Przełożyłaś wywiad.

Rozmowa 10 kwietnia to nie był dobry pomysł. Myślałam przez chwilę, że pora „odczarować” tę datę, ale ona wciąż jeszcze jest zbyt silna. 

Jednak?

Jednak. Dziesiątego moje miejsce jest zupełnie gdzie indziej, nie przy stoliku kawiarnianym nad herbatą czy kawą z gadaniem o sobie.

To nie jest gadanie o sobie. To jest gadanie o Nim...

O Nim… co oznacza także: o mnie, o nas. Przez chwilę myślałam, że to możliwe tego dnia, ale się przeliczyłam. Wyjście do świata 10 kwietnia okazało się ponad moje siły. Musiałam się schować, także dlatego, żeby nie musieć czytać o sobie w internecie, że – to będzie cytat – „promuję się na śmierci męża”.

Straszne…

Zobacz także:

Okrutne, prawda? Ludzie potrafią ranić, kaleczyć do krwi… Tym bardziej bezwzględnie, im mniej wiedzą o osobie, której to dotyczy. Kiedy żył Paweł, po każdym takim komentarzu szlochałam w środku i szukałam jego męskiego ramienia. Był we mnie żal i rozrywające poczucie niesprawiedliwości. Paweł cierpliwie tłumaczył. Ale teraz, po tym, co przeżyłam, ludzie, którzy zieją nienawiścią do całego świata, już nie są mnie w stanie dotknąć. Może być mi jedynie przykro, że marnują swoje życie i swój czas. Tak. Żal mi ludzi, którzy tracą czas. Jakby nie wiedzieli,   że mają go tak mało, tak mało na kochanie drugiego człowieka, na cieszenie się życiem, podróże, książki, oglądanie filmów, wspólne gotowanie, trzymanie się za rękę i patrzenie na zachód słońca. Zgoda, to są landszafty, ale landszafty potrafią być piękne.

Chodzisz na grób męża? Nadal spotykasz się z innymi kobietami w alejce na cmentarzu,   w Waszej alejce numer K2?

Chodzę rzadziej niż cztery lata temu. Zaraz po katastrofie Powązki były jak drugi dom. Moje dni długo wyglądały podobnie – syn do niani albo do przedszkola, a ja – na cmentarz. To było silniejsze niż rozsądek. Przejmująca myśl w głowie – musisz tam pojechać, zapalić znicze, zawieźć kwiaty, wyczyścić płytę, posiedzieć i pomilczeć. I to skojarzenie ze szpitalem, z łóżkiem, ciężko chorym mężem, który koniecznie potrzebuje pomocy. Człowiek ma w sobie zaskakujące mechanizmy obliczone na oswajanie tego, co nieodwracalne…

Co się stało, że tak już nie jest? Że nie musisz tam ciągle bywać? 

Krok po kroku, dzień po dniu przyszła gorzka, ale nieunikniona świadomość, że nie da się dyskutować z Bogiem. Żałoba ma tysiące twarzy i bardzo wiele kolejnych szczebli. Widocznie osiągnęłam wreszcie ten, na którym można już stanąć nieco pewniej. Mówię „nieco pewniej”, bo do całkowitej i niezachwianej pewności jeszcze daleko. Pojawiła się niby zgoda na to, co się stało. Przeszłam przez najróżniejsze etapy: buntu, wściekłości, złości, aż doszłam do stanu, o którym poeta mówi: „Jest taka cierpienia granica, za którą się uśmiech pogodny zaczyna”.

Masz w sobie łagodność. Chyba rzeczywiście jesteś na innym etapie.

Wracam z niezwykłego miejsca – takiego, w którym można odnaleźć siebie, usłyszeć własne myśli, rozplątać poplątane nitki. I bardzo się cieszę, że znalazłam tych sześć dni, choć to nie było łatwe. Znasz to uczucie, że jesteś niezastąpiona? Że bez ciebie twój świat się rozpadnie, jak domek z kart? Trzeba sporo determinacji, żeby przekonać własnego wewnętrznego policjanta, że możesz spakować walizkę i wyjechać. I że nie będzie żadnego trzęsienia ziemi. Było warto. To miejsce daleko od ludzi i bardzo blisko Boga.

