i Saskiej Kępy. Marzliśmy o jasnych, otwartych przestrzeniach, o oknach wychodzących na zieleń i oczywiście o podziemnym parkingu. Szybko trafiliśmy pod dobry adres: nowy apartament nad Wisłą.

Błyskawicznie podjęliśmy decyzję o zakupie, bo baliśmy się, że ktoś sprzątnie nam sprzed nosa taką piękną inwestycję. Deweloper współpracował z bankiem, więc wszystkie formalności trwały bardzo krótko. Dostaliśmy duży kredyt w szwajcarskich frankach.

– To jest najkorzystniejszy układ – przekonywał nas doradca finansowy. – Płacicie jedną trzecią tego, co musielibyście wyłożyć, gdyby kredyt był w złotówkach.

Po kilku latach sytuacja finansowa moja i Janka zaczęła się zmieniać na gorsze

Czy nie obawialiśmy się życia na kredyt? Nie! „Przecież jesteśmy młodzi, wykształceni, pracowici i dobrze ustawieni już w wieku 30 lat” – utwierdzaliśmy się w decyzji. Byliśmy przekonani, że to dopiero wstęp do naszego sukcesu życiowego! Że dalej może być już tylko lepiej. Dopiero po tym, jak się wprowadziliśmy, doceniliśmy w pełni uroki naszego mieszkania. Miało same zalety. Urządzone bez przepychu, nowocześnie, budziło podziw znajomych, nawet tych, którzy zainwestowali w dom pod miastem.

– Ależ macie widok! Wart milion dolarów ! – zachwycała się moja przyjaciółka ze studiów, Kalina. 

Ona też pracowała w korporacji, miała nawet wyższe stanowisko od mojego, ale nie kupiła mieszkania. 

– Mam inną strategię – tłumaczyła. – Jestem w Warszawie tylko na chwilę. Zarobię, zainwestuję tak, by mieć zyski i zniknę z kasą. Zamieszkam w Mongolii albo Indiach, albo na Mazurach – śmiała się. 

No tak, ale ona była singielką, nie miała męża, nie planowała dzieci, to po co miała się wiązać kredytem?

Niestety, po kilku latach sytuacja finansowa moja i Janka zaczęła się zmieniać na gorsze. W mojej firmie zarobki stanęły w miejscu. Co gorsza, zaczęły się zwolnienia. Z coraz czarniejszymi myślami ruszałam co rano do pracy. Janek musiał zrezygnować ze stanowiska prezesa: przyszły jakieś kontrole i mój mąż nie chciał, jak mówił, stać się chłopcem do bicia. Szybko znalazł nowe zajęcie w spółce należącej do jego kumpla. Ale ten od razu zapowiedział, że część pensji będzie mu dawał w kopercie. Niestety: raz dawał, a raz nie. To bardzo denerwowało mojego męża. 

Z pogodnego chłopaka stał się zgorzkniałym facetem. Dodatkowo kurs franka szwajcarskiego, w którym wzięliśmy kredyt, poszybował w górę. Musieliśmy płacić coraz większe raty. 

– To sytuacja przejściowa – zapewniałam Janka, ale on nawet mi nie odpowiadał. 

Mąż właściwie ze mną nie rozmawiał. To mnie doprowadzało do rozpaczy. Zaczęłam się bać o nasze małżeństwo. 

Nie tak miało wyglądać nasze wspólne życie!

Pewnego wieczoru chciałam o tym z Jankiem porozmawiać, ale on wybuchnął długo tłumionym gniewem.

– To twoja wina! Ty mnie utwierdzałaś w tej bzdurnej decyzji. „Dzieci, dom” – przedrzeźniał moje słowa. – Nie ma ani dzieci, a zaraz nie będzie i domu. Mam dość tych nerwów! – wrzeszczał.

Pochyliłam głowę i zaczęłam płakać. Nie tak miało wyglądać nasze wspólne życie. Myślałam, że będzie inne: dostatnie, spokojne, z przynajmniej dwójką dzieci, ale wszystko potoczyło się inaczej. Dzieci się nie pojawiły, a spokój zniknął. Jednak przecież nie obarczałam za to winą męża? Dlaczego więc on zwalał wszystko na mnie? 

Janek wyszedł z domu, nawet na mnie nie patrząc. Wrócił po kilku godzinach. I od tamtego wieczoru zaczęliśmy żyć oddzielnie. Nie rozmawialiśmy ze sobą. Nie pytałam, gdzie on idzie, a on nie interesował się mną i moimi sprawami. Nie jadaliśmy razem i nie sypialiśmy ze sobą. Ja zostałam w sypialni, Janek przeniósł się do pokoju gościnnego. Przestał też robić na moje konto przelewy ze swoją częścią raty za mieszkanie. A ja uniosłam się dumą i nie prosiłam go o pieniądze. Płaciłam za wszystko.

– Kiedy go wreszcie rzucisz? – podjudzała mnie Kalina. – On na tobie pasożytuje.

