GALA: Przez lata byłaś superpopularna: żyłaś na świeczniku, w błysku fleszy, a potem przepadłaś. Co się  z Tobą działo, gdy zniknęłaś  z show-biznesu?

MANDARYNA: Skupiłam się na tańcu. To dziedzina sztuki, którą kocham całym sercem  i od lat propaguję. Byłam w trzeciej klasie podstawówki, gdy wstąpiłam  do profesjonalnego zespołu tanecznego Krajki. Doskonale pamiętam emocje towarzyszące występom, nutę rywalizacji, adrenaliny, które zawsze mnie pociągały. Dzisiaj prowadzę własne szkoły tańca. Jeżdżę z młodzieżą na zawody, festiwale, przeglądy. Jestem sędzią dwóch federacji tanecznych, PZTF (Polski Związek Tańca Freestyle) i WADF (World Artistic Dance Federation).

Otwierając te szkoły, musiałaś udowodnić, że radzisz sobie nie tylko na scenie jako artystka, ale też jako bizneswoman.

(śmiech) Wiadomo, pieniądze są potrzebne do życia, ale nigdy w pracy  nie skupiałam się przede wszystkim na tym, by zarabiać. Wiesz, co mnie najbardziej cieszy? Uśmiech dzieci, ich satysfakcja, kiedy pokonują kolejne etapy, rozwijają się na scenie. Mam wielkie szczęście, że mogę robić to,  co kocham.

Gdy rozmawiałem z Tobą kilka lat temu, żartowałaś, że będąc u szczytu popularności, pojawiłaś się na większej liczbie okładek polskich magazynów niż papież. Jak przeżyłaś rozstanie z show-biznesem?

W pewnym momencie moje życie było jak rozpędzony pociąg. Nie pamiętałam nawet poszczególnych stacji, na których się zatrzymywaliśmy. Kiedy ktoś pytał mnie, co robiłam dwa tygodnie wcześniej, nie umiałam sobie przypomnieć.

Był taki moment, że dostawaliśmy z Michałem, moim ówczesnym mężem, tyle nowych propozycji dziennie, że można by nimi zapisać 60-kartkowy zeszyt. Dlatego gdy pewnego dnia obudziłam się  w nowej rzeczywistości, pomyślałam: a może tak będzie lepiej? Zaczęłam żyć po swojemu, według własnego planu, a nie tak, żeby zaspokajać  potrzeby innych.

A czego Ci zabrakło?

Zobacz także:

Chyba tego, że wcześniej mogłam spełniać każdą swoją zachciankę. Jeśli coś chciałam, miałam to. Taka beztroska małej dziewczynki.

Dlaczego tak mówisz? Łatwo przyzwyczaić się do dobrego, to akurat nic złego.

Czasem, gdy coś szybko dostajesz, odlatujesz. Człowiek do miękkiego fotela przyzwyczaja się w sekundę. Ale świadomość, ile trzeba się napracować, by na nim siedzieć, się przydaje, bo wtedy ten fotel ma większą wartość. Życie to sinusoida: raz jest  lepiej, a raz gorzej, i ja mam tego świadomość. Najpierw wstajesz, potem upadasz i znowu wstajesz...

Ale trzeba mieć siłę, by z tego upadku się podnieść.

Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie się upajał swoimi porażkami, tylko robił wszystko, by jak najszybciej się z nimi uporać. Mam taką osobowość, że z każdego niepowodzenia wyciągam wnioski na przyszłość.

Jaka była tamta Mandaryna?

Beztroska.

Na początku kariery wydawało mi się, że życie jest proste, przyjemne i można przez nie przejść bez żadnych konsekwencji. Teraz więcej wysiłku mnie kosztuje, by udowodnić, ile naprawdę znaczę.

Pewnie kilkanaście lat temu nie mogłabyś, tak jak dziś, siedzieć  ze mną w kawiarni w upalny dzień  i pić spokojnie mrożoną kawę.