Byłaś w Tybecie czy w Tajlandii?

Znacznie bliżej. Mistyczny, polski Wschód. Niemal w środku puszczy. Wyobraź sobie świat oderwany od rzeczywistości, ludzi żyjących zgodnie  z zegarem natury, bez pogoni za czasem i zerami na koncie. Wyobraź sobie głuche jak pień telefony, ani skrawka gazety, nawet śladu sieci... Dla kogoś, kto zaczyna dzień od przeglądania serwisów i portali, to było jak kubeł zimnej wody.

Wpadłaś w popłoch?

Pierwszego dnia tak. Nerwowo szukałam zasięgu, w nadziei, że już za następnym pagórkiem uda się znaleźć nić łączącą mnie z cywilizacją. Jedna kreska pokazywała się czasem niedaleko krzyża na początku drogi. I ten moment był chwilą szczęścia... Wystarczało go, co prawda, tylko na krótką rozmowę   z domem, z synkiem: „Co w przedszkolu, jak minął dzień?”, a potem znów nastawała cisza. Słyszałaś o tym, że ludzie na Podlasiu stawiali krzyże na początku  i końcu wsi, gdy wiedzieli, że idzie w jej stronę choroba, jakaś zaraza? Wierzyli, że tak ochronią swoje rodziny, domy, dobytek. Okazało się, że dla mnie te miejsca też były „święte”, ale z trochę innych powodów...

To brzmi trochę, jakbyś szukała miejsca mocy. Znalazłaś je tam?

Można żyć w przekonaniu, że źródłem mocy jest twoja dusza, wewnętrzny imperatyw albo opiekuńczy anioł z nieba. Tyle że nadchodzi moment, kiedy anioł ma dość, zaczyna być zmęczony. I w tym zmęczeniu luzuje nieco mocny dotąd uścisk dłoni, mówiąc: „Teraz spróbuj sama”. Wtedy nie ma wyboru. Tylko siły zaczyna brakować. To pewnie wiedzą wszyscy, których los w ten czy inny sposób skazał na samotność. Można długo, bardzo długo przekonywać siebie i świat: „Dam radę, nie musicie się  o mnie martwić”. Ale wreszcie przychodzi dzień, gdy czarno na białym widać, że to nie jest prawda. Przychodzi chwila, kiedy myślisz, że bardzo przydałaby się jeszcze druga para rąk – do tego, żeby przytulić, przegnać złe myśli, przynieść zakupy, żeby dopilnować sprawunków, podtrzymać, gdy zawieje silniejszy wiatr. Zwykła obecność w prostych rzeczach... Bardzo długo myślałam, że codzienność mam oswojoną: przedszkole, praca, wyjazd, sklep, znajomi, że to wszystko jest jakoś opanowane. A okazuje się, że nie.

Rzeczywistość przerasta?

Mam z nią problem. Niełatwo akceptuję to, na co nie mam wpływu. 

Chcesz być perfekcyjną dziewczyną.

Z trudem sobie odpuszczam. Rozmawiałam o tym z bardzo bliską mi osobą, terapeutką, filozofką. Pytam: „Dlaczego tak jest?”. A ona: „To bardzo proste.  Jesteś na nieustannej straży. Tak mają wszyscy, którzy żyją sami – posiadają rozwinięte poczucie odpowiedzialności i są przekonani, że mogą polegać jedynie na sobie”.

A jak był mąż, to było inaczej? Odpuszczałaś?

Owszem. Kiedy słyszysz jak refren: „Kochanie, damy radę, niczym się nie przejmuj” – wiesz, że nie ma rzeczy niemożliwych, że można sobie pozwolić  na odejście z pracy, kompletnie w ciemno. Był taki moment w moim życiu, kiedy po prostu rzuciłam papierami i powiedziałam: „Basta! Nie da się tak żyć!”. Czyli teraz nie czujesz się chroniona. Ochrona jest w niebie. 

A tu, na ziemi? Tylko samotność?

Podobno wszyscy jesteśmy samotnikami. Żyjemy obok siebie, jak na bezludnych wyspach.

