Patrzyłem prosto w wylot lufy pistoletu. Kaliber dziewięć milimetrów, tego byłem pewien. Jeśli spojrzeć na podziałkę linijki, wydaje się, że to niewiele. Ale kiedy coś podobnego znajdzie się naprzeciwko twarzy, zapewniam, że postrzeganie proporcji zupełnie się zmienia. Człowiek ma wrażenie, że znalazł się przed długim, ciemnym tunelem kolejowym, a w dodatku ma świadomość, że na jego drugim końcu przyczaił się potężny pociąg ekspresowy, gotów w każdej chwili wyprysnąć prosto między oczy. Doznanie jest maksymalnie nieprzyjemne, delikatnie rzecz ujmując. Bardzo delikatnie rzecz ujmując…

Facet zachowywał się jak szaleniec

Prawdę powiedziawszy, nigdy jeszcze w całej karierze zarówno policyjnej, jak i prywatnego detektywa nie znalazłem się w podobnej sytuacji. Owszem, miałem do czynienia z bronią, kiedyś nawet do mnie strzelano, ale żeby stać naprzeciwko faceta w bezpośredniej odległości i czuć to przykre mrowienie w krzyżu,  w oczekiwaniu, że w każdej chwili dosięgnie cię ołowiany pocisk, pokryty rdzawym płaszczem miedzi…

Na dobitkę gość, który trzymał broń, był zupełnie roztrzęsiony. Dosłownie. Trzęsła mu się broda, jakby za chwilę miał się rozbeczeć, ewidentnie latały mu kolana, a najgorsze, że cholernie mocno trzęsła mu się również dłoń, w której ściskał pistolet. I drżał mu okropnie palec na spuście. Miałem nadzieję, że mechanizm nie jest nadmiernie czuły, bo w niektórych modelach broni wystarczy tylko musnąć ten złowrogi języczek…

– Spokojnie – powiedziałem, sam ledwie opanowując drżenie głosu. – Proszę odłożyć pistolet. Nie jestem pańskim wrogiem.

– Kłamiesz, bandyto! Kłamiesz! Wiem, kto cię przysłał! – Nie próbował nawet udawać, że jest opanowany. Nie musiał, przecież to on trzymał gnata.

– Kto mnie przysłał? – spytałem. Jest taka zasada, że dopóki rozmawia się z uzbrojonym człowiekiem, dopóty nie wystrzeli. Chyba że przypadkiem…

– No, słucham, kto mnie przysłał?

Zobacz także:

– Już ty wiesz, kto! – wrzasnął i mocniej zacisnął palce na kolbie.

Miałem wrażenie, że usłyszałem skrzypienie maltretowanych okładzin… Przeleciała mi przez głowę absurdalna myśl, że jeszcze chwila, a facet zmiażdży magazynek i wszystkie pociski eksplodują mu w dłoni. Oczywiście to niemożliwe, ale skojarzenie było uparte, a wizja mocno nieprzyjemna. Że też takie myśli nawiedzają człowieka w podobnej sytuacji.

– Już ty wiesz, kto! – krzyknął jeszcze głośniej, a echo odbiło się od ścian pustego magazynu. Też sobie melinę znalazł… – Ryży cię nasłał! Ryży!!!

– Twoja żona mnie przysłała, idioto – odparłem, ledwie już nad sobą panując. – Jestem prywatnym detektywem. Jeśli chcesz, mogę pokazać licencję.

– Wsadź ją sobie w d..! Nawet nie wiem, jak wygląda taka licencja, możesz mi wciskać kit!

Tak, to było doprawdy beznadziejne… Facet zachowywał się jak szaleniec. Nawet bez broni mógł być niebezpieczny, bo swoje mierzył i swoje ważył, do ułomków nie należał. A z pistoletem… Szkoda gadać.

Cała ta sprawa od początku była właśnie taka – cokolwiek chaotyczna, nieco dziwna… Ale od tego są detektywi, żeby wyjaśniać różne zagadki. Tylko rzadko to się kończy z „dziewiątką” przed twarzą.

– Uciekł, proszę pana. Normalnie zwiał. – klientka nie płakała, nie rozpaczała, była raczej spokojna, choć na pewno w jakimś tam stopniu zdenerwowana.

