Zadebiutowałaś właśnie w roli jurorki w trzeciej edycji programu „Top Model”. Zżera Cię trema?

Powiem bez kokieterii: tremę mam na co dzień. Ale taką, z którą umiem żyć. Ona mnie nie spina, bo jest wpisana w to, co robię. Obecność kamer też nie jest niczym nowym w moim życiu, bo pokazy mody są zawsze pod obstrzałem fotografów, ekip filmowych czy telewizyjnych. Więc czy teraz towarzyszy mi trema? Raczej ekscytacja, ciekawość, jaki będzie ten produkt finalny...

„Produkt”? Ładnie mówisz o modelkach.

Myślałam o programie, który jest pewnym formatem, ale też wyzwaniem. A dziewczyny? Czeka mnie praca z młodymi kobietami, taka sama, jaką wykonuję na co dzień, również z debiutującymi w modelingu. Choć zazwyczaj spotykam się z „materiałem” już ukształtowanym, tu zaczynam od początku. Dziewczyny są wrażliwe, nie zostały przygotowane na krytykę.

A ogląda je cała Polska...

Moją rolą jest powiedzieć, co myślę, spróbować je ukierunkować, a czasem powiedzieć „nie”. To też forma odwagi i uczciwości.

Usiadłaś w fotelu Karoliny Korwin Piotrowskiej. Przekazała Ci jakieś serdeczne rady?

Zobacz także:

Nie rozmawiałam teraz z Karoliną. To świetna dziewczyna, poznałam ją podczas finałów „Top Model”, gdy była jurorką, a ja reżyserem i choreografem pokazów finałowych w pierwszej i drugiej edycji. Pewnie się spotkamy, ciekawa jestem, co mi powie. (śmiech)

Podobno jesteś postrachem wśród modelek. Marcin Tyszka mówi o Tobie wręcz: „Czort, nie baba”. A wszyscy podkreślają Twój silny charakter i zdecydowanie. Skąd się taka wzięłaś?

Jestem egzekutorem. Moja rola, reżysera i choreografa, polega bowiem na wyegzekwowaniu i poukładaniu tych wszystkich elementów, które się tworzą czasami miesiącami, bo praca z projektantem, poszczególnymi pionami ekipy to długi proces. Z kolei ostatni etap produkcji, czyli sam pokaz, to ekstremalna historia rozgrywająca się jednego dnia. Zwykle poprzedzającej go nocy buduje się scenografię, stawia rampę, światła. Często jestem na tym montażu. A potem tego jednego dnia pokaz musi się „ucieleśnić”. Spotykam się wtedy z całą ekipą. I od mojej siły i determinacji zależy, co od nich mogę dostać. Stąd więc ta twardość i ostrość. Muszę wydawać jasne polecenia, formułować konkretne uwagi. „Piłuję”, by wszystko było dokładnie tak, jak sobie z projektantem wyobrażaliśmy. Ale z drugiej strony jest też we mnie wiele z ciepłej matki, bo mogłabym być pewnie matką dziewczyn, z którymi pracuję. One są wrażliwe, ciężko pracują, czasami mają gorszy dzień. Więc nie stresuję ich niepotrzebnie. Raczej stymuluję, żeby czuły się piękne i dobrze wypadły na próbie, a wieczorem, po wielu godzinach wyczerpującej pracy, były świetne na pokazie. I to jest ta niepowtarzalna chwila – kwadrans dobrego pokazu.

Studiowałaś na czterech różnych kierunkach: kulturoznawstwie, dziennikarstwie, aktorstwie i reżyserii, a widzę, że przydałby się piąty – psychologia.

Umiejętność postępowania z tymi dziewczynami to wynik mojego doświadczenia. Zaczynałam jako dwudziestoparoletnia reżyserka, często z moimi rówieśniczkami i ekipami starszymi ode mnie. Wtedy z zapałem próbowałam tłumaczyć swoją wizję całej, bez wyjątku, ekipie. (śmiech) Dzisiaj już tego nie robię. Wiem, co chcę osiągnąć, i na tym się skupiam. Umiem pracować z ludźmi, więc ten psycholog gdzieś we mnie jest. Wiem, kiedy przycisnąć, a kiedy odpuścić.

Dawid Woliński powiedział mi: „Kiedyś ważna była sztuka, a teraz sztuką jest ją sprzedać”. Ty mu w tym pomagasz.