Na pewno jestem lepiej zorganizowana niż kiedyś. (uśmiech) Wiem, co będę robić jutro lub za tydzień. Wtedy nie miałam świadomości, w jakiej części Polski wyląduję następnego dnia! Wszystko zmieniało się jak w kalejdoskopie. Musiałam się dostosować  do oczekiwań innych – jeśli menedżer mówił mi, że gram koncert nad morzem, wsiadałam do busa i tam jechałam. Przy okazji udzielałam wywiadów, występowałam w telewizji. Żyłam dla innych, nie tylko dla siebie.

Pokory i wrażliwości na drugiego człowieka show-biznes Ci nie odebrał.

Nie lubię ludzi, którzy uważają, że mogą kogoś gorzej traktować, dlatego że są popularni. Szanuję każdego napotkanego na swojej drodze człowieka  – bez względu na jego wykształcenie czy status społeczny. Mam wrażenie, że nigdy nie zadzierałam za bardzo  nosa. Przy ziemi zawsze trzymał mnie taniec. Dzięki niemu odnalazłam w sobie pokłady energii, którą ratowałam się w kryzysowych sytuacjach. Show-biznes traktowałam jako dodatek do życia, a nie jego sens. Wiedziałam, że niezależnie od tego, co się wydarzy, mogę wrócić na salę i robić to, co kocham najbardziej, czyli uczyć tańca.

ZOBACZ TEŻ: Honorata Skarbek jako Mandaryna w "Twoja Twarz Brzmi Znajomo"

A przy okazji zarobić na siebie i swoje potrzeby. Bez żalu rozstałaś się z wielkimi pieniędzmi i luksusem, w którym przez lata żyłaś?

Dla mnie ważni byli bliscy – rodzina, przyjaciele, a nie przedmioty. Oczywiście, im więcej się zarabia, tym więcej się wydaje. Nie należę jednak do osób, które muszą mieć w domu złote klamki, by czuć się szczęśliwe. Majątek świadczy wyłącznie o moim statusie społecznym, ale nie jest wyznacznikiem tego, co sobą reprezentuję. Poza tym dzisiaj mam więcej czasu na przyjemności  – lubię podróże, wakacje  w pięknych miejscach, chociaż wciąż uważam, że mogłabym częściej wyjeżdżać, bo bardzo to lubię. (uśmiech)

System wartości, który reprezentujesz, to zasługa Twoich rodziców?

Rodzice mi ufali. Pozwalali realizować taneczną pasję, wierząc, że wtedy będę szczęśliwa. Pamiętam, jak tata czekał na mnie do późnej nocy przed klubem, w którym akurat występowaliśmy. Czułam ich wielkie wsparcie i wiarę, że to, co robię, ma sens.

A na jakiego człowieka chcieli Cię wychować?

Mówili: „Marta, musisz być po prostu dobra, szanować innych, bo wtedy to do ciebie wróci”. Jako młoda dziewczyna w ogóle się nad tym nie zastanawiałam. Robiłam, co chciałam, ale nigdy nikogo celowo nie skrzywdziłam. Często byłam wręcz naiwna, bo ufałam tym, którym nie powinnam ufać. Dopiero po latach, gdy spojrzałam  na pewne sytuacje z dystansem, zobaczyłam, jak łatwo można było mną  sterować.

Czujesz się wykorzystana?

Przez niektórych tak. Wydawało mi się, że jeśli ktoś jest przy mnie i deklaruje przyjaźń, mogę mu w stu procentach zaufać, bo nic złego z jego strony mnie nie spotka. Teraz lepiej widzę  bilans swoich zysków i strat. Poza tym jako mama dwojga wspaniałych nastolatków muszę być też za nich odpowiedzialna – stworzyć im dom, w którym będą się dobrze czuć i rozwijać. Podobnie jak moi rodzice uważam, że wychowanie bazujące na dekalogu zakazów  i nakazów nie jest dobre.

