Za każdym razem, gdy chcę się z Tobą  umówić na wywiad, wiem, że nie będzie  to łatwe...

(śmiech) Ale jak widzisz, udaje nam się spotkać. Każdy dzień skrupulatnie planuję – wiem,  z kim, gdzie i o której się umawiam, chociaż lekkie przesunięcia czasowe się zdarzają. Mimo że na pierwszy rzut oka moje życie wydaje się chaotyczne, jestem perfekcyjnie zorganizowana.

Zupełnie jak Twoja mama, zodiakalna Panna. To ona Cię tego nauczyła?

Mama była pierwszą osobą, która wprowadziła do mojego życia dyscyplinę. Miała jednak duszę artystki, bogatej w emocje, uczucia. Umiała pogodzić wiele sprzeczności: zorganizowana, twardo stąpająca po ziemi, ale niezwykle wrażliwa. Dyscypliny nauczyli mnie również mój pierwszy mąż, Volkhart, oraz „Kuchenne rewolucje”. Od pierwszego wejścia na plan nie mogłam już sama wyznaczać sobie godzin pracy ani decydować o tym, czy wstanę godzinę wcześniej, czy później.

Lubisz być zajęta?

Mam szczęście, że robię to, co kocham. Dzięki „Kuchennym rewolucjom”, które od lat cieszą się wielką popularnością, poznaję inspirujących, zaskakujących ludzi i zmieniam ich życie na lepsze. A oni pewnie też moje.

Rozumiem, że pracujesz z pasją, ale nie masz czasami ochoty zwolnić i po prostu nic nie robić?

Zobacz także:

Znam kobiety, które w moim wieku przestają  w siebie wierzyć. Nie walczą o marzenia, są zrezygnowane. Namawiam je, by to zmieniły, zaufały intuicji i podejmowały nowe wyzwania. W ten sposób odzyskają swoją siłę. Imponują mi młode dziewczyny, takie jak moja córka  Lara. To jest zupełnie inne pokolenie. Idzie przez życie jak burza, świadomie przygotowując się do ról, które będzie odgrywać. Podoba mi się, że Lara odnalazła w życiu swoje miejsce. Lubię z nią rozmawiać, obserwować ją, podglądać jej poczynania.

Lara świetnie radzi sobie z tak zwaną warszawką. Ty powtarzasz, że trzymasz się na dystans od tego świata, tymczasem Twoje restauracje to najmodniejsze miejsca w stolicy.

Uwierz, ale praca wypełnia mi cały czas. Gdy schodzę z planu, staram się jak najwięcej uwagi poświęcić bliskim, bo oni są dla mnie najważniejsi. Dlatego nie bywam, nie „ściankuję”. Nie mam na to czasu.

Rzadko pojawiasz się też na bankietach.

Bywam tam, gdzie chcę bywać. Przyjaźnię się  z ludźmi, których naprawdę lubię i podziwiam, a nie z tymi, o których jest w danym momencie głośno. Jestem niepokorna, nie poddaję się  kanonom, rygorom.

Ale przed laty organizowałaś słynne przyjęcia, na których pojawiali się politycy, gwiazdy, artyści...

To był miły czas. Chciałam zobaczyć, jak moje jedzenie, wnętrza i ja sama działają na ludzi. Chciałam, i pewnie to mi się udawało, sprawiać ludziom radość. Od zawsze chętnie „rozdawałam” siebie innym. Długo wierzyłam, że jeśli ofiaruję komuś coś dobrego, prosto z serca,  ta osoba to odwzajemni. Niestety rzeczywistość często weryfikowała moją naiwną wiarę w bezwarunkowe dobro.

Jak myślisz, dlaczego?

Może dlatego, że jestem kolorowa i wzbudzam niepokój? Najbliżsi wiedzą, że mam południowy temperament...

I zdarza Ci się rzucać talerzami...

Nie tylko na planie „Kuchennych rewolucji”. (uśmiech) Już jako sześciolatka wiedziałam,  że moje życie nie będzie zwyczajne. Lubiłam  się buntować, a rodzice żartowali, że nie nadążają za moimi reakcjami.

Jacy ludzie Cię lubią?

Jestem lubiana zarówno przez ludzi odważnych, ciekawych, jak i tych „normalnych”,  spokojniejszych. Często zaczepiają mnie na ulicach, lotniskach. Proszą o autograf, wspólne zdjęcie, chcą mnie przytulić. Nigdy  nie spotkałam się z nieprzyjemnymi reakcjami. „Kuchenne rewolucje” osiągają teraz najlepsze wyniki oglądalności w historii.