Tak jest. Ale dla mnie wciąż najważniejsza jest jednak sztuka. Wybór tego zawodu jest przecież związany z wrażliwością artysty, a nie z biznesem, bo młody człowiek idzie na uczelnię artystyczną nie dlatego, że chce robić biznes, tylko dlatego, że ma wrażliwą duszę i talent. To początek drogi, a potem jest rzeczywistość... Staram się indywidualnie podchodzić do każdego projektu, każdej kolekcji.

Jaką drogę pokonałaś, żeby znaleźć się w tym miejscu?

Szukałam swojego miejsca w życiu, co przysporzyło paru osobom, głównie moim rodzicom, trochę stresów. (śmiech) Kolejne kierunki były dla mnie etapami tego procesu.

Od czego zaczęłaś?

Od wydziału aktorskiego w łódzkiej Filmówce.

Dostałaś się!

Nie, nie dostałam się. Odpadłam w trzecim etapie, co było dla mnie wielkim wstrząsem, bo to skomplikowane egzaminy. Do tego etapu dostało się tylko kilkanaście osób... Bardzo to przeżyłam. Pomyślałam: „No dobra, muszę to jakoś znieść i wziąć tę pierwszą poważną życiową porażkę na klatę”. Do Filmówki zdawałam po raz drugi, ale odpadłam w pierwszym etapie. I wtedy pomyślałam: „Kurde, no coś jest nie tak! Albo ze mną, albo...”. (śmiech) I od tego zaczęła się moja burzliwa droga.

A reżyseria?

Nie będę się tak strasznie nad tym rozwodziła. To było 20 lat temu, a ja właśnie wczoraj skończyłam 40! (śmiech)

Wszystkiego najlepszego! Gdzie studiowałaś reżyserię?

W Wyższej Szkole Sztuki i Projektowania w Łodzi. Ale zanim to się zdarzyło, przeszłam tam przez wydział aktorski. Zrobiłam dyplom i pracowałam w teatrze. Po drodze zaczęłam odkrywać różne ciekawe rzeczy. Jeszcze przed studiami aktorskimi miałam wątek biznescollege’u i szkoły dziennikarskiej w Warszawie. Pociągało mnie pisanie, powstawały wtedy nowe media. Otarłam się też trochę o telewizję, historie prezenterskie. Byłam młoda, z zacięciem i temperamentem...

Jednak mniejszym niż Twoja obecna przyjaciółka Kinga Rusin, która wtedy zdecydowanie wkroczyła do akcji i poszła na casting na prezentera muzycznego…

 

A ja nie. Stwierdziłam, że jednak postawię na sztukę. Ponieważ brakowało mi wyzwań intelektualnych, „przemazałam się” jeszcze przez kulturoznawstwo. Jako studentka reżyserii robiłam już pokazy. Dokonałam wyboru. Był trudny, bo ciągnął mnie też teatr. Walczyłam sama ze sobą.

Zwyciężyła moda. Można powiedzieć, że jesteś pionierką reżyserii pokazów mody. Kiedyś to były po prostu pokazy, dziś to prawie teatr.

Obowiązywała inna konwencja. Pokazy Mody Polskiej, Telimeny, Hofflandu to były wydarzenia, tworzyły historię mody w Polsce. Teraz na pokazach prócz mody sprzedaje się emocje, atmosferę towarzyszącą kolekcjom. Moje życiowe poszukiwania i ciągłe zwroty akcji wynikały z dzieciństwa i 15-letniego obcowania ze sceną.

A dzieciństwo miałaś niezwykłe – w zespole muzyki dawnej Scholares Minores pro Musica Antiqua w Poniatowej. Nawet nie potrafię wymienić nazw instrumentów, na których wtedy grałaś...

(śmiech) Krumhorn, kortholt, cornamusa, viola da gamba, fidel, rebek, wszystkie flety proste...

Poniatowa to niezwykłe miejsce: miasteczko liczące 10 tysięcy osób, a w nim prócz zespołu muzyki dawnej kabaret Masakra, chór Szczygiełki, a nawet grupa filmowa ProArt! Urodziłaś się tam?

Nie, ale wylądowałam w Poniatowej z rodzicami, gdy byłam w szkole podstawowej. Miałam siedem lat i poszłam na przesłuchania. Zostałam w tym zespole przez lata, nawet już tam nie mieszkając. Do matury to było moje życie. Zespół bardzo mnie ukształtował. I ci moi dyrygenci – pierwsi nauczyciele, państwo Danielewiczowie, którzy do dziś prowadzą zespół! Ta inicjatywa obrosła w ludzi, to już gigantyczny kombinat. Miałam megaartystyczne dzieciństwo. Jeździłam po świecie, grałam koncerty. Jako 14-latka byłam np. w Sapporo, gdzie robiliśmy musical: 15 Polaków i 300 japońskich dzieci.

