Wkręcasz mnie, prawda? Jaja sobie robisz? – dopytywał się z nadzieją małżonek, pojąc mnie na przemian wodą i koniakiem, bo ręce latały mi tak bardzo, że nie byłam w stanie napić się sama.

– A wyglądam, jakbym jaja sobie robiła? – fuknęłam na niego ze złością.

Bartek popatrzył na moje brudne spodnie, umorusaną twarz, na pościerane do krwi knykcie i głęboko westchnął.

– No, nie wyglądasz – przyznał. – Przepraszam. Zdenerwowałem się, kiedy do drzwi zapukała policja. Możesz mi po ludzku opowiedzieć, co się stało? Bo w końcu nie wiem, czy znalazłaś trupa, czy trafiłaś na halucynogenne grzybki i miałaś zwidy.

Zrobiłam nadąsaną minę, bowiem w świetle tego, co przeżyłam, ostatnia supozycja wydawała się nie na miejscu. Po chwili jednak stłumiłam złość i w duchu przyznałam mężowi rację. Moja relacja z grzybobrania rzeczywiście musiała zabrzmieć jak bełkot.

Policjanci też niewiele zrozumieli. Chcieli nawet wzywać karetkę, ponieważ ich zdaniem byłam w szoku. Z trudem dali się przekonać, że nic mi nie jest, odwieźli na kwaterę i zapowiedzieli się na wieczór.

Alkohol zaczął chyba wreszcie działać, bo ręce przestały mi latać, serce wróciło do normalnego rytmu, a w głowie nieco się rozjaśniło. Dopiłam koniak, rozsiadłam się w fotelu i wzięłam głęboki oddech.

Zobacz także:

– Cholera, zostawiłam kosz z grzybami w lesie – przypomniałam sobie nagle.

– Pal sześć grzyby! – mruknął Bartek.

– No wiesz?! – oburzyłam się. – Piękne podgrzybki znalazłam i krawce jak malowane, z pięć kilo tego było. Dolej mi jeszcze.

Mąż zignorował prośbę o alkohol i przycupnął na kanapie obok mnie.

– Może najpierw weź kąpiel i coś zjedz – zasugerował delikatnie.

– Później. I tak nic mi przez gardło nie przejdzie. Ręce wyszorowałam, więc nie ma pośpiechu – powiedziałam na odczepnego i sama się obsłużyłam.

– To powiesz mi wreszcie, co się stało i dlaczego wyglądasz, jakbyś wróciła z miesięcznego survivalu? – ponaglił mnie z wyraźnym zniecierpliwieniem Bartek.

Miałam zamiar zacząć od pretensji, bo gdyby poszedł ze mną, pewnie nie wpakowałabym się w kłopoty, ale postanowiłam okazać wspaniałomyślność i tego nie robić. Przez cały tydzień to on zrywał się z łóżka bladym świtem i ruszał w knieje, żebym miała co suszyć i marynować, więc uznałam, że nie wypada się czepiać.

Poza tym mogłam mieć żal wyłącznie do siebie, bo nie trzymałam się okolicy, którą znałam, tylko dałam się podpuścić gospodyni, i polazłam w stronę morza.

Pani Henia wynajmowała nam piętro w swoim domku od pięciu lat i traktowała trochę jak krewnych, a Bartka po prostu uwielbiała; kobiecina twierdziła, że mój mąż przypomina jej zmarłego brata. W głębi serca wiedziała, że sądzi, że nie opiekuję się nim dostatecznie dobrze. Ciągle chciała mu gotować, a do mnie nie pałała sympatią.

Uwielbiam zbierać grzyby, więc teraz byłam w swoim żywiole

Tego ranka spotkałam ją w sieni. Musiała wracać z kurnika, bo przytulała do wydatnych piersi koszyczek z jajkami.

– Jak na kurki, to za ambonę, jak na prawdziwki, to pod starą latarnię – powiedziała na dzień dobry. – Bartuś śpi?

– Śpi – potwierdziłam.

Omleta ze świeżych jajeczek mu zrobię na śniadanko i kawusię.