Na czym polega Twój fenomen?

Przede wszystkim na prawdzie. Na tym, że  sama dużo przeżyłam, popełniałam błędy,  do których umiem się przyznać. Poza tym wielokrotnie zostałam oszukana i musiałam zmierzyć się z trudnymi sytuacjami. Będąc żoną Piotra Gesslera, ojca Lary, który jest cudowną, ale raczej spokojną i pacyfistycznie nastawioną do życia osobą, walczyłam o nasz byt.

Przejęłaś rolę żywiciela rodziny?

Odkryłam siebie na nowo. Stałam się dla Lary bardziej ojcem, a Piotr mamą. Uczyłam się być silna, a może taka byłam, tylko wcześniej nie zdawałam sobie z tego sprawy. Taki model rodziny to przecież nic złego, tak wtedy musiało być. Do dziś mamy z Piotrem dobry kontakt.

Przejęcie roli głowy rodziny było dla Ciebie dużą zmianą?

Na pewno, bo poprzedni mąż się mną opiekował, rozpieszczał mnie, pozwalając rozwijać własne pasje. Uświadamiał mi moją wartość, pozwalał rozkwitać. Doceniał mój talent  malarski, kulinarny...

Z Volkhartem łączyło Cię wielkie uczucie. Do dzisiaj nie możesz zapomnieć o jego śmierci.

Zmarł w wieku 44 lat, w dniu moich urodzin. Miał czerniaka.

Jakim Volkhart był mężczyzną?

Niezwykłym, przy którym czułam się idealna, wyjątkowa. Dzięki niemu uwierzyłam w siebie, w to, że świat jest ciekaw tego, co maluję, gotuję, tworzę. Rodzice ciągle ode mnie czegoś  wymagali, mówili mi, że jestem niedoskonała, stawiając poprzeczkę wyżej i wyżej. Volkhart powtarzał: „Kocham cię, nie zmieniaj się,  bo jesteś wspaniała”.

Pamiętasz okoliczności Waszego poznania?

Po raz pierwszy spotkaliśmy się Madrycie, gdy szukałam fotografa, który zrobiłby kilka zdjęć moich obrazów. Volkhart się zgodził, a ja w ramach podziękowania zaprosiłam go na kolację do francuskiej restauracji, w której pracowałam. Ubrałam się w dopasowaną amarantową sukienkę z odkrytym ramieniem z polskiej kolekcji Hofflandu. Moja ówczesna figura była podobna do tej, którą dziś ma Lara. Czułam się interesująca zarówno pod względem fizycznym, jak i mentalnym. Gdy mnie zobaczył, zarumienił się. Przegadaliśmy cały wieczór, a pół roku później zostaliśmy parą i spędziliśmy wspaniałe siedem lat. Po pierwszej wspólnej nocy przygotował dla mnie kąpiel, zaparzył herbatę  i podał śniadanie: galicyjską szynkę, masło  z Andory i prawdziwy chleb z Galicji. Pycha!

To dzięki niemu uwierzyłaś, że kuchnia może być nie tylko Twoją pasją, ale też sposobem na życie i zarabianie pieniędzy.

Jako korespondent „Der Spiegel” miał rozliczne znajomości. Poznał mnie z przyjaciółką hiszpańskiego króla Jana Karola I, która poprosiła, bym przygotowała propozycje przystawek  na konkurs kulinarny. Moje czereśnie faszerowane twarożkiem z czarnuszką pokonały dania kucharzy z najlepszych madryckich restauracji. To była przepustka do tego, by wykładać w prywatnej szkole kulinarnej, w której uczyłam  panie domu kuchni wschodnioeuropejskiej.

Tadeusz, Wasz syn, miał wtedy zaledwie kilka lat. A Ty nauczyłaś się, że można  nie tylko realizować swoje pasje, ale być też świetną mamą.

Nie dałabym rady, gdyby nie pomoc przyjaciół i mojej niemieckiej rodziny. Cieszę się,  że w trudnych momentach mogłam liczyć  na ich wsparcie. Wiesz... ja kocham ludzi,  uważam, że wrażliwość na drugiego człowieka, jego problemy, wartości, pasje pomaga  w prowadzeniu restauracji.

Czy to prawda, że jako dziecko byłaś  niejadkiem?

