Pojechałam nad morze na obóz jogi. Kilka razy w tygodniu wstawałam o świcie, żeby pobiegać przed ćwiczeniem asan. Poranek, pierwsze promienie słońca przebijają się przez las, w którym unosi się jeszcze poranna mgła. Jest czarodziejsko. Jak w starych baśniach. Ciszę przerywają czasem tylko odgłosy ptaków. One też się budzą. Przede mną długie wybieganie. 20 kilometrów. Wystarczająco długo, żeby się zmęczyć i mieć szansę usłyszeć własne myśli. I wystarczająco długo, żeby te myśli powoli znikały, zostawiając przestrzeń na oddech. Moja medytacja w ruchu. Nagle tę ciszę przerwał dźwięk, którego pochodzenie trudno mi było od razu skojarzyć. Trzepot skrzydeł? Nad głową zobaczyłam ciemną, przemieszczającą się plamę. Ptaszysko leciało nade mną, jak-by obserwowało leśną drogę, którą biegłam. Orzeł! Dostojny, spokojny, jak z innego, za-czarowanego świata. Jakby za chwilę miał przemówić ludzkim głosem. Prowadził mnie ładnych parę minut. Pokazywał kierunek? Potem odbił w bok. Rozejrzałam się wokół. Naprawdę tu był? Las. Cisza. Tylko mgła już zniknęła. To była jedna z najpiękniejszych przygód biegowych. Pozostająca w głowie. I w duszy.