– To ja na te kurki pójdę. Wrócę na obiad, miłego dnia – uśmiechnęłam się do niej i ruszyłam w stronę lasu.

Zapowiadał się ładny dzień, choć czuło się w powietrzu chłód nadciągającej jesieni. Skuliłam ramiona, bo dostałam gęsiej skórki, ale było mi zimno tylko przez chwilę. Wkrótce mięśnie się rozgrzały, a promienie słońca smagały twarz przyjemnym ciepłem.

Kiedy dotarłam do linii drzew, zatrzymałam się na moment, żeby dokonać kilku rytuałów – związałam gumką włosy, wcisnęłam w kalosze nogawki spodni, splunęłam przez lewe ramię – i wkroczyłam do lasu.

Wiem, że to głupie, ale święcie wierzyłam, że gdy wykonam te wszystkie czynności, uda mi się znaleźć więcej grzybów. Plułam po to, by nie natknąć się na zwłoki przywiązanego do drzewa psa, bo już mi się to zdarzało. Powiem krótko – jak nie myślę o ludziach źle, to właścicielom tych biednych zwierzaków życzę parchów, szkorbutu i boleśnie gnijącej wątroby.

Pół godziny później dotarłam do ambony. Spędziłam tam kwadrans. Choć nie jestem miłośniczką kurek, to na parę słoików spokojnie uzbierałam. Bardziej kusiły mnie prawdziwki pod latarnią, choć zdawałam sobie sprawę, że nie powinnam zapuszczać się tam sama. Odwiedziłam to miejsce tylko raz i obiecałam sobie wtedy, że nigdy więcej.

Określenie „pod latarnią” było umowne. Latarnię rozebrano jeszcze przed drugą wojną światową i pozostały po niej marne resztki. Żeby tam dotrzeć, trzeba było pokonać skomplikowany labirynt jarów albo starą krętą ścieżkę, na której leżały powalone wiatrem drzewa.

Wybraliśmy się tam kiedyś z małżonkiem, lecz w drodze powrotnej on skręcił nogę, a mnie użarło coś w dłoń. Do dziś nie wiem co, ale musiałam zareagować alergiczne, bo ręka spuchła mi i zdrętwiała, a w miejscu ugryzienia pojawił się paskudny rumień. Wyprawa znalazła swój finał na pogotowiu, dlatego nie wspominałam jej najlepiej.

Pani Henryka zdradziła nam podczas powitalnej kolacji, że wiosną tego roku stosowne służby uporządkowały teren. Władze gminy planowały zrobić z latarni punkt widokowy, ale w budżecie zabrakło pieniędzy i inwestycję przełożono.

Pomyślałam sobie, że na pewno dam radę tam dotrzeć, no i strasznie się pomyliłam. Usunięcie połamanych drzew zmieniło okolicę nie do poznania, znikły punktu odniesienia i szybko straciłam orientację.

Rzecz jasna wiedziałam, że błądzę, i że oddalam się od latarni, zamiast do niej zbliżać, ale nic sobie z tego nie robiłam, ponieważ zajęło mnie bez reszty zbieranie grzybów. Nie były to borowiki, ale i tak serce rosło, bo takiej ilości koźlaków i krawcy nigdy wcześniej na oczy nie widziałam.

Bałam się jak cholera, ale nie mogłam jej tak zostawić! 

Gdzieś koło jedenastej koszyk i małe wiaderko, które przytomnie ze sobą wzięłam, zaczęły nieco ciążyć mi w rękach. „Wystarczy, nie można być takim pazernym” – przywołałam się w myślach do porządku, przysiadłam na pieńku i wyciągnęłam z plecaka butelkę wody mineralnej i kanapkę, bo pomyślałam, że przed powrotem warto coś sensownego przekąsić. 

Rano wypiłam tylko szklankę soku, więc byłam potwornie głodna.