Grymasiłam, plułam jedzeniem, a dziadek  robił wszystko, by czymś zadowolić ukochaną wnuczkę. Moja opiekunka, Olga Aleksandrowa, miała więcej odwagi – potrafiła głodzić mnie całymi dniami, ale dzięki niej poczułam wynikający z głodu apetyt... Jeśli nie zjadłam na śniadanie kanapek, dostawałam je na obiad albo na kolację. W ciągu dnia chodziliśmy  na długie wycieczki, które ona nazywała „przewietrzaniem”. Spacerowaliśmy bez przerwy po górach Witosza w okolicy Sofii. Olga przygotowywała dla nas niezwykłe smaki,  zawsze coś specjalnego. Na przykład bułgarski biały ser – sirene, kaszkwał, czyli rodzaj bułgarskiego parmezanu, chleb moczony w oleju  z pestek słonecznika, parzona półkrwista  wątróbka jagnięca, pieczona papryka krojona w kawałki, czosnek, tarte świeże pomidory,  do tego aromatyczna czubryca. Obłęd! Ta  mieszanka smaków, zapachów, konsystencji stanowiła dla mnie i dla mojego brata Piotra zastrzyk witamin, mikroelementów, który  budował naszą odporność. A do tego ta mamałyga po wyczerpującym marszu smakowała wspaniale!

Olga nauczyła Cię wrażliwości na smak?

Trudno byłoby mi wskazać jednego nauczyciela. W naszej rodzinie wrażliwość na smak przechodziła z pokolenia na pokolenie. Dziadek pracował dla samego Wedla. Babcia Halina prowadziła pierwszą w Słupsku powojenną cukiernię, Irena uchodziła za kulinarne guru. Mama również była genialna. W naszym domu mówiło się o niej „pionierka”. Jako pierwsza wprowadziła kuchnię fusion, łączyła nowe smaki, tworząc kulinarne wariacje.

Opowiedz o nich.

Pierwsza w domu odeszła od smalcu... Zmniejszyła ilość mięsa na rzecz świeżych ryb, niepowtarzalnych i aromatycznych warzyw, owoców, ziół. Wszystko kupowała na bazarach. Nigdy w sklepie. Dla niej liczył się zapach,  wygląd, powiew natury... Organizowała również wspaniałe przyjęcia, na których bywali znakomici artyści, politycy – jej pasztet z dziczyzny i kołduny zachwyciły kiedyś samego Fidela Castro! Mama uświadomiła mi, że dzięki dobremu jedzeniu można nawiązywać przyjaźnie i wpływać na uczucia i myśli.

Czyli dobry restaurator to też dobry  psycholog?

Oczywiście! Prowadząc restaurację, trzeba wykonywać co najmniej 20 różnych zawodów  – kucharza, psychologa, matematyka, logistyka, dekoratora...

Masz dobrą intuicję do ludzi?

W ciągu kilku minut rozmowy potrafię rozszyfrować, z kim mam do czynienia i czy uda mi się z tą osobą porozumieć.

Ale nie zawsze udaje Ci się porozumieć  z bohaterami „Kuchennych...”. Trzaskają drzwiami, przeklinają, przedrzeźniają Cię... Jak wtedy reagujesz?

Mam ten przywilej, który chyba zastrzega mi format „Kuchennych rewolucji”, że nie wiem,  co poza kamerami mówią o mnie właściciele. Co więcej, nie interesuje mnie to. Tylko w ten sposób jestem w stanie przeprowadzić rewolucję. Prześwietlam miejsce, jego problemy, ludzi od momentu przekroczenia progu restauracji. Jestem takim ludzkim rentgenem. Aby zachować obiektywizm, muszę działać samodzielnie, bez „głosów”, „szeptów”. Wczuwam się  w każdą historię. Wszystkich traktuję bardzo osobiście. Chcę pomóc. Z takim nastawieniem jadę. Nie biorę innej wersji pod uwagę.

Udane rewolucje są moim osobistym sukcesem. Te, które nie wyjdą, bolą. Trzymam kciuki za restauratorów, ich powodzenie. Najtrudniej jest  im po zakończeniu programu. Wtedy, bazując na moim pomyśle, zostają z biznesem sami. Jednym to wychodzi, innym już nie. Często  restauracje wykorzystują też program jako  narzędzie promocyjne.

Ale rzeczywistość szybko weryfikuje takie podejście.