Zostawił mi na stole tylko kartkę

Jakiś czas temu jej mąż wygrał w totolotka dość poważną sumę. Postanowił zmienić swoje życie, a przy okazji też całej rodziny, zrezygnował z nieźle płatnej posady i zajął się interesami. To oczywiście doskonale rozumiałem, sam bym tak postąpił na jego miejscu. Tyle że okazało się, iż część tych interesów robił z dość szemranym towarzystwem.

– Nie miał doświadczenia – powiedziała kobieta. – Mówiłam mu sto razy, żeby był ostrożny, ale te pieniądze padły mu na mózg. Uważał, że wszystko wie i na wszystkim się zna. I że nikt mu nie podskoczy.

Tak czy owak, wdał się w konszachty z jakimiś macherami miejscowej mafii. Faktycznie musiało mu odebrać rozum, jeśli nie zorientował się, że jakikolwiek biznes z nimi to kontrakt dość jednostronny i nastawiony na korzyści płynące w wiadomym kierunku.

– W pewnej chwili okazało się, że zamiast wielkich pieniędzy mamy wielkie długi – opowiadała dalej klientka. – Oczywiście te długi to tak naprawdę tylko wymysły przestępców, ale mąż podpisał z nimi kilka umów, a raczej cyrografów… Dobrze, że jakąś część środków przelał od razu po odebraniu wygranej na moje konto, bo dzisiaj nie byłoby mnie nawet stać na zapłacenie panu.

– Mąż stracił wszystkie pieniądze? – spytałem, bo jakoś mi to mętnie wyglądało. – Oddał przestępcom?

– No właśnie dlatego, żeby nie oddać, gdzieś się ulotnił – powiedziała ze złością. – I teraz go szukają.

– I chciałaby pani pewnie, żebym to ja go znalazł pierwszy.

– Właśnie – kiwnęła głową. – Nie mam pojęcia, gdzie może być. Zostawił mi na stole tylko tę kartkę.

Podała mi złożony na czworo papier. Treść była krótka: „Muszę zniknąć na jakiś czas. Przepraszam za kłopoty”.

– On myśli, że tak się da – powiedziała klientka. – Przecież prędzej czy później go znajdą. Było u mnie takich dwóch typów i zapowiedzieli wyraźnie, co mu zrobią, jeżeli nie ureguluje należności. A jeśli go nie znajdą, to ja będę musiała pokrywać te wymyślone długi. Dali mi tydzień na to, żebym się porozumiała z mężem.

– Nie chciałaby pani zawiadomić policji? – spytałem.

– A bo ja wiem, co ten mój ślubny wykombinował? Może się okazać, że pójdzie siedzieć razem z nimi.

No tak, chciała odszukać męża, żeby dogadał się z mafiosami. Fakt – lepiej stracić pieniądze niż zdrowie czy nawet życie. Ten facet naprawdę rozstał się z rozumem, jeśli uważał, że zdoła się wykpić ucieczką, a jego bliscy będą bezpieczni.

– Wie pani, gdzie mógłby się ukryć?

Zadałem to pytanie, nie mając nadziei na odpowiedź. Gdyby wiedziała, sama by go odszukała.

– Nie mam pojęcia. On nie odbiera nawet telefonów. Tylko co jakiś czas przysyła SMS, że żyje.

No, to był jakiś punkt zaczepienia. Skoro używał telefonu, mogłem ruszyć znajomości, żeby coś ustalić.

To się biedak zamotał

Na filmach kryminalnych wszystko jest bardzo proste. Śledczy namierza, skąd dzwoni poszukiwany, jedzie tam ekipa i trafiają w dziesiątkę. Ale tak naprawdę wygląda to nieco inaczej. Mąż klientki nie dzwonił, tylko wysyłał wiadomości. No i nie dysponowałem sprzętem do prowadzenia stałego nasłuchu, nie posiadałem urządzeń do lokalizowania sygnału komórki ani uprawnień, żeby takie rzeczy sprawdzać chociażby u operatora. Miałem jednak kolegów z dawnych czasów, w tym emerytowanego technika z laboratorium kryminalistycznego.

– Daj ten numer – westchnął ciężko, kiedy wyłuszczyłem mu sprawę. – Sprawdzimy, skąd się logował, od kiedy wybył z domu.