I kiedy tak jadłam, rozkoszując się pięknem przyrody, dobiegły do moich uszu dziwne, niepasujące do szumu drzew i śpiewu ptaków odgłosy; coś jakby szmery, rycie i łkanie. Gdyby nie łkanie, pomyślałabym, że to dzik albo jeleń, ale dziki nie płaczą ani nie pociągają nosem, więc poczułam się trochę nieswojo. 

Żeby wsłuchać się w dźwięki uważniej, przestałam nawet gryźć i wstrzymałam na chwilę oddech. Miałam chyba nadzieję, że uległam złudzeniu, że to wiatr albo zniekształcone przez echo naturalne odgłosy lasu, ale łkanie zmieniło się w płacz.

Ktoś powtórzył kilka razy: 

– To tutaj – a głos należał do kobiety.

Zerwałam się na równe nogi i z lękiem obejrzałam przez ramię; odniosłam wrażenie, że usłyszałam ją tuż za moimi plecami. Na szczęście nikt się za mną nie czaił, ale i tak zjeżyły mi się włosy na karku.

– To tutaj. Niech mi ktoś pomoże! – kobieta odezwała się ponownie, jeszcze bardziej płaczliwym tonem.

Może skręciła nogę, może zabłądziła, a może wpadła we wnyki kłusowników i nie potrafiła się wydostać. Nie było nad czym się zastanawiać. Kimkolwiek była, potrzebowała mojej pomocy, więc zapanowałam nad lękiem, namierzyłam kierunek, z którego docierał jej głos, i zaczęłam przedzierać się przez chaszcze.

W pewnej chwili zobaczyłam między drzewami rudowłosą dziewczynę. Poruszała się na czworakach i wyglądała tak, jakby chciała wykopać dół gołymi rękami.

– To tutaj – powtarzała, nieustannie ryjąc palcami ziemię.

Mogła mieć 20–25 lat. Zważywszy na porę roku, była nieodpowiednio ubrana, bo miała na sobie błękitną sukienkę z krótkimi rękawami, a kiedy podeszłam bliżej, okazało się, że buty włożyła na gołe nogi.

Żadna normalna kobieta nie wybrałaby się w głąb lasu w kusej kiecce, więc nakazałam sobie ostrożność, bo mogłam mieć do czynienia z kimś bez piątej klepki. 

Nie chciałam jej przestraszyć, poruszałam się tak, by mogła mnie w porę zauważyć. Robiłam nawet większy hałas niż powinnam, czyli deptałam po suchych gałęziach, ocierałam się o krzaki i otrzepywałam kurtkę z niewidocznego brudu.

„Kop! – nakazała mi cichym głosem. – Jesteśmy blisko!”

Jeśli nie była głucha, musiała mnie słyszeć, ale zachowywała się tak, jakby nie słyszała. Klęczała na niewielkiej polanie, przy krzaku jałowca, popłakiwała i niestrudzenie kopała dół. Była śliczna, eteryczna i jakaś taka… nierzeczywista. Szło jej całkiem nieźle, bo w ziemi ziała spora, głęboka na kilkadziesiąt centymetrów dziura.

– Proszę pani? – odezwałam się ściszonym głosem. – Wszystko w porządku? Mogę w czymś pomóc?

Podniosła głowę, posłała mi nieobecne spojrzenie i podjęła przerwane zajęcie.

– To tutaj – powtórzyła tylko.

– Co tutaj?

– Zobaczysz. Kop ze mną.

Sytuacja wydała mi się cokolwiek absurdalna, niczym początek sennego koszmaru, ale ja z całą pewnością nie śniłam. Młoda kobieta istniała naprawdę i łamała sobie paznokcie, rozszarpując nimi splątane korzenie traw i krzewów.

– Ktoś tam coś ukrył? – próbowałam się dowiedzieć. – Może zadzwonię po męża i poproszę, by przyszedł tutaj z saperką?

– To środek lasu. Komórki nie działają – usłyszałam cichy głos, ale nie uwierzyłam na słowo, tylko sprawdziłam.

Nie skłamała. Byłyśmy poza zasięgiem.