Zasada jest jedna. „Kuchenne rewolucje” to nie marketing. Zwycięża tylko prawda i uczciwość. Nawet budowana na milionie błędów, pomyłek. Walczę o autentyczność, o to, by ludzie byli prawdziwi, a nie sztucznie wyidealizowani, przygotowani pod publiczkę. Czasem trzeba się obnażyć ze wszystkich lęków, słabości, kompleksów i narodzić się na nowo. Ja rozbieram moich uczestników do rosołu. (śmiech)

Masz duszę artystki i umysł bizneswoman. To się nie kłóci?

To musi ze sobą współgrać w określonym  tempie, zależności. Najważniejszy jest artyzm. Pasja, prawda, wolność myśli, potrzeba tworzenia, nieograniczona wiara w siebie i intuicję. Nawet na przekór innym. Każdy artysta zawsze na swojej drodze spotka milion osób, które będą chciały podciąć mu skrzydła.  Trzeba być autentycznym. Tylko szczerością, ambicją, prawdą smaku, produktu, energii, miłością do ludzi zdobędziemy uznanie. Oczywiście nie zapominając o wartościach,  bo to one, a nie pieniądze, są miarą naszego sukcesu.

Co pozwala Ci się odciąć od codziennych problemów i skupić na tym, by pomóc  innym?

Jadąc na plan, wiem, że muszę być w doskonałej formie energetycznej, by w ciągu kilku godzin zdiagnozować problem, z jakim borykają się właściciele restauracji, którą zmieniamy,  i wymyślić, jak im pomóc. Podróże po Polsce samochodem nauczyły mnie przełączania się na inny poziom skupienia. Brak bodźców zewnętrznych wymusza koncentrację, pomaga generować w głowie różne obrazy. Najciekawsze pomysły zapisuję w notatniku w swoim iPhonie, z którym nigdy się nie rozstaję.

Ludzie, którym pomagasz, są Ci bardzo wdzięczni, nazywają Cię „Matką Boską”.

Zauważ, że na moim Instagramie czy Facebooku nie ma negatywnych komentarzy, hejtu. Naprawdę wkładam w swoją pracę dużo serca.  I to chyba widać. Jeździmy do różnych miejsc  w Polsce, czasami warunki, w których musimy funkcjonować, pozostawiają wiele do życzenia.

Nie narzekasz?

Dlaczego mam narzekać? Kaprysy tylko utrudniają pracę. Mogłabym czasami wymóc na produkcji różne rzeczy, ale nie robię tego, bo jestem nastawiona przede wszystkim  na działanie i na to, by rewolucja, którą przeprowadzam, się udała.

Rewolucja trwa cztery dni. Co robisz,  kiedy wracasz zmęczona do hotelu?

Nie jestem zmęczona, tylko podekscytowana, pełna adrenaliny. Najpierw jem kolację – zazwyczaj lekką sałatę, którą wcześniej sobie  zamówię w hotelowej kuchni, albo danie z jednej z okolicznych restauracji. Potem dzwonię  do mojego męża Waldka i opowiadamy sobie,  co przytrafiło nam się danego dnia. Spać kładę się o czwartej-piątej. Wstaję przed dziesiątą  i załatwiam wszystkie sprawy związane ze światem poza „Kuchennymi...”. Rozmawiam  z Larą, Tadeuszem, menedżerami swoich restauracji. Muszę mieć w głowie spokój, by móc skoncentrować się na rewolucji.

Czym się zajmujesz, kiedy nie pracujesz?

Zawsze pracuję. Dlatego na wakacjach, zamiast cieszyć się czasem wolnym, mam depresję, bo nie wiem, co ze sobą robić.

Twoje dzieci też prowadzą restauracje. Pomagasz im, doradzasz?

Częściej jest zupełnie odwrotnie. Tadeusz, twórca warszawskiego Orzo, pomaga mi teoretycznie. Jego wiedza jest niewiarygodna, czasami nawet wie dużo więcej niż ja. Uwielbiam się go radzić, słuchać. Jest dla mnie autorytetem. Lara prowadzi Słodki Słony przy ulicy Mokotowskiej w Warszawie, a oprócz tego  robi milion rzeczy, którymi prawie nigdy się nie chwali. Jest skryta, bardzo samodzielna. Odważna i ambitna. Stale zaskakuje mnie  swoimi nowymi pomysłami na życie.

Zaprasza Cię do siebie do domu na kolacje?

Oczywiście!

A Ty ją?

Bardzo często, chociaż Lara jest akurat w niezwykle intensywnym momencie swojego życia. Kilka miesięcy temu wzięła ślub, zaangażowała się w wiele projektów, poza tym ciężko pracuje na sukces Słodkiego.

