Siedzi przede mną mądrala?

(śmiech)

Mądrala życiowa, zawodowa...

„Mądrala”... Takie przedszkolne słowo, prawda? Nie należę do tych, którzy lubią się „mądralować”. Pierwsza zasada, bardzo polska, wpajana mi jako dziecku, to: nie wychodzić przed szereg. Kształcono mnie potem na uduchowioną artystkę, miałam „introwertycznie” stać przy sztalugach i malować. Nie pić, nie palić, wracać przed dziesiątą do domu... Czasem bardziej, czasem mniej grzecznie wędrowałam więc w kierunku zawodu: grafik albo kurator, ilustrator, pracownik galerii sztuki. Nigdy nie przypuszczałam, że w przyszłości zajmę się czymś innym. I to jeszcze tak różnym i trudnym, bo bycie satyrykiem w naszym kraju do prostych rzeczy nie należy.

A czy jako kobieta, matka, żona, partnerka jest Pani mądralą?

Nie boję się podejmować decyzji... Jeżeli można nazwać to byciem mądralą.

Można, ale tylko ten jeden raz.

Zobacz także:

Jednak dosyć późno zdałam sobie sprawę, że mam odwagę podejmować różne ważne życiowe decyzje... Kolejny triumf kobiety zwanej dojrzałą. (śmiech) Kiedy sami zaczynamy decydować o sobie – inni nie robią tego za nas – naprawdę życie staje się fajniejsze. 

Długo za Panią podejmowano decyzje? Co się stało, że powiedziała Pani „stop”?

Mhm... Charakterek to ja miałam zawsze. I na „moim podwórku” nie odpuszczałam nigdy. Natomiast na zewnątrz chciałam być postrzegana jako ta układna i grzeczna Katarzyna. Moment przełomowy? Kiedy zostałam mamą. Kiedy na świecie pojawiła się mała dziewczynka, której muszę coś opowiedzieć i powiedzieć o świecie, życiu, podejmować wobec niej setki decyzji.

A w związku kto podejmuje decyzje – Pani czy może on?

Nie zastanawiałam się nad tym... Druga strona też nie wnosi sprzeciwu. A jeśli tak, to chyba znaleźliśmy złoty środek.

Jeździliście na wakacje właśnie tam, gdzie Pani chciała?

Nie przepadam za morzem, zawsze wolałam góry. Na plener malarski też w miejsce, które mi się wymarzyło. Wychodzi na to, że tam, gdzie ja chciałam!

Czyli facet, który chce jeździć nad morze, nie powinien się z Panią wiązać.

Dzisiaj jestem lepszą dyplomatką.(śmiech) Dobra, przyznaję się. Na szczęście znalazł się już Petruchio.

Tylko że Patruchio mieszka w Gruzji. A związki na odległość nie są łatwe. Ile razy chciała Pani zostać w Gruzji, zamieszkać tam na stałe?

Za każdym razem, kiedy tam jestem, czyli raz w miesiącu.

No to w czym problem?

Tutaj mam rodziców, tu córka chodzi do szkoły.

A tam ukochany Petruchio.

Żyjemy na dwa domy. Jesteśmy „walizkowi”. Na razie...

Gdzie tak naprawdę wolałaby Pani zbudować Wasze wspólne życie?

(cisza) Kiedy jesteśmy w Tbilisi, to tęsknimy za Milanówkiem. Wracamy do Milanówka, marzymy o Tbilisi... Paradoksalnie te dwa życia, dwa domy, takie rozdzielenie pozwoliło mi się „skleić”. Jestem dzisiaj w jednym kawałku. Pisząc książkę o Gruzji, odpowiedziałam sobie przy okazji na pytanie: po co ja po 20 latach wróciłam tam, skoro miałam w miarę poukładane życie. A jednak w ciągu kilku dni spakowałam walizki i poleciałam...

Dlaczego?

Szukałam siebie. I znalazłam.

Grzeczną dziewczynkę?

Ciągle, ale też taką, która nie boi się wystawić pazurków. Kiedyś mówiłam sobie: „lepiej nie”, „spokojnie”, „bez emocji”... To wyniosłam z tradycyjnego domu. A dzisiaj wiem, że najważniejsze jest to, bym była w zgodzie ze sobą.

Nauczyła się Pani tego po tym, jak po 15 latach odeszła z Kabaretu Moralnego Niepokoju?

To wywołało spore zamieszanie w moim życiu. Z perspektywy czasu oceniam je jako bardzo pozytywne.

W kabarecie kobiety są dodatkiem. Dialogują przede wszystkim panowie.

