Znaki rozpoznawcze: wielkie okulary, tona biżuterii, futro do kaloszy. Dowcip jak brzytwa, pewność siebie, jakiej pozazdrościć by mógł Barack Obama. Iris Apfel od niemal dekady fascynująca najpierw Amerykę, a potem resztę świata. Serca projektantów mody, stylistów i mediów podbiła długo po przejściu na emeryturę. Co sprawiło, że na punkcie tej drobnej staruszki w zwariowanych strojach oszalały wszystkie media, a firmy płacą jej krocie za udział w reklamach? Wiosną tego roku 93-latka była twarzą kampanii promującej biżuterię Alexis Bittar i kolekcję ubrań Kate Spade. Miała więcej propozycji, ale pracuje tak dużo, że wybiera tylko te, które najbardziej przypadają jej do gustu. „Jestem stara, zostało mi pewnie mało czasu, nie marnuję go na bzdury. Robię tylko to, co mnie interesuje, i wam, młodszym, radzę to samo”, powiedziała w wywiadzie dla „The Evening Standard”. Tupet czy życiowa mądrość?

 

Ładne jest nudne

Dorastała na farmie w Queens. Jej ojciec miał firmę produkującą lustra, a matka, z pochodzenia Rosjanka, była najelegantszą kobietą w okolicy. „Składała ofiary na ołtarzu akcesoriów”, wspominała Iris. Jako dziecko miała sporą nadwagę i nie rozumiała, dlaczego jej matkę doprowadza to do frustracji. Ich wspólne zakupy, żeby ubrać dziewczynkę w coś modnego, kończyły się załamywaniem rąk przez sprzedawczynie i wybieraniem tego, co po prostu na małą pasowało. Jej nigdy nie interesowały rzeczy „po prostu ładne”.

„To, co ładne, jest nudne i przeciętne. Ja nigdy nie byłam ładna, ale na szczęście nie byłam też z tego powodu nieszczęśliwa. W ogóle mnie to nie obchodziło, nawet kiedy jako nastolatka byłam już chuda jak sztacheta. Brak obsesji na punkcie urody pozwolił mi się skupić na innych rzeczach”, wyznała dziennikarce „Guardiana”. W czasach, kiedy po całym Nowym Jorku można było jeździć pociągiem za pięć centów, Iris co czwartek urządzała sobie samotne wycieczki do miasta. Zwiedzała Harlem, Chinatown, ale najwięcej czasu spędzała w Greenwich Village. Grzebała w sklepach z antykami, wydawała kieszonkowe na pchlim targu, została ekspertką w wyszukiwaniu tanich skarbów i targowania się do upadłego. Robi to do dziś. 

Po studiach historii sztuki pracowała przez jakiś czas jako dziennikarka w piśmie „Women’s Wear
Daily”, ale jej prawdziwą pasją było urządzanie wnętrz. Kiedy poznała swojego przyszłego męża Carla, miała już za sobą staż w firmie dekoratorskiej. Tuż po ślubie, na początku lat 50., państwo Apfel założyli własne przedsiębiorstwo, Old World Weavers, zajmujące się restaurowaniem mebli. Carl czuwał nad jego biznesową stroną, a Iris oddała się temu, w czym była najlepsza: wynajdywaniu rzadkich mebli i tkanin oraz zestawianiu ich w oryginalny sposób. Szybko zyskali sławę najpierw w nowojorskich kręgach, a potem wśród zamożnych, ale otwartych na nowe trendy klientów z innych stanów.

„Wiedziałam, że nie mogę mieć wszystkiego. Chciałam mieć karierę, ale nigdy nie pragnęłam mieć dzieci. Więc ich nie mam. Razem z Carlem wybraliśmy to, co nas pasjonowało”, powiedziała w jednym z wywiadów. Zlecenie zmiany dekoracji Białego Domu było jak przepustka do pierwszej ligi. Iris i Carl stali się jednymi z najbardziej rozchwytywanych projektantów wnętrz Ameryki. 