Nie mówiłaś: „Mamo, wolałabym grać na pianinie, jak Basia, a nie na krumhornie”?

To, że tak nie mówiłam, zawdzięczam moim nauczycielom. Spotkałam tam grupę osób, która mnie dyscyplinowała i inspirowała.

Muzyka dawna wciąż jest Twoją pasją?

Zarzuciłam jedynie koncertowanie. Ale to nadal pasja – słucham tej muzyki, kocham ją. A historia z dzieciństwa wpłynęła na moje wybory. Szukałam czegoś dla siebie, co mnie zadowoli w szerokim wymiarze, przede wszystkim artystycznym i emocjonalnym. Te sceniczne przeżycia młodej dziewczyny w kręgu muzyki wysokiej poruszały we mnie takie struny, których w życiu codziennym trudno było dotknąć. To coś najcenniejszego, co mi się w życiu przydarzyło. Taka przygoda jest chyba możliwa jeszcze tylko w sportowym świecie.

Podobnie uważa Agnieszka Radwańska, która ma 24 lata i świat w zasięgu ręki.

Dlatego sportowcy i muzycy dorośleją dużo szybciej. Pytałaś o tremę. Miałam z nią do czynienia od siódmego roku życia: koncerty znakomicie przygotowały mnie do występów publicznych, dlatego dziś telewizja mnie nie spina. Wszyscy się dziwią: „Jak to możliwe? Przecież nie masz doświadczenia, a tak swobodnie sobie radzisz na wizji!”. A ja po prostu jestem naturalna. Moje życie to układanka, która się świetnie komponuje. Dlatego szczerze zadziwiają mnie komentarze w stylu: „O rany, skąd ty się wzięłaś? I ta nagła kariera!”. Jaka nagła? Pracuję na to od 18 lat! To wszystko się składa na to, kim dziś jestem. Nie było mi łatwo, zmieniałam kierunki, szłam pod prąd. A pomyśleć, że w szkole byłam prymuską! (śmiech)

Masz także za sobą epizod modelki.

Jak wiele dziewczyn, które studiowały na uczelni artystycznej. To przypadkowa historia. Możliwość dorobienia do stypendium i trochę zabawy.

Ale też doświadczenie. Wiesz, jak to jest po tej drugiej stronie.

Ależ tak! Tyle że ja zawsze byłam świadoma swoich warunków, a raczej ich braku, bo mam 173 cm wzrostu, trochę mało jak na modelkę. Oczywiście są też takie dziewczyny, ale to wybitne przypadki, jak Kate Moss, gdzie wyjątek potwierdza regułę. Moje warunki nie były aż tak spektakularne, żeby wiązać z tym przyszłość. To były inne czasy, komercyjny modeling na dzisiejszą skalę w Polsce dopiero się rozwijał. Ale to nie był mój świat, w sensie: nie moje pragnienie, nie moje marzenie. Dzięki środowisku, w którym wyrastałam, miałam inne pomysły na życie.

Pamiętasz swoją pierwszą pracę związaną ze światem mody?

Tak. Grzegorz Kempinsky, reżyser i mój profesor, powiedział: „A może byś wyreżyserowała dyplomowy pokaz studentów projektowania ubioru?”. Dał mi ten pierwszy impuls... Z owych czasów pamiętam też fascynujące mnie wtedy absolutnie jedwabne podkolanówki profesora Henryka Kluby, niezwykle eleganckiego mężczyzny. Szalenie mi imponowała ta dbałość o modowy detal. Jakże mi było blisko wtedy od reżyserii do mody. (śmiech) W Łodzi, gdzie wtedy studiowałam, mieściła się Krajowa Izba Mody. Poszłam tam wypożyczyć wybieg na ten mój pierwszy pokaz i tak się zaczęła nasza późniejsza współpraca. Potem odbył się kolejny pokaz i znów kolejny. Wkrótce podjęłam wieloletnią współpracę z agencją mody, obecnymi producentami Fashion Week Poland. Świetnie działały Targi Poznańskie, pojawiły się komercyjne modowe marki... Rynek zaczął się rozwijać, a z nim projektanci, którym potrzebny był ktoś, kto zdejmie im z głowy kwestie niezwiązane z ich zawodem, jak agencje modelek czy organizacja pokazu. Szybko w to weszłam. W pewnym momencie stwierdziłam, że chcę to robić zawodowo. Ale w tamtych czasach to było ogromne ryzyko. I to właśnie była ta moja najtrudniejsza decyzja w życiu.