Jaką jesteś teściową?

Jestem teściową, która nie przeszkadza. (śmiech) Nie jestem wścibska. Nie pytam.  Słucham. Młodzi, zakochani ludzie potrzebują swojej przestrzeni, by móc zbudować własny dom, powołać nowe zwyczaje, tradycje. Nadać wspólnemu życiu kolory.

Przez lata Lara żyła z dala od świata  mediów, niechętnie udzielała wywiadów, nie mówiła o łączącej Was relacji.

Najważniejsze jest to, że zawsze bardzo się  szanowałyśmy i mogłyśmy na siebie liczyć  w każdej sytuacji.

Co to znaczy?

Kiedy Lara była dzieckiem, ze względu na nadmiar obowiązków zawodowych nie mogłam jej poświęcić tyle czasu, ile bym chciała. Wiedziałam, że to ja powinnam czekać na nią w domu  z kolacją, a nie Piotr. Dużo o tym rozmawiałyśmy. Przepracowałyśmy wiele trudnych tematów. Teraz mamy chyba najfajniejszy czas.

Przyjaźnicie się?

Nie znam drugiej osoby, z którą mam tak szczerą relację jak z nią. To prawdziwy cud mieć  u boku przyjaciół w postaci swoich dzieci.  Ja to szczęście mam. Lara i Tadeusz są moim największym sukcesem.

Byłaś wobec Lary równie wymagająca  jak Twoi rodzice wobec Ciebie?

Nigdy nie byłam dla rodziców wystarczająco mądra, ładna i doskonała. Nie chciałam, by Lara czuła się tak jak ja wtedy, i bardzo nad tym pracowałam. Czasem jednak pozwalamy sobie w naszej relacji na szczerość, to naturalne.

Gdy na przykład zaczęła malować, spojrzałam na jej pracę i powiedziałam, by dała sobie spokój. Teraz, z perspektywy czasu, wiem, że byłam w błędzie. Lara robi piękne fotografie.  Cieszę się, że nie zraziła się moją opinią i nie zaprzepaściła talentu. To też świadczy o jej  sile charakteru.

W jednym z wywiadów Lara powiedziała, że wciąż masz nieprzepracowaną relację ze swoimi rodzicami.

Czy ja wiem...? Dużo im zawdzięczam. Tata pracował jako korespondent PAP-u. Mieszkaliśmy w różnych miejscach na świecie, miałam możliwość poznania wspaniałych ludzi, których bym nie spotkała, gdyby nie on. Do trzeciego roku życia wychowywali mnie dziadkowie i to oni zaszczepili mi wzorzec pięknej, bezwarunkowej miłości, która ich łączyła.  Pamiętam, jak dziadek obdarowywał babcię fiołkami, ot tak, bez okazji.

A mama?

Mama była damą. Wrażliwą i odważną kobietą o pięknej duszy, która kochała rodzinę. Kolekcjonowała wspomnienia, wszystkie nasze piękne chwile. Pracowała jako reżyserka dźwięku,  a potem producentka filmów krótkometrażowych. Oprócz tego mogę śmiało powiedzieć,  że współtworzyła całą karierę mojego ojca.  Była pierwszą recenzentką jego artykułów, książek, czasem cenzurą.

Przed naszą rozmową przejrzałem Instagram Lary. Nie wygląda jak konto córki gwiazdy, raczej skromnej, skupionej na swojej pasji, jaką jest gotowanie, dziewczyny. Nie bałaś się nigdy, że dobrobyt i popularność mogą zawrócić jej w głowie?

To chyba ja bardziej chciałam ją rozpieszczać, niż ona być rozpieszczana. Nigdy nie składała mi żadnych zamówień na konkretne rzeczy. Gdy widziałam coś pięknego, co mogłoby jej  się spodobać, kupowałam to. Ale zazwyczaj bez jej wiedzy. W ogóle moje dzieci, Lara i Tadeusz, nigdy nie zgłaszały chęci dostania czegoś materialnego, luksusowego... Dla nich najpiękniejsze prezenty to te dane od serca, przygotowane samodzielnie, ugotowane, zorganizowane.  To też wspólne chwile, widoki, rozmowy do białego rana – ulotność, którą wielokrotnie udało nam się przedłużyć, zamknąć w buteleczce z napisem „na zawsze”.

Pamiętasz prezent, który najbardziej ucieszył Larę?