– Dlaczego tak mówisz? Mimo wszystko to człowiek, za którego wyszłam, którego kocham i zawsze będę kochała. Teraz ma jakieś kłopoty, ale…

– Kłopoty! – przedrzeźniała mnie przyjaciółka. – Jak kobieta ma kłopoty, to jest jej problem, jak facet – to problem ma żona, matka i kochanka. Wkurza mnie to. Dlaczego zawsze babki chcą się opiekować facetami?

Nie odpowiedziałam jej, bo po co. Ona wiedziała swoje, ja swoje. Myślałam, że czas rozwiąże nasze problemy małżeńskie, a mój mąż jakoś przywyknie do myśli, że mamy trochę gorszą passę. Niestety, stało się inaczej. 

Przez prawie rok mieszkaliśmy pod wspólnym dachem jak nieomal obcy sobie ludzie. Skończyło się to w sposób łatwy do przewidzenia: rozeszliśmy się. Nie płakałam, kiedy mój mąż się wyprowadzał, ani kiedy mi przysłał papiery rozwodowe. Po nim też nie widać było emocji. I pomyśleć, że kiedyś tyle nas łączyło, a teraz jedyne, co mieliśmy razem, to kredyt. Zresztą Janek na odchodne oznajmił, że nie zamierza go dalej spłacać wspólnie ze mną, ponieważ zostawia mi mieszkanie.

– Sama rozumiesz, że to twój problem. Zresztą byłoby dziwne, gdybym płacił za coś, z czego nie korzystam. Muszę wziąć się w garść i coś sobie kupić – snuł już plany na przyszłość.

A ja gorączkowo przeliczałam, ile jeszcze będę spłacać kredyt i jakie są szanse, że mnie wcześniej nie wyrzucą z pracy. Rachunek nie wypadł dobrze. Westchnęłam i zamknęłam drzwi za moim byłym mężem.

Fala wspomnień i dawnej czułości zalała mi serce

Spotkaliśmy się niedługo po rozwodzie, na pogrzebie ojca Janka, przemiłego, życzliwego człowieka. Bardzo chciałam się z nim pożegnać, choć bałam się konfrontacji z rodziną byłego małżonka i z nim samym. Jak się okazało, niepotrzebnie. Wszyscy byli przejęci śmiercią mojego byłego teścia, a Janek wprost załamany. Wyglądał tak żałośnie, że aż mi go było szkoda. 

Po ceremonii zaprosił wszystkich obecnych na ciepły posiłek do niedalekiej restauracji. Nie zamierzałam iść, już chciałam wymknąć się szybko przez cmentarną bramę, gdy ktoś złapał mnie za łokieć. To był mój eksmąż.

– Musisz przyjść na stypę. Ojciec tak bardzo cię lubił – powiedział ze łzami w oczach. Serce mi zmiękło. Zgodziłam się.

Sama nie wiem, jak to się stało, że dwie godziny później, kiedy ruszyłam z parkingu w kierunku mieszkania i zobaczyłam Janka stojącego przy krawężniku i machającego na taksówki, zatrzymałam się i zaproponowałam podwiezienie. Wsiadł od razu. Jechaliśmy jakiś czas w milczeniu, w kierunku centrum, zanim zapytałam, gdzie mieszka.

– Na Ursynowie – powiedział. – Ale jedź na Powiśle. Zamówię taksówkę, żeby tam na mnie zaczekała, a przy okazji wezmę od ciebie mój ostatni karton z rzeczami.

Najpierw uznałam to za dobry pomysł. Ale gdy otwierałam drzwi mieszkania, stojąc u boku byłego męża, poczułam się dziwnie. Miałam silne uczucie, że już tę scenę widziałam. „Pewnie, że tak. Wchodziliśmy do naszego wymarzonego domu setki razy, tyle że jako małżonkowie” – pomyślałam z goryczą. Ostatnie pudło Janka stało wciśnięte w kąt garderoby. Wyciągnął je w sekundę.

– Na mnie już czas – powiedział.

– I jak ci się żyje? Jesteś szczęśliwy beze mnie, bez kredytu? – wyrwało mi się. 

Wzruszył ramionami.

– Już nie wierzę w szczęście. Od dwóch lat nie mam stałej pracy.

– Jak to? – zdziwiłam się. – Straciłeś pracę, jeszcze jak byłeś ze mną? Ale przecież codziennie wychodziłeś do biura?

Znów wzruszył ramionami. 

– Wstydziłem ci się do tego przyznać. Po prostu wsiadałem w samochód i zamiast do pracy jechałem gdzie mnie oczy poniosą: do Płocka, do Kazimierza.

– I od tamtego czasu nic nie znalazłeś? Żadnego zajęcia? Przecież masz takie dobre CV, ratowałeś firmy z upadku, to powinno być twoim atutem w czasach kryzysu, gdy jest tyle bankructw – nie mogłam uwierzyć w to, co mi Janek mówił.

– Jesteś bardzo naiwna – popatrzył na mnie smutno.