Mogłaś reżyserować spektakle w teatrze?

 

Na scenie Teatru Nowego zrobiłam dyplom, którego byłam też współproducentem. Pracowałam w teatrze dla dzieci, to też było dla mnie cenne. Zastanawiałam się nad dalszymi studiami w tym kierunku i strasznie się biłam z myślami. Ciągnęło mnie do sztuki wysokiej, ale i nęcił mnie ten komercyjny świat mody, wtedy w Polsce niepewny, jeszcze nieukonstytuowany.

A co na to Twoi rodzice? Nie uważali, że powinnaś mieć konkretny zawód?

Zawsze byłam niezależna, taki mam charakter, i argumenty zawsze były po mojej stronie. (śmiech) Ale zostałam wychowana w dyscyplinie przez zespół, ponieważ dużo koncertowaliśmy i sporo opuszczałam w szkole... Obligatoryjne było pisanie pamiętnika. Nie byłam w szkole, więc musiałam pisać. Pisząc, przemyślałam parę spraw. (śmiech)

Piszesz dalej?

Już nie; brak czasu i dyscypliny. (śmiech) Ale to wszystko wywarło wpływ na moje dzisiejsze życie. Dostaję mnóstwo maili od młodych ludzi, którym chciałabym podziękować i wytłumaczyć, dlaczego tak długo odpisuję. Otóż nie chciałabym odpowiadać „z taśmy”. Oni chcą być moimi asystentami i proszą o radę, o przyjęcie na staż. Nie jestem w stanie ich wszystkich przyjąć. Nie mam biura z tabliczką „Kasia Sokołowska”, gdzie siedzi 10 osób przy telefonach. Jestem ogromnie zajęta, pracuję „w terenie” i na razie trudno mi rozwijać wątek edukacyjny. Na szczęście mam fantastyczną asystentkę Kasieńkę, która od siedmiu lat jest moją prawą ręką. Ona nadąża za mną, ma tyle samo siły co ja. Często po wyczerpujących próbach siadamy do komputerów, Kasia robi rozpiski, porządkuje scenariusze. Bo pokazy projektantów to jedno, ale są też złożone imprezy, które zawierają w sobie kilkadziesiąt pokazów, jak Warsaw Fashion Street czy Fashion Week, gdzie pokaz jest co godzina...

A Ty sypiasz wtedy po cztery godziny na dobę...

Kasia dokładnie tak samo. Myślę, że niewielu ludzi, którzy chcą pracować przy pokazach, wie, jak to wygląda od środka. To katorżnicza praca. Nie wolno ci stracić czujności, trzeba mieć oczy dookoła głowy, a z drugiej strony wytrzymać to fizycznie. Stąd mój zdarty głos.

Mariusz Brzozowski powiedział o Tobie: „To nie celebrytka, to profesjonalistka”. Ale nic tak nie przydaje rozgłosu jak udział w jury popularnego programu. Nie obawiasz się, że odtąd zaczną za Tobą jeździć paparazzi?

Byłabym idiotką, gdybym się nie obawiała. Zdaję sobie sprawę z konsekwencji. Myślę o tym programie jako o wyzwaniu zawodowym, a nie celebryckim, i mam nadzieję, że ludzie to uszanują. Wiem, że będzie szum. Na początku byłam tym podirytowana, bo przecież to samo robię od lat i gdyby nie ta telewizja, nikt by się mną nie interesował. (śmiech) A teraz telefon za telefonem... Wkurzało mnie, jakie to powierzchowne. Boksowałam się z tym wewnętrznie. Dzisiaj, z perspektywy czasu, uważam, że skoro powiedziałam A, muszę się liczyć z konsekwencjami. Ale z drugiej strony to mnie też rozwija, daje inne spojrzenie na zawód, bo od lat żyję w nieco wirtualnym świecie mody. Bycie jurorką w tym programie, tak samo zresztą jak poruszanie się w świecie mody, wymaga lekkości. To ma być zadanie i praca, ale też pasja i zabawa. Ogólnie byłoby miło, gdyby w show-biznesie było mniej napięć i negatywnego nastawienia.

O czyim negatywnym nastawieniu mówisz?