Musisz kopać ze mną. Sama nie dam rady, nie zdążę – dodała po chwili, chwyciła w dwa palce wijącą się glistę i zaczęła się na nią dziwnie gapić.

Podejrzenie, że ma nierówno pod sufitem, zmieniło się w pewność. W pierwszym odruchu chciałam uciec, ponieważ panicznie boję się wariatów, ale pomyślałam o tych psach przywiązanych do drzewa i ruszyło mnie sumienie. Gdybym odeszła i zostawiła kobietę na pastwę losu, niczym bym się od tych bydlaków, właścicieli porzuconych czworonogów, nie różniła.

– Robactwo – wymruczała po chwili ze wstrętem, cisnęła czerwia w krzaki i wróciła z jeszcze większą werwą do kopania.

Zbliżyłam się, opadłam na kolana obok dziewczyny i też zaczęłam robić to samo. Chciałam zyskać na czasie i zastanowić się, co dalej. Miałam nadzieję, że nawiążę z nieznajomą kontakt, ona mi zaufa i pozwoli wyprowadzić się z lasu albo chociaż dotrze ze mną w miejsce, gdzie będę mogła skorzystać z telefonu i wezwać pomoc.

– Jak ci na imię? – spytałam na początek.

– Agata – sapnęła.

– Ja jestem Hania – przedstawiłam się i wyciągnęłam dłoń, ale ją zignorowała.

– Kop! – nakazała. – Czuję, że już blisko.

Babcia powtarzała mi zawsze, że wariatom należy ustępować, dlatego nie dyskutowałam, tylko ponownie wbiłam palce w ziemię. Przy okazji dokładnie sobie dziewczynę obejrzałam i stwierdziłam, że nie tylko jest bardzo ładna, ale też opalona i że jej brązowe nadgarstki zdobi mało wyszukana biżuteria – jakieś hippisowskie sznurki, rzemyki, koraliki, posrebrzane przywieszki i kolorowe szkiełka.

Kiedy dziura pogłębiła się o kolejne kilkanaście centymetrów, uznałam, że pora podjąć jeszcze jedną próbę nawiązania rozmowy, ale wtedy moja prawa dłoń dotknęła czegoś zimnego i lepkiego, a w nozdrza wdarł się odór zgnilizny.

– Jezu! – jęknęłam, bo aż mnie odrzuciło, ale ręki cofnąć nie zdołałam, ponieważ zaczepiłam o coś palcami.

– Znalazłaś mnie. Dziękuję – powiedziała kobieta, prostując się.

Nie zdążyłam się zdziwić jej słowami, bo w tym samym momencie rozległ się gdzieś wysoko potworny huk. Wiedziałam, że to silnik samolotu, który osiągnął prędkość dźwięku, ale i tak odruchowo zadarłam głowę. Kiedy ją opuściłam, okazało się, że dziewczyna znikła, rozpłynęła się w powietrzu niczym ta biała smuga na niebie.

Wówczas przeraziłam się nie na żarty, wyszarpnęłam rękę i wrzasnęłam tak głośno, że spłoszyłam siedzące w konarach drzew ptaki. Do dziś na wspomnienie tej chwili miękną mi kolana, a żołądek wędruje do gardła – wyciągnęłam z ziemi rozkładającą się ludzką dłoń! Na jej nadgarstku tkwiły brudne i poczerniałe bransoletki z rzemyków i sznurków, i to właśnie w nie zaplątały mi się palce.

– O Jezu – powtórzyłam, łapczywie łapiąc powietrze; właśnie dotarło do mnie, że klęczę na czyichś zwłokach.

Zerwałam się na równe nogi i zaczęłam biegać, jakbym sama postradała zmysły.

Wbrew pozorom to nie była bezsensowna bieganina. Szukałam pagórka, wzniesienie, kawałka otwartej przestrzeni, po prostu jakiegoś miejsca, w którym telefon złapałby zasięg, i wreszcie się to udało.

Zadzwoniłam pod 112, powiedziałam o trupie, ale nie potrafiłam wytłumaczyć, gdzie jestem. Zdaje się, że namierzyli sygnał mojej komórki przez satelitę, bo zaledwie pół godziny później nadjechała policja, a nad lasem zaczął krążyć helikopter.