Masz przy sobie od lat wciąż tych samych ludzi?

Wiesz, przez moje życie przewinęło się tyle osób, że nie wszystkich udało mi się przy sobie utrzymać. Nie mogę powiedzieć, że od dziecka mam te same koleżanki, bo każdy etap, każde nowe doświadczenie weryfikowały moje przyjaźnie.

Mówisz na przykład o fali hejtu, która spłynęła na Ciebie przed laty za występ w Sopocie i piosenkę „Ev’ry Night”?

Wtedy bardzo to przeżyłam, a dziś  patrzę na te wydarzenia trochę przez mgłę. Czas leczy rany i uczy dystansu. Zaskoczyło mnie, jak wiele wsparcia dostałam od fanów, ludzi, którzy nie znając mnie, pisali SMS-y i podnosili mnie na duchu.

To Cię umocniło?

Uwierzyłam dzięki nim, że świat nie jest tylko zły i nie wszyscy na ulicy mnie nienawidzą.

Ale na łamach „Gali” mówiłaś wtedy: „Nocami płakałam w poduszkę. Bałam się, że jeden występ przekreśli mnie jako artystkę”.

Wiesz, co najbardziej mnie wtedy bolało? To, że poczułam się rozczarowana osobami, które przez lata, gdy wszystko świetnie się układało, powtarzały, że jesteśmy przyjaciółmi. A jak przyszło co do czego, rozpłynęły się w powietrzu. Byłam wtedy bardzo naiwna. Rzucałam hasła w stylu: „Mam dość, pakuję walizki i wyjeżdżam z kraju  na zawsze”. Ale następnego dnia, kiedy przechodziła mi frustracja, żartowałam: „Nie no, jakie walizki. Przecież nawet ich nie kupiłam. Nigdzie nie  lecę”. (uśmiech)

Udało Ci się odbudować wizerunek. Dzisiaj jesteś lubiana, budzisz  pozytywne emocje.

Nabrałam też do wszystkiego dystansu. Wierzę, że życie doświadcza nas  w taki sposób po coś. I że spada na nas tyle, ile jesteśmy w stanie unieść. Dlatego w każdej trudnej sytuacji szukam czegoś miłego. To przecież nie był koniec świata, gdybym tak myślała, pewnie bym zwariowała.

Umiesz zacisnąć zęby i powiedzieć sobie: „Trzeba iść dalej”.

Z uśmiechem na ustach.

Bycie miłym pomaga.

Wierzysz w to?

Wierzę, i nie czuję się przez to w żaden sposób obciążona. Taki mam charakter – lepiej odnajduję się wśród osób miłych i zadowolonych z życia niż takich, które ciągle narzekają. Cieszę się, że dzisiaj moje życie zależy przede wszystkim ode mnie.

Myślisz, że gdybyś nie poznała Michała, Twoje życie wyglądałoby inaczej?

Na pewno.

Poznaliśmy się, zanim  Michał stał się superpopularny i założył Ich Troje. Po raz pierwszy spotkaliśmy się podczas zawodów tanecznych w Łodzi, skąd obydwoje pochodzimy, później próbowaliśmy przygotować wspólnie musical.

Od początku walczyłaś w tym związku o niezależność?

Oboje mamy silne osobowości, nie umieliśmy czasami pójść na ustępstwa, więc bardzo iskrzyło. Dopiero  teraz widzę, że niektóre spięcia były niepotrzebne i głupie. Nauczyłam się odpuszczać. Na pewno dużo więcej  do relacji wnosi rozmowa, próba spotkania się w połowie drogi niż stawianie na swoim. Czasami, jeśli to w żaden sposób nam niczego nie ujmuje, trzeba schować dumę do kieszeni. Nie uważam tego za słabość, wbrew pozorom mam wrażenie, że stałam się silniejsza, bo nauczyłam się, jak ważny w życiu jest dystans.