Gdy patrzę na to, co się dzieje w sieci, zadziwia mnie, że ludzie mają taką łatwość negatywnej krytyki i przyjemność z tego. To wstrząsające, bo zwykle ci krytykowani ciężko i konsekwentnie dążą do celu. Za to często ci, którzy tak głośno krzyczą, nie wychodzą nawet zza swojego komputera.

I za chwilę paparazzi wykryją, że Kasia Sokołowska ma męża, kochanka, troje nieślubnych dzieci, psa i dwa koty. Coś się zgadza?

Nie komentuję tego. (śmiech)

Ale niewykluczone, że wpadną jedynie na to, że się przyjaźnisz z Kingą Rusin. Co najbardziej cenisz w Waszych relacjach?

Wzajemne zrozumienie i to, że mamy dużo wspólnych potrzeb dotyczących sztuki. Lubimy ją razem konsumować – kino, koncerty, teatr. Ale nie wchodzimy sobie na głowę. Nie znam Kingi od dziecka, to taka spokojna, dojrzała przyjaźń.

Przyjaźnisz się też z mężczyznami?

Jak najbardziej, mam wielu przyjaciół wśród mężczyzn. W takich układach zawsze jest trochę inna energia niż w kontaktach kobieta – kobieta. I bardzo dobrze! (śmiech) Ale nie chodzi mi o wątek damsko-męski, bo mówimy o przyjaźniach, a nie uczuciach.

Jesteś towarzyska?

Tak, znam mnóstwo ludzi, co wynika ze specyfiki mojej pracy. Jestem otwarta, nie lubię wartościować, nie oceniam znajomych. Mam określone grono przyjaciół, z którymi jestem bliżej, ale chyba każdy tak funkcjonuje. To nas umacnia i broni przed życiem na pokaz, które jest związane z mediami. Do tej pory płynęłam swoim nurtem, bardzo niezależnym. I w moim myśleniu niewiele się zmienia. To, co się „zewnętrznie” zdarzy, to inna sprawa.

Odpoczywasz przy…?

 

Muzyce. To mój świat. Coś, z czym żyję na co dzień. Moi przyjaciele-sąsiedzi wiedzą, że jak słychać u mnie „Requiem” Mozarta, jestem w euforii. (śmiech) Słucham dużo muzyki klasycznej. Jednym z moich ukochanych kompozytorów jest Bach. Ale nie tylko. Lubię jazz, muzykę współczesną, różne muzyczne eksperymenty... Dużo pracuję w studiu nad wyborem muzyki do pokazów, jest ona ważnym elementem mojej pracy. Kompilacje muzyczne to mój żywioł, swobodnie się w tym poruszam dzięki doświadczeniom z przeszłości. Ale odpoczywam też przy... jedzeniu. (śmiech) Kocham dobrą kuchnię. Jednak gotuję sporadycznie, bo moje życie jest podporządkowane pracy. Kocham też podróże i wszystko, co powoduje, że życie ma sens – te chwile, kiedy czuję, że świat jest piękny. Bo sens zawodowy mam w pracy. To jest i ciężar, i słodycz.

Gdzie byłaś ostatnio?

We Florencji, mieście, które kocham. I w Berlinie. Jestem podróżnikiem aktywnym, uwielbiam zwiedzać, włóczyć się, lubię nie do końca zaplanowane podróże. Marzy mi się podróż życia, tylko muszę znaleźć na nią czas.

Może wygospodarujesz trochę wolnego po „Top Model”?

Byłoby wspaniale, ale po „Top Model” mam już swój kalendarz pokazowy, bardzo konkretny. Moje życie jest podporządkowane pokazom. Wraz z dojrzałością dąży się do osiągnięcia harmonii. Na początku drogi dosyć łapczywie się wszystko konsumuje: pracę i to, co nas otacza. Później podchodzi się do tego spokojniej i bardziej wybiórczo. Ważne, żeby ten balans utrzymywać.

Żeby się nie spalić?

Tak, bo to mocno spalający zawód. Sprawia, że żyję na wysokiej adrenalinie. To ciągłe „up and down”, góra – dół, trzeba sobie umieć z tym poradzić. Wysoko – nisko, należy się z tego bez przerwy podnosić... Ale to dotyczy wszystkich, którzy uprawiają twórcze zawody. Trzeba umieć odpuścić, a potem znowu się zmobilizować. Żeby się właśnie nie spalić i cieszyć chwilą. Wszystkie moje pasje są związane z tą jedną jedyną, którą przekułam w zawód. Jestem zanurzona w bajecznym emocjonalnym świecie, ale mocno stąpam po ziemi. Wszystko się miesza i to jest fantastyczne!