 

Śmierć elegancji

Zobacz także:

Pracowali z dziewięcioma prezydentami USA. A raczej z ich żonami, które tradycyjnie biorą na siebie rolę odświeżenia siedziby głowy kraju. Według Iris najlepsza była pani Nixon, która nie tylko żywo interesowała się tym, co Apfelowie robili, ale przede wszystkim im nie przeszkadzała. Co innego Jackie Kennedy: sprowadziła własnych, francuskich projektantów i ku oburzeniu lokalnych dizajnerów zrobiła z Białego Domu „nieudolną kopię Wersalu”.

Po jej wyprowadzce Iris, pod kuratelą żony prezydenta Johnsona, z radością zmieniła wszystkie dywany, kilimy i tapicerkę. W kręgach nowojorskiej socjety pani Apfel słynęła jednak nie tylko z kreatywności i kontaktów, ale także ze stylu ubierania się, który budził w równym stopniu podziw i oszołomienie. Nikt inny nie przychodził na spotkania biznesowe w boa z czarnych piór i w czerwonych, skórzanych spodniach. Nikt nie nosił korali większych niż pięści, spodni w lamparcie cętki do indiańskiego poncho czy półmetrowych turbanów i peleryn po kostki. Iris zestawiała ubrania czołowych projektantów z wyszperanymi na bazarach, jej szafy pękały od znalezisk z całego świata. I choć w domu chodzi czasem w  dresie, nigdy nie wyszłaby tak na ulicę – „to kwestia szacunku do otoczenia.

Dziś ten koncept jest martwy, podobnie jak pojęcie elegancji na co dzień. Wystarczy spojrzeć na celebrytów: wyglądają albo jak klony, albo jakby się wytarzali w błocie!”. O jej zbiorach ubrań i akcesoriów krążyły legendy. I to właśnie dzięki tym legendom została pierwszą żyjącą kobietą w historii, niezajmującą się zawodowo modą, której nowojorski Instytut Kostiumu przy Metropolitan Museum poświęcił wystawę tematyczną. Szukano zastępstwa, bo z programu w ostatniej chwili wypadła planowana ekspozycja. Apfel, od ponad dziesięciu lat na emeryturze, myślała najpierw, że to żart. Natychmiast jednak zgodziła się zarówno wypożyczyć swoją kolekcję biżuterii, jak i wystylizować wszystkie manekiny. Wystawa „Rara Avis: wybór z prywatnej kolekcji Iris Apfel” była hitem: objechała całe Stany, bilety wyprzedawano z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Pomysły i zbiory Iris obejrzeli Karl Lagerfeld, Donna Karan i Giorgio Armani. Media oszalały, twarz Iris pojawiła się na okładkach kolorowych magazynów po obu stronach Atlantyku. Narodziła się nowa ikona stylu. 

 

W inności siła

Nowa popularność dała Iris i jej mężowi drugie życie. „Myślałam, że zostałam gwiazdą jednego sezonu, że ten szum zaraz przycichnie. Ale potem pojawiły się propozycje pracy, więc odkurzyłam nas oboje i znów ruszyliśmy w świat”, opowiadała. Choć Carl i ona nieustannie stroją sobie żarty z niespodziewanej sławy, przyznają, że bez niej ich codzienność byłaby raczej nudna. Kupowaliby nowe bibeloty do swojego zagraconego jak magazyn teatralny nowojorskiego mieszkania, wygrzewali się w ogrodzie swojego drugiego domu w Palm Beach i chodzili na pogrzeby kolejnych znajomych. Dziś nie mają czasu na myślenie o tym, że każdego ranka trzeba zwlec sztywne kości i postawić je do pionu.

Carl ma 101 lat, a zaawansowana choroba wieńcowa kazała mu zwolnić tempo. Iris, która wykurowała sobie wreszcie złamane biodro po potknięciu się o tren sukni Oscara De la Renty, kursuje między pokazami mody w Europie, pracownią, gdzie kończy swoją najnowszą linię torebek i butów, a studiem zakupowego kanału telewizyjnego, w którym prezentuje własną kolekcję biżuterii. Ma też nadzieję wkrótce skończyć pisanie książki, zabrać się do realizacji nowego projektu dla domu towarowego Neiman Marcus i nadal wykładać na uniwersytecie w Teksasie. I może wreszcie nauczy się pisać sms-y