Z czego to się bierze?

Z pogoni, pośpiechu, bylejakości, nieuważności, z niedoceniania bliskości drugiego człowieka. Czasem z głupoty, z niefrasobliwości: „Ach, zdążę”, zapominamy o swoich najbliższych. Nie bierzemy pod uwagę, że może się nie udać. 

Często myślimy: „Jeszcze tylko to skończę, załatwię to czy tamto, a potem będzie idealnie”...

...zajmę się sobą, domem, dziećmi, rodziną... Będzie lepiej, wyjedziemy na wakacje. I wyjeżdżamy na te wakacje, i okazuje się, że nie mamy o czym ze sobą gadać. Że najdalsza perspektywa w rozmowie to plany, co robimy po śniadaniu albo co zjemy na obiad. I koniec.

To wszystko brzmi tak, jakbyś była gotowa na nowy związek – jesteś taka świadoma, otwarta, doceniająca tych, którzy Cię wspierają.

Mam wsparcie.

Jest miłość w Twoim życiu?

Miłość jest najważniejsza...

Powiedziałaś kiedyś, że nie będziesz wieczną wdową.

Wdowieństwo jest pewną rolą, kostiumem, zwyczajem i oczekiwaniem, które świat stawia i uważnie obserwuje efekty. Obserwuje, bo ma pomnikowe wzorce w postaci pokoleń niezwykłych kobiet, które zostawały same, bo mężowie szli na wojny i powstania, i już nie wracali do domów. One krzepły w samotności i czerni. Czego świat oczekuje? W pewnym uproszczeniu – że wdowa będzie niekończącym się nieszczęściem, żałobą i smutkiem. Że będzie leżeć w domu na kanapie i szlochać do poduszki. Wraca do pracy? Robi coś, co jest widoczne? Jak to? A gdzie jej skromność? Ona się uśmiecha? Przecież nie wypada, jej mąż nie żyje. Widzisz, ile w tym ciężaru? Jakby ktoś na siłę chciał kamień młyński uwiązać ci na szyi. Ubrana na czarno – źle, bo epatuje wdowieństwem. W kolorach – też niedobrze, no bo przecież nie przystoi. I tak w kółko. Ludzie widocznie często nie radzą sobie z osobą samotną nie z własnego wyboru. Przyzwolenie na nowe życie? Po co? Przecież wdowa już miała swoje „życie”, drugie nie przysługuje. Próbuję tłumaczyć takie zachowania, takie wbijanie drugiego człowieka w ciasny gorset, ale – tak szczerze – nie pojmuję, skąd w ludziach tyle jadu i potrzeby drapowania się w szaty „jedynych sprawiedliwych”. Jeśli komuś ulży rzucenie błotem – bardzo proszę, tylko że wtedy sam obrywa rykoszetem. I niezależnie od tego, co powie taki Katon jeden z drugim, wiem jedno – powrót do świata jest fantastycznym przeżyciem. Uśmiechanie się do każdego poranka – też. „Ona już nie jest w żałobie” – może powiedzieć ktoś zniesmaczony. Bardzo proszę. Niech ocenia, jak dusza zapragnie. 

Kochasz?

Podobno jest tak, że w życiu żałujesz tylko tych rzeczy, których nie spróbowałeś. Nie warto trwonić czasu, nigdy nie wiadomo, ile go zostało.

A nie masz poczucia, że to zdrada. Zdrada Twego męża?

Co ma być zdradą? Życie? Rzeczywiście, na początku tak właśnie jest. Każdy oddech wydaje się zdradą – bo ty żyjesz,  a on nie. Jesteś gotowa podpisać pakt z Bóg wie kim, byle tylko cofnąć czas, odwrócić los. I można w tej rozpaczy i hibernacji zostać na całe życie. Poznałam kiedyś kobietę, która straciła męża, bo kochał ekstremalne sporty. Nie przestała sobie wyrzucać, że zgodziła się na to, zapiekła się w bólu na długie lata. Otrzeźwienie przyszło późno, gdy światło gasło w jej oczach. „Nie powtórz mojego błędu, Joasiu”, powtarzała. Obiecałam, że będę się starać. I jeszcze Igor z tą jego cudowną, dziecięcą mądrością i energią do życia. Dzieci są cudowne w swojej szczerości. Jeśli kogoś akceptują – to po prostu mówią. Bez obaw, czy to wypada, czy nie. 