Przez kilkanaście lat miałam wpisany „wdzięk”, wzięty w nawias, jako moją funkcję w kabarecie. (śmiech)

„Koledzy mi podziękowali. Byłam niewygodnym, nieprzewidywalnym elementem” – powiedziała Pani po odejściu z kabaretu. Mężczyźni są źli? 

Mężczyźni są wspaniali. Ci prawdziwi oczywiście. Zbyt długo dopasowywałam się do męskiej grupy, chowając siebie i swoje potrzeby. Jako „element żeński” wiodłam przy tym prywatnie zupełnie inne życie, że wspomnę choćby o prowadzeniu domu z tysiącem obowiązków w pakiecie... Zaczęłam mówić „nie”, być asertywna. I tyle.

Może z kobietami by się Pani porozumiała?

Czy ja wiem...? Tyle lat otaczali mnie w pracy mężczyźni. Do końca pracy w grupie kabaretowej. Dwa lata temu natomiast proporcje zaczęły się zmieniać – teraz w miejscach, gdzie pracuję, przeważają kobiety. Pojawiły się także w momencie kryzysowym – kiedy odeszłam z kabaretu.

Jakie kobiety Panią wsparły?

Różne – przyjaciółki, ale też z najbliższego otoczenia: mama, siostra... Miałam wtedy naprawdę złamane serce, i to przez czterech facetów naraz. (śmiech) Powiedziały mi: „I dobra. Nareszcie. A teraz potańcz i zapomnisz o tym wszystkim”. I wystąpiłam w „Tańcu z gwiazdami”...

Sztuka „Honeymoon”, w której Pani gra, też jest o złamanych sercach. Pani bohaterka, Barbara, jest pozornie szczęśliwą mężatką.

W jej życiu jest tak: mąż od ośmiu lat, wszystko poukładane. Ale okazuje się, że ten ich wspólny dom nie jest zbudowany na skale. Krótka burza i znika w sekundę. Pozostaje emocjonalna dziura i dwoje obcych sobie ludzi. Wtedy w życiu Barbary pojawiają się jej przyjaciółki, grane w sztuce przez Aleksandrę Mikołajczyk i Natalię Lesz.

Barbara jest lustrem dla Pani przeszłości? Jak ona była Pani kiedyś mężatką. Dlaczego się Pani rozwiodła?

Mężatką nie byłam długo, ale narzeczoną to z 10 lat. Dzisiaj wiem, że nie wychodzi się za mąż za przyjaciela. (śmiech) A wtedy tak właśnie było. Pozostaliśmy przyjaciółmi, jesteśmy rodzicami Mai, ale jako małżeństwu nam nie wyszło, do tego potrzeba czegoś więcej...

 

Straciła Pani coś przez swój promienny uśmiech?

Na początku pracy w kabarecie byłam równocześnie wydawcą oraz dziennikarką w TVP Polonia. Czasem pojawiałam się na wizji i prowadziłam bardzo serio rozmowy na przykład o repatriantach z profesorem Andrzejem Stelmachowskim. W tym samym czasie na Dwójce emitowano występy kabaretu. Na jednym kanale ja poważna, a na drugim śmiejąca się do rozpuku „ha, ha, ha!” – gramy skecze, widownia pęka ze śmiechu. I wszystko o tej samej porze. Szefowa TVP Polonia wzięła mnie wtedy do siebie i zapytała: „Kasia, co robimy?”. Przestałam więc pokazywać się na wizji. Miałam też przygody filmowe. Pamiętam, jak dostałam rolę w poetyckim, melancholijnym obrazie. Marzenie. Na castingu wypadłam dobrze, główna rola dla mnie, ale tuż przed rozpoczęciem zdjęć producent powiedział: „Niby wszystko się zgadza. Ale boję się, Kasiu, że ludzie w kinie będą tylko czekać, aż się roześmiejesz”. 

To miłej Pani wcale się nie żyje łatwiej...

Kabaret stworzył wizerunek wiecznie roześmianej „Pakosy”. Nie powiem, że nie miałam przez to kryzysów... Myślałam: „Mam poważne studia, tyle zainteresowań, coś więcej do zaproponowania...”.

Co mogłaby Pani robić?

Choćby pracować w bibliotece. 

Poważnie, proszę. To nie kabaret.

Serio. Nikt by nie zawracał mi głowy. To oczywiście symboliczne ujęcie tego, za czym czasami tęsknię. Może wróciłabym do malarstwa... Chociaż kolor mam słaby – taki prosto z tubki. (śmiech)