Oczywiście! Wyjazd do Hiszpanii, na który zabraliśmy ją z Piotrem, gdy miała pięć-sześć lat. To była objazdowa wycieczka, samochodem  – przez Polskę, Szwajcarię, Włochy. Wspaniałe wspomnienie dla nas wszystkich.

Czym Ci imponuje Lara?

Tym, że w trudnych sytuacjach zachowuje spokój. Jest o wiele bardziej wyważona ode mnie, umie się kontrolować. Ja mam hiszpańską naturę, ona angielską. To pokazuje, że jesteśmy różne, ale też mocno nas scala i jest pretekstem do ciekawych rozmów. Myślę, że to fascynujące mieć w swoim dziecku rozmówcę – i na odwrót.

U Ciebie emocje zawsze są na wierzchu...

Nie kalkuluję, nie intryguję, jestem autentyczna. Czasami popełniam błędy, ale umiem się  do nich przyznać.

Czy jest coś, czego żałujesz?

Trudne pytanie. Z jednej strony niczego. Jestem szczęśliwą i spełnioną kobietą. Z drugiej  – moje życie zawsze było pełne emocji, kolorów, ciekawych sytuacji. Czasem to się na siebie nakładało. Musiałam podejmować decyzje, wybierać. Nie wiem, czy były one słuszne, ale przecież tego już nie zmienię. Jestem pogodzona ze wszystkim i ciekawa tego, co przede mną. Zbudowana na pięknej historii i doświadczeniu...

Jedyne, czego na pewno żałuję, to śmierć Volkharta. Za szybko odszedł.

Jak reaguje Waldemar, kiedy mówisz,  że Volkhart był miłością Twojego życia?

To nie tak. Życie jest przewrotne i pisze niezwykłe scenariusze. Tak jak mój. Można powiedzieć, że dało mi tych dwóch mężczyzn równocześnie, Volkharta i Waldemara. Wybrałam tego pierwszego, bo Waldek był wtedy w innej relacji, nie mógł być mój. Zdecydował za nas los.

Te siedem lat z Volkhartem było fantastyczne. Waldemara odzyskałam po 23 latach i od 15  jesteśmy razem. Tworzymy udany, szczęśliwy duet. Gdyby nie codzienne rozmowy, szalone wyjazdy, randki na końcu świata, myślę, że nie byłoby Magdy Gessler takiej, jak ta, która siedzi dziś przed tobą. Nasz tryb życia, spotkania raz w miesiącu pozwalają nam się realizować zawodowo, co dla nas jest ważne. A tęsknota jednego za drugim utrzymuje w związku wspaniałą atmosferę i temperaturę. Jest idealnie.

Kiedy przestałaś przejmować się tym,  co ludzie mówią na Twój temat?

Nigdy się tym nie przejmowałam. Szłam pod prąd. Wiem, że jestem kolorowym ptakiem  w kraju, gdzie rządzi szarość... Nie śledzę w internecie bezimiennych hejterów, którzy szukają tylko sensacji i chcą komuś sprawić przykrość. Zajrzyj na mój Facebook, Instagram – tam jest dobra energia, prawda. Rozmawiam tam z autentycznymi ludźmi, którzy używają imienia i nazwiska.

Spotykamy się w Twoim domu pod Warszawą – kolorowym, pełnym oryginalnych drobiazgów, który chyba dobrze oddaje Twój charakter. Traktujesz go jako swoje miejsce na ziemi?

Kocham mój dom, tylko tutaj zmęczenie  zamieniam w cudowną energię. Uwielbiam  odpoczywać na kanapie i wiedzieć, że jestem bezpieczna. Lubię czuć spokój. Dom otacza również piękny ogród, który o tej porze roku wygląda jak mały raj na ziemi. A muszę powiedzieć, że wiele lat temu większość roślin zasadziłam sama. To owoce moje pracy. Jestem  z tego dumna!

Lubisz być w nim całkiem sama?

Nigdy nie jestem sama. Co prawda Waldek na co dzień mieszka w Kanadzie, a Lara i Tadeusz w Warszawie, ale jest ze mną mój ukochany pies Miro. Mam też zaufaną gosposię i wspaniałych przyjaciół, którzy często u mnie bywają.

Gdzie byś zamieszkała, gdybyś mogła  na stałe wyjechać z Polski?

W Portugalii, w domu na plaży, gdzieś za Cas- cais, w kierunku Porto. Albo daleko w Kolumbii, w Cartagena de Indias – mieście niezdobytym przez nikogo..