Czy można powiedzieć, że syn Cię otworzył na miłość?

Przede wszystkim otworzył mnie na życie. Na to, żeby pozwolić sobie na głębszy oddech, żeby spróbować wreszcie być dla siebie dobrą.

Dajesz sobie prawo do tego, żeby tę część życia, która Ci została, przeżyć normalnie?

Brzmi, jakbym stała nad grobem... Ale odpowiem ci – tak, daję sobie prawo. I już słyszę głosy oburzenia: „Co?! Przecież powinna iść na cmentarz, kwiatki sadzić, świeczki zapalać”.

Ty tak nie chcesz.

Myślę, że potrafię odróżnić powinność od chcenia.

Co się musiało stać, że zdobyłaś się na taką odwagę? Na odwagę otworzenia się na nowe, przestania życia przeszłością?

To nie był żaden grom z jasnego nieba. Raczej szereg drobnych kroków, setki zdarzeń i emocji. Igor, który potrzebuje uśmiechniętej mamy. Świadomość minionych czterech lat. Poczucie obowiązku wobec samej siebie, że trzeba wracać z tego wygnania... Czas nie leczy ran. On tylko pozwala sobie z nimi lepiej radzić. Rana zostanie na zawsze, do końca świata. Będzie się otwierać wtedy, kiedy przychodzisz na zajęcia otwarte do przedszkola, a obok ciebie rodziny w kompletach, kiedy idziesz z dzieckiem pierwszego dnia do szkoły i widzisz, że miejsce obok ciebie jest puste. Nawet wtedy, gdy na spacerze mijasz jakiegoś tatę niosącego syna na plecach i wiesz, że twoje dziecko zostało z takiej szansy

ograbione.   

Mówisz o uczuciu, które się w Tobie pojawiło, o tym, że w Twoim sercu jest miejsce na coś innego. Ale przemknęła mi przez głowę myśl, że jest to rodzaj kolejnego zadania do wykonania dla perfekcyjnej Joanny.

Że teraz szukam tatusia dla mojego synka? Nie. Niczego i nikogo nie szukam. Spadła jakaś zbroja, kawał lodu się roztopił. Tylko tyle i aż tyle. 

Jaki jest teraz Igor?

Bardzo mądry, serdeczny. Ma nieprawdopodobnie analityczny umysł, potrafi twardo negocjować w każdej sprawie i – niestety – wykorzystywać własny urok oraz moje słabości. Na minę kota   ze „Shreka” załatwia sobie każdą sprawę. (śmiech) Jest w nim wielka uważność na drugą osobę, morze troski. Widać to wobec młodszych dzieci naszych znajomych. Biegnie na przykład za smykiem, który właśnie uczy się chodzić, podnosi go, otrzepuje mu spodenki i mówi: „Ja ci pomogę, Maks, więc się nie martw”.

Co Cię teraz cieszy?

Dni, kiedy nie muszę się śpieszyć. Kiedy jest dość czasu, żeby w spokoju zjeść śniadanie, posłuchać muzyki, poczytać w łóżku, obejrzeć razem bajeczkę. Proste rzeczy, zwykłe gesty. Wspólne gotowanie, spacery, planowanie wakacji. Uśmiechy ludzi na ulicach, drobne wyrazy sympatii.

Mówisz, że jesteś na innym etapie, ale w rocznicę nie wzięłaś dyżuru w telewizji.

Nie wzięłam. To, co stało się w Smoleńsku, zostało wypreparowane, odarte z uczuć i emocji. Stało się tapetą, ilustracją do kolejnej politycznej wrzawy. Nie chcę brać w tym udziału. Czy ktoś potrafi  wymienić chociaż kilka nazwisk ludzi, którzy byli na pokładzie Tupolewa? Chociaż dziesięć osób, proszę. Tyle razy słyszałam: „To była elita tego kraju”. Dlaczego nie mówimy o tych ludziach?