Wpuszczając do domu kamery i biorąc udział w programie „Jestem, jaki jestem”, mieliście świadomość, że pokonujecie kolejne granice  prywatności?

To były inne czasy. Teraz wiemy, co się dzieje u ludzi z pierwszych stron gazet dzięki Instagramowi. Nie trzeba czekać przez pół nocy pod domem kogoś znanego, by zdobyć autograf...

Wasi fani bywali wyjątkowo zdeterminowani.

Nie mogłabym wtedy spokojnie jeździć rowerem po mieście czy robić zakupów. A dzisiaj? Zdarza się, że ktoś mnie zaczepi, ale raczej po to, by powiedzieć coś miłego, niż wziąć autograf.

Ale gdy wpuściłaś do domu kamery, pozwoliłaś na to, by każdy Twój ruch był śledzony. Pozostawałaś tam sobą czy trochę się reżyserowałaś?

Zdawałam sobie sprawę, jak dużą  oglądalność ma ten program. Granice prywatności wyznaczaliśmy sami. O bardzo osobistych, intymnych sprawach nie rozmawialiśmy przed kamerami. Ale czasami trudno zapanować nad emocjami i łatwo powiedzieć o kilka słów za dużo, które potem ktoś  wykorzystuje.

Myślisz, że popularność zniszczyła Wasz związek?

Ona też go spajała.

Robiliśmy mnóstwo rzeczy razem: świętowaliśmy sukcesy, przeżywaliśmy porażki. To bardzo zbliża do siebie ludzi. Wydaje mi się,  że w pewnym momencie poczuliśmy przesyt... Nauczyłam się żyć etapami  i zamykam przeszłość. Tę związaną  z Michałem nie do końca, bo mamy przecież dwoje dzieci, ale nie zastanawiam się, co by było, gdybyśmy podjęli inne decyzje.

Czas leczy rany?

Tak.

Xavier i Fabienne urodzili się, kiedy byłaś u szczytu popularności.

Uważam, że dobrą matką można być wtedy, gdy jest się spełnioną życiowo i zawodowo. Trzeba umieć znaleźć czas dla siebie i dla dziecka. Najgorzej, jeśli kobieta czuje frustrację, siedząc  w otoczeniu pieluch czy grzechotek przez 24 godziny na dobę. Cieszę się,  że udało mi się tego uniknąć.

Miałaś zaledwie 24 lata, kiedy  na świecie pojawił się Xavier. Nie obawiałaś się, że wczesne macierzyństwo czegoś Cię pozbawia?

Zupełnie, dlatego rok później urodziła się Fabka... Oczywiście byłam w o tyle uprzywilejowanej sytuacji, że mogłam liczyć na wsparcie przyjaciół i rodziców, którzy bardzo się zaangażowali  w pomoc. Mój tata przeprowadził się nawet z Łodzi do Warszawy i z nami zamieszkał. Mama też dawała z siebie wszystko – nikt nie jest tak wyrozumiały i dobry dla dzieci jak ich babcia  i dziadek. (uśmiech)

Co bycie mamą w Tobie zmieniło?

Na pewno dojrzałam. Zrozumiałam,  że jestem odpowiedzialna za drugiego człowieka, za to, kim będzie w przyszłości. Musiałam oswoić się z myślą, że nie jestem już wolnym ptakiem  i nie wszystko zależy ode mnie.

Dzisiaj Twoje dzieci mają po kilkanaście lat. Przyjaźnisz się z nimi?

Stoimy za sobą murem bez względu  na wszystko. Ten okres, gdy mają po 15-16 lat, uważam za najlepszy dla naszej relacji. Możemy już rozmawiać  na każdy temat. Nie mamy przed sobą tajemnic. Jestem zaskoczona ich dojrzałością, tym, w jaki sposób reagują  w niektórych sytuacjach. Cieszę się,  że mają w sobie tyle mądrości.

Nie myślałaś, że dając im tyle wolności, robisz im krzywdę?