Zbyt wiele szczegółów się zgadzało, to ta sama osoba

Ciało, które znalazłam, należało do młodej kobiety. Tyle zdążył mi zdradzić miejscowy posterunkowy, nim odwieziono mnie do domku pani Heni.
Kiedy opowiedziałam to wszystko Bartkowi, najpierw pogłaskał mnie ze współczuciem po brudnym policzku i zmarszczył czoło.

– Sugerujesz, że dziewczyna w niebieskiej sukience była duchem tej nieszczęśnicy z grobu? – zdziwił się. 

Hanka, przypominam ci, że jesteś ateistką.

– Niczego nie sugeruję. Stwierdzam fakty – sprostowałam. – Widziałam kątem oka, jak pakowano ciało do worka. Denatka miała na sobie podobny ciuch i też miała krótkie, rude włosy.

Mąż potarł palcami dwudniowy zarost na brodzie, wstał i wyjął z szafki drugi kieliszek. Nalał sobie do pełna.

– Bardzo możliwe… – mruknął. – Czytałem o duszach, które nie mogą zaznać spokoju, więc musi w tym tkwić ziarenko prawdy. Ja jestem katolik, wierzę w życie pozagrobowe i też nie chciałbym leżeć w leśnej głuszy pod jakimś krzakiem, że o cierpieniu bliskich, którzy nie mogliby mnie normalnie pochować i latami zachodzili w głowę czy żyję, nie wspomnę.

– Nikt by nie chciał – wtrąciłam.

Bartek dolał sobie koniaku i mówił:

Ten policjant, co cię przywiózł, wspominał, że pod koniec czerwca zgłoszono im zaginięcie młodej dziewczyny. Spędzała tu z przyjaciółką urlop, była z Wrocławia chyba… Wieczorem wyszła na spacer i wszelki słuch po niej zaginął. Ta koleżanka została w hotelu, bo bolał ją brzuch czy coś. Według policjanta trup w lesie to właśnie zaginiona. Rysopis mu się zgadza.

– Wolę chyba nie wiedzieć, co ją spotkało – westchnęłam ze smutkiem i sama sobie nalałam, bo Bartek jakoś się nie kwapił.

– Sekcja wykaże. I ostrożnie z tym koniakiem, bo policji niepotrzebny pijany świadek – uprzedził mnie lojalnie, więc wypiłam tylko łyczek i popadłam w zadumę.

Nie przeczę, jestem ateistką, ale niewiara w Boga nie zawsze bywa tożsama z niewiarą w życie po życiu czy duchy. Gdzieś w głębi serca od dziecka miałam nadzieję, że śmierć fizyczna nie oznacza końca wszystkiego, a teraz ta moja nadzieja zmieniła się w pewność. Wieczorem dowiedziałam się bowiem od śledczych, że znaleziona w lesie dziewczyna miała na imię Agata.

Nie można dyskutować z faktami, a one są takie, że wykopałam trupa w niebieskiej sukience, który miał rude włosy, ozdoby na nadgarstkach i takie samo imię jak spotkana w lesie młoda dziewczyna.

Może uznacie mnie za wariatkę, ale nigdy w taki niesamowity zbieg okoliczności, nie uwierzę. Nigdy.

Jutro wracamy do domu. Pani Henryka dała nam na odjezdne koszyk wiejskich jaj, oskubaną kurę na niedzielny rosołek, butelkę swojskiej nalewki i jak zwykle zaprosiła nas do siebie za rok. Bartek obiecał, że na pewno przyjedziemy, a ja milczałam, bo nie jestem pewna, czy chcę spędzić tutaj urlop.

Boję się, że złe wspomnienia zatrują mi całą radość wypoczywania, poza tym nie mam też pewności, czy Agata odnalazła po śmierci spokój. Bo jeśli nie, to jej duch nadal może straszyć w okolicznych lasach, jeszcze przez długie lata.