A Twój obiektywizm dziennikarski? Nie możesz być chyba obiektywna, bo jesteś emocjonalnie zaangażowana w sprawę katastrofy.

Mój najgorszy dyżur przypadł 19 stycznia 2011, kiedy zupełnie dla wszystkich w Polsce niespodziewanie, szefowa słynnego MAK-u, generał Tatiana Anodina, ogłosiła równie słynny raport. Że niekompetentna załoga, że samobójczy manewr i pijany generał w kokpicie. Po czym wszyscy usłyszeli całe nagranie z kabiny pilotów do ostatniego, wykrzyczanego, porażającego – przepraszam – „kurwa!”. Wyobrażasz sobie usłyszeć, razem z całym światem – bez najmniejszego uprzedzenia – ostatni oddech człowieka, którego się kocha? Czy wobec czegoś takiego można być obiektywnym? 

Tęsknisz za nim?

Bardzo.

Masz w sercu miejsce na tyle miłości?

Wydaje ci się, że to niemożliwe – kochać kogoś, kogo nie ma, i jednocześnie mieć w sercu miejsce dla kogoś, kto właśnie się pojawił? Życie dostarcza aż nadto dowodów, że to się dzieje, że zdarza się nie tylko w filmach. Czy można powiedzieć, że jestem – mimo wszystko – w dobrej sytuacji? Rozwód zwykle zabija uczucie. Śmierć, szczególnie ta nieoczekiwana, nagła, sprawia, że miłość zostaje w tobie na zawsze. I że jest obok niej  miejsce na coś zupełnie nowego. To jak z miłością do dzieci – kochasz je niezależnie od tego, czy masz jedno, czy całą gromadkę. Miłość i szczęście to chyba jedyne rzeczy na tej ziemi, które się mnożą, gdy się je dzieli.

Mówiłaś kiedyś, że trudno Ci oglądać filmy i zdjęcia z wakacji z mężem. Czy teraz zdobywasz się na odwagę, by je oglądać?

Nie. Zbieram się do tego. Może będzie to dobry moment, żeby usiąść z Igorem. Mamy kilka oswojonych zdjęć, album, który od czasu do czasu przeglądamy. W życiu naszego syna Tata jest obrazem, opowieścią, legendą. Jedna z moich znajomych, sama po rozwodzie, zostawiona z małą córeczką, powiedziała kiedyś: „Nie zrozum mnie źle, ale ja ci w jakimś sensie zazdroszczę”. „Czego?” – pytam, nie wiedząc, do czego zmierza. A ona na to: „Możesz opowiadać o Pawle, jak o bohaterze, ikonie, archetypie, o fantastycznym ojcu i niesamowitym człowieku. Bo taki był. A ja? Jak mam wytłumaczyć dziecku, że tata nie pamięta nawet o jego urodzinach?”. 

Igor pyta o tatę?

Pyta. I często o nim rozmawiamy. Igor jest sześciolatkiem, który doskonale wie, co to znaczy „umrzeć”, który rozumie nieodwracalność śmierci... Przyspieszone dorastanie...

Za chwilę może nie będziesz już „wdową smoleńską”…

Nieznośna ta etykieta. Stygmatyzująca. Jak szuflada bez wyjścia. Wdową smoleńską – chcę, czy nie – będę zawsze. Zawsze będę kobietą, która straciła męża w tej katastrofie. To się nie zmieni.

Nawet jeśli założysz nową rodzinę?

Nawet wtedy.

Czym jest teraz Twoje życie?

Otwieraniem okna... Zaczerpywaniem powietrza – do samego środka, do trzewi. Duszność powoli odchodzi. Czy na zawsze? Nie wiem. Niczego nie planuję, nic nie zakładam. Pozwalam sobie na spokój, daję zgodę na to, że na Powązkach światełko może zgasnąć. To, że zgaśnie, nie znaczy, że zapomniałam. To, że nie będzie świeżych kwiatów, nie będzie znaczyło, że przestałam kochać Janosika. To znaczy tylko tyle, że mój czas jest potrzebny komuś innemu.