W moim domu mieszkają anioły. Żyją w mym prywatnym niebie – w bajkowym dworku na starych warszawskich Bielanach. Stworzyłam je w swojej wielkiej kuchni. Ulepiłam z ciasta solnego, namalowałam im rumieńce, ustroiłam w gałganki i koronki, a potem dałam im duszę. I siedzą sobie teraz na pniach i patykach te paskudy. Ale przeważnie mają skrzydła i fruną. Był czas, że robiłam pierroty, bo miałam kota na punkcie pierrota, ale potem lepiłam tylko cherubiny.

Gdy moje zwierzaki potrzebują pomocy – mam pod opieką społeczeństwo czterołapne w schroniskach – to wypiekam solne anioły, maluję i daję na aukcję. Sięgam też po sztuki piękne, kiedy chcę wejść do kąta i pomonologować wewnętrznie. Jestem gadułą i jak już się natrzaskam mocno dziobem, to lecę do kuchni, do stolnicy, i tworzę anioły. W swoim zaczarowanym pałacu mam też kolekcję lalek, ponieważ choruję na nieuleczalne dzieciństwo. Mówię o nim „bachorstwo”. Bo ono w pewnym momencie zostało zabite, urwane. Tatę zamordowali Niemcy, a w 1944 roku zmarła mama. Przygarnęła mnie ciocia, brat trafił do sierocińca. Po wojnie odkupiłam i pozbierałam lalki, podobne do tych, które zgubiłam, uciekając przed bombardowaniem do schronu. Do dziś siedzą obok siebie w kufrach i na półkach. Niektóre mają imiona, a inne, chore znajdy, czekają na uzdrowienie.

Cała jestem utkana z pasji i talentów. Ten kufer bogactw odziedziczyłam po mamie. Dzięki temu mogę coś zręcznie napisać, namalować obrazek albo go wyhaftować. Potrafię dosmaczyć życie pięknem. To, czym chcemy dekorować sobie życie, to jest cacko: coś, co jest cacy, czyli ładne. Mój dom jest cackiem. On cały tonie w rzeczach, bo zewsząd znoszę i zwożę sentymenty. Trudnię się zbieractwem. Wszystko jest uzbierane: kafelki, makatki, poduchy, zagłówki łóżek, fronty starych szaf. Uciekam w abstrakcyjny śmietnik. To wszystko służy oddalaniu od siebie pospolitości, której tak się lękam.