Dzień rozpoczynam od godzinnego biegania po lesie. Mam go tuż za płotem, bo mieszkam w domu na peryferiach Poznania, w sąsiedztwie łąk i lasów. Nie ma znaczenia: deszcz czy śnieg, zawsze rano jogging. Czas spędzony na powietrzu jest dla mnie jak witamina. Zależy mi, aby ta witamina była czysta, świeża i ekologiczna. Sama też staram się być eko.

Nie zawsze tak było. Dopiero po urodzeniu córki Oli spojrzałam na świat przez zielone okulary. Co zobaczyłam? Wszechogarniającą nas chemię. Pomyślałam: „Nie mogę zafundować dziecku tablicy Mendelejewa!”. Zaczęłam zwracać uwagę, czym córkę myję (przerzuciłam się na „Białego jelenia”) i czym karmię. Zrezygnowałam z zakupów w supermarketach. Kupuję raz w tygodniu prawie wyłącznie lokalne produkty ze sprawdzonych, ekologicznych źródeł. Są droższe, ale wolę zapłacić ciut więcej i zjeść ciut mniej, to wyjdzie mi na zdrowie. Zresztą u mnie nic się nie marnuje: zakupy rozdzielam na tydzień, a na ewentualne resztki mam chętnych – nasze zwierzaki (pies i koń) zawsze mają apetyt.

Umiar zachowuję też w kupowaniu ubrań. Podoba mi się, że dziecięce ciuchy są przekazywane z pokolenia na pokolenie, bo nie jest mi obojętny los chińskich dzieci, które są wykorzystywane przy masowej produkcji odzieży. Sama chodzę w dziesięcioletnich swetrach (mam szczęście, że wciąż pasują). Zwracam uwagę koleżankom, które bywają na salonach, że nowa torebka na każde wyjście nie jest koniecznością. Marzę, żebyśmy przesiedli się na rowery, jak mieszkańcy Sztokholmu. Niech zapanuje slow food, darujmy sobie pogoń za wiatrem.