Edek wprawdzie przeszedł na emeryturę, ale wciąż udzielał konsultacji młodszym pracownikom laboratorium i zdarzało mu się prowadzić badania w trudniejszych przypadkach. A przy okazji miał informatyczne zacięcie, więc trzymał w domu różne urządzenia, co do których legalności miałem pewne podejrzenia. Wpisał numer komórki poszukiwanego w jakiś program komputerowy, a potem poszedł zaparzyć herbaty. Czyżby zapowiadało się dłuższe oczekiwanie? Jednak kiedy Edek wrócił z imbryczkiem, rzucił okiem na ekran i mruknął:

– No proszę, to ci z niego Jaś Wędrowniczek.

Wstałem i także spojrzałem na komputer. Hybrydowa mapa usiana była małymi znaczkami. No, może nie usiana, ale trochę tam tego było.

– Widzisz? – Edek pokazał kilka z tych punktów. – W tych rejonach przebywał, kiedy włączał na chwilę komórkę. Wygląda na to, że oszczędzał baterię… Albo się bał właśnie tego, że go ktoś namierzy. Chociaż nie… wtedy by po prostu używał karty, a nie swojego stałego numeru.

Zapomniał o herbacie, usiadł do klawiatury, a po chwili popłynęły wiadomości.

– Tak… Logował się do sieci na parę minut i zaraz wylogowywał. I wygląda to tak, jakby jeździł po całym mieście.

Westchnąłem ciężko. Możliwe, że faktycznie miota się po różnych miejscach, być może nawet zamieszkał w samochodzie. W każdym razie na pewno nie korzystał z hoteli. To akurat było rozsądne, bo takie miejsca z reguły mają jakieś powiązania z półświatkiem. Z drugiej strony, facet nie wyjechał z miasta, co było z kolei nierozsądne. Chyba że na wszelki wypadek chciał przebywać jak najbliżej rodziny. To się biedak zamotał…

– Szkoda – powiedziałem z żalem. – Będę musiał spróbować innych metod…

– Czekaj! – przerwał mi Edek. – Coś taki w gorącej wodzie kąpany? To nie wszystko.

Przeglądał zapisy, sprawdzał jakieś wykresy, mrucząc coś niewyraźnie pod nosem.

– Przez ostatnie dwa dni ten człowiek najczęściej loguje się do sieci stąd – stuknął palcem w ekran.

Pochyliłem się, a Edek obrysował w powietrzu kształt koła, obejmujący kilka ulic i skrzyżowań.

– A co tu w ogóle jest? – wpatrywałem się w mapę, przypominając sobie układ tej części miasta. – Normalne domy mieszkalne, stara fabryka, tam teraz pootwierały się różne firmy… Wiem! Magazyny! Puste magazyny, nikt jeszcze ich chyba nawet nie odkupił od ratusza!

Edek oparł się wygodnie w fotelu z miną zadowolonego kota.

– Widzisz? – powiedział, uśmiechając się triumfalnie. – Może stary już ze mnie pryk, ale coś tam jeszcze potrafię.

– Edek, jesteś genialny – powiedziałem szczerze.

Widziałem, jak stopniowo bieleją mu kłykcie

Wiedząc z grubsza, gdzie przebywa mąż klientki, nie miałem większego problemu, żeby go ostatecznie namierzyć. Tylko że to „ostatecznie” jakoś mi dziwnie zaczęło pobrzmiewać, kiedy spojrzałem śmierci prosto w oczy. Co robić? Roztrzęsiony, przerażony mężczyzna nie zamierzał ze mną pertraktować ani przyjmować do wiadomości, że mogę być kimś innym niż poszukującym go cynglem mafii. Mogłem sobie do niego przemawiać najczulszymi słowami, przekonywać w dowolny sposób, ale to było jak rzucanie grochem o ścianę. Nie słuchał i koniec.

– Przysłała mnie twoja żona – spróbowałem jeszcze raz.

– Każdy może tak powiedzieć – zaskowytał histerycznie.

– Pewnie, że każdy, ale człowieku, pomyśl. Gdybym był od tych, których się tak boisz, tobym z tobą nie gadał, tylko dałbym ci w łeb albo postrzeliłbym cię…

– Nie zdążyłeś, gnoju!