Fala wspomnień i dawnej czułości zalała mi serce. Rzuciłam się Jankowi na szyję i zaczęłam obsypywać go pocałunkami. Nagle zapragnęłam, żeby wszystko było jak dawniej. Jednak on łagodnie mnie odsunął.

– Daj spokój – powiedział, wziął swoje rzeczy i wyszedł.

Cała ta sytuacja kompletnie mnie rozbiła. Czułam się, jakby dopiero teraz moje małżeństwo się skończyło. A może rzeczywiście przez cały czas, nie uświadamiając sobie tego, miałam nadzieję, że kiedyś znów będziemy z Jankiem razem? Jak widać, on tego nie chciał. 

Zwolnienie. Ale dlaczego ja?

Następnego dnia, gdy byłam w pracy, wezwano mnie do szefa. Pobiegłam z papierami w ręku, bo myślałam, że chce omówić ze mną projekt, nad którym biedziliśmy się od miesiąca. Ku mojemu zdziwieniu drzwi do jego gabinetu otworzyła przed mną Agnieszka, nasza kadrowa. Zamurowało mnie. Wiedziałam, co to znaczy. Zwolnienie. Ale dlaczego ja? Jestem dobra w tym, co robię, oddana firmie, poświęcam jej cały czas.

– To nie ma z tobą nic wspólnego. Kryzys. Musimy zwolnić jedną trzecią załogi. Zrozum mnie. Nie mam wyboru – mówił mój kierownik.

Podpisałam papiery. Nie było nad czym się zastanawiać. Gdy korporacja mówi „dość”, trzeba się temu podporządkować. Po raz pierwszy od wielu lat, nagle znalazłam się na ulicy w środku dnia, nie mając nic do roboty. Co robić? Gdzie iść? Poszłam nad Wisłę, potem mostem przeszłam na Saską Kępę, błądziłam spokojnymi, uroczymi uliczkami, wreszcie usiadłam w jednej z knajpek i zadzwoniłam do Kaliny. Przyjechała dosłownie w kwadrans. Dobra z niej przyjaciółka!

– Ale szok! – pokręciła z niedowierzaniem głową – Zobaczysz, jakoś to będzie. Na razie masz odprawę i to niezłą, a potem coś się wymyśli.

– A co będzie, jak nie znajdę żadnej roboty? – zapytałam dramatycznie.

– To założysz firmę – beztrosko stwierdziła Kalina. – Przecież masz fach w ręku. Księgowość to konkret. Możesz prowadzić rachunkowość innych firm, założyć szkołę dla księgowych.

– Ale Janek…

– Twój były mąż trochę cię zmanipulował. Nie chciałam w to wchodzić, ale wcale nie wiedzie mu się tak źle, jak ci to przedstawił. Mówiłam ci: faceci lubią się użalać nad sobą. Mówili mi znajomi, że dostaje cały czas zlecenia na wdrażanie programów ratunkowych dla firm. Nie ma etatu, ale wystawia wysokie rachunki za swoje usługi.

– Acha – powiedziałam markotnie. 

Pomyślałam, że w jednym Janek miał rację: jestem naiwna. A potem postanowiłam nie zamartwiać się tym więcej. W następnych tygodniach odpoczęłam, wreszcie się wyspałam i przemyślałam wiele spraw. Postanowiłam, że na razie wynajmę moje mieszkanie, żeby zarabiało na siebie, a sama zamieszkam u Kaliny. Po analizach cen wynajmu okazało się, że najkorzystniej będzie udostępnić mój apartament zachodnim turystom. Ten pomysł poprawił mi humor. „Dam sobie radę” – pomyślałam.

No i faktycznie – dałam radę!

Wkrótce otrzymałam propozycję z mojego dawnego biura: żebym założyła firmę i to co robiłam na etacie, wykonywała jako usługę zewnętrzną. Miałam zarabiać nawet lepiej niż przedtem! Zgodziłam się. Druga propozycja dotyczyła mojego domu: jeden ze znajomych wiedział, w jakiej sytuacji się znalazłam i zaproponował moje mieszkanie, jako lokum dla Amerykanki, która przez rok miała być konsultantką w jego fundacji. Pieniądze były bardzo przyzwoite. Też się zgodziłam.

Ponieważ nie stałam się aż tak biedna, jak przewidywałam, to nie chciałam siedzieć Kalinie na głowie. Wynajęłam kawalerkę. Po paru miesiącach dotarło do mnie, że nie chcę już wracać do mojego dawnego mieszkania, dla mnie jednej za dużego i zbyt nasączonego złymi wspomnieniami nieudanego małżeństwa. I że coraz mniejszą mam ochotę spłacać zaciągnięty na nie kredyt.

– Na razie spłaca go Amerykanka, a ja za rok pomyślę, co dalej. Nieudany związek, nietrafiona inwestycja. I co z tego? Tak bywa. Życie przede mną – powiedziałam do siebie.

Czułam, że wszystko będzie dobrze. Wszystko mi się  udawało! Tak miało być już zawsze...