To chyba zależy od ludzi. My jesteśmy ze sobą blisko związani. Nie krzywdzimy się ani czynami, ani słowami. Dużo rozmawiamy, każdy problem staramy się przepracować tak, by się nawzajem nie ranić. Moje dzieci nie są idealne i ja też nie jestem. Autorytet matki nakazuje mi mówić im, gdy postępują niewłaściwie. Choć gdzieś w głębi duszy myślę, że ja w ich wieku popełniłabym dokładnie te same błędy. (uśmiech)

Taniec ukształtował ich charakter?

Na pewno, chociaż taniec to domena Fabki. Poświęca mu całą swoją energię. Xavier też tańczy, ale spełnia się jako młody dziennikarz. Ostatnio zaczął nawet pisać swoją pierwszą książkę.

Jesteś z nich dumna?

Bardzo, bo to mądre i zdolne dzieci. Oglądamy podobne filmy, mamy w miarę zbliżony gust muzyczny, zwłaszcza jeśli chodzi o muzykę taneczną. Nakręcamy się w swojej pasji, chociaż ja oczywiście chciałabym,  by realizowali się w kolejnych dziedzinach: windsurfing, kajty, narty... Ale oni czasami wolą sobie po prostu ze mną poleżeć na kanapie, rozmawiać, oglądać filmy.

W trudnych sytuacjach, gdy trzeba na przykład porozmawiać z Xavierem na typowo męskie tematy, dzwonisz do Michała i prosisz go  o pomoc?

Staramy się rozwiązywać problemy sami, ale zarówno Xavier, jak i Fabienne mają kontakt z tatą. Gdy czują potrzebę, by z nim porozmawiać, dzwonią  do niego same. Ja w to nie ingeruję.

Wchodząc w kolejne związki,  myślałaś o tym, że potencjalny partner musi być również dobrym ojczymem?

Nie, jeśli ktoś chciał ze mną być, musiał mnie pokochać z całym dobrodziejstwem inwentarza! (uśmiech) Nigdy nie ukrywałam, że mam dzieci, zresztą wystarczy wpisać w wyszukiwarkę  internetową moje imię i nazwisko,  by dowiedzieć się o mnie wszystkiego.

Jesteś dzisiaj szczęśliwa w miłości?

Tak, ale wiem, ile to kosztuje pracy.

Oboje z moim obecnym partnerem mamy jakiś bagaż doświadczeń z poprzednich związków. Połączenie światów dwóch osób, które przez 40 lat funkcjonowały osobno, tak by wszystko ze sobą dobrze współgrało, nie jest łatwe...

Kim jest Twój obecny partner?

Radcą prawnym. Cieszę się, że bardzo mi pomaga w trudnych dla mnie sprawach. Mimo swojej zajętości konsultuje moje umowy, koncerty. Mam duży komfort, że jest przy mnie ktoś silny, a zarazem bardzo wrażliwy.

Mieszkacie razem?

Paweł jest z Lublina, dlatego to nie takie proste być ze sobą cały czas. Pracujemy nad tym. Może też niedługo trasa Lublin – Warszawa przestanie być  w ciągłej budowie? (śmiech)

Czego w sobie nie lubisz?

Tego, że wciąż głupoty są w stanie  wyprowadzić mnie z równowagi. Albo że w rozmowie z drugim człowiekiem przerywam mu i nie słucham, co akurat mówi.

Przed Tobą znów intensywny okres – wracasz na scenę, nagrywasz  singiel i teledysk.

Machina znowu rusza! Ale tym razem to ona dostosuje się do tempa, w którym biegnę. Dobrze mi tu, gdzie teraz jestem, lubię swoje życie. Chciałabym, by muzyka była dla mnie przyjemnością, a nie przymusem. Praca pod presją czasu i oczekiwań nie przynosi  dobrych rezultatów. Mam nadzieję  pozostać sobą w tym pędzie.

Trzymaj za mnie kciuki!