Tak, to było beznadziejne. A w dodatku widziałem, jak stopniowo bieleją mu kłykcie, tak mocno ściskał pistolet. Znów miałem wrażenie, że słyszę skrzypienie kolby.

I wtedy mnie oświeciło. Nie… Nie oświeciło. Wtedy uznałem, że tak czy owak muszę zaryzykować, a jeśli moje podejrzenia są słuszne… Wykonałem unik w prawo, schodząc z linii strzału. Gdybym miał do czynienia z zawodowym zabójcą, nie zdążyłbym nawet mrugnąć. Ale nie miałem. To był zupełny amator. W dodatku nawet nie próbował strzelać, tylko chciał mnie dźgnąć lufą w oko. Przejąłem jego rękę, ścisnąłem nadgarstek, na wszelki wypadek chwyciłem zamek pistoletu. Ani drgnął, a poza tym nie przypominał w dotyku oksydowanego metalu. Jednak to mnie już nie zdziwiło.

Zanim mój przeciwnik zdążył cokolwiek sensownego zrobić, siedziałem mu na plecach i wykręcałem ręce. Pistolet odrzuciłem daleko za siebie, upadł z dość głośnym trzaśnięciem, podskoczył parę razy.

– Plastikowy – wysyczałem prosto w ucho mężczyzny. – Cholera, plastikowy gnat!

To była doskonała kopia prawdziwej Beretty. Tak doskonała, że każdy by się dał nabrać. Swoją drogą, właśnie ze względu na te doskonałe podróbki w Stanach Zjednoczonych swego czasu zakazano je nosić na wierzchu czy pokazywać się z nimi w ogóle na ulicach, nawet w celach zabawowych. Policjanci zbyt często brali je za prawdziwą broń, zdarzyło się w związku z tym kilka nieszczęść.

Facet pode mną praktycznie przestał oddychać. Zatrzasnąłem mu kajdanki na przegubach, wstałem, odwróciłem nogą na plecy.

– Możemy teraz w miarę normalnie pogadać? – spytałem, siląc się na spokój, chociaż miałem ochotę zdrowo temu idiocie przyłożyć.

Odpowiedziało mi dzikie, przerażone spojrzenie zaszczutego zwierzęcia. Co za bryndza…

Dopiero jak przyjedzie pańska żona

Wyjąłem komórkę, wybrałem numer klientki.

– Może pani przyjechać po zgubę – podałem jej adres i przez chwilę słuchałem, jak dziękuje mi drżącym głosem. – Nie ma za co, naprawdę. Tylko niech pani przyjedzie jak najszybciej, bo gotów mi tu umrzeć z przerażenia.

Schowałem telefon, popatrzyłem na nieszczęśnika. Zaczynał chyba wreszcie coś mętnie kojarzyć.

– Ty, ty jesteś… To znaczy… Pan jest naprawdę prywatnym detektywem? – wydukał.

– Nie – odparłem przez zaciśnięte zęby. – Jestem cholernym świętym Mikołajem. Nie widać czerwonej czapki, siwej brody i reniferów?

Usiadł z wysiłkiem.

– Może mi pan to zdjąć? – spytał, potrząsając nieporadnie skrępowanymi rękoma.

– Dopiero jak przyjedzie pańska żona – pokręciłem głową. – Obawiam się, że znowu może panu odbić.

Nie dyskutował. I bardzo dobrze. Nie zdjąłbym mu tych obrączek, nawet gdyby dawał mi całą swoją wygraną w totka. Mam tylko jedno zdrowie. Na szczęście jego żona pojawiła się dość szybko.

Dokładnie nie wiem, jak zakończyła się ta sprawa, ale jakiś czas później widziałem tego faceta w mieście, więc pewnie dogadał się ze swoimi szemranymi wspólnikami. Może to całe zamieszanie czegoś go nauczyło. A może nie. Mam nadzieję, że tak, bo szkoda by mi było jego żony. Całkiem miła i rozsądna kobieta. No i dorzuciła parę groszy za nerwówkę, kiedy dowiedziała się, jak mnie potraktował jej szanowny małżonek. Nie protestowałem. Coś mi się zdaje, że po tym incydencie przybyło mi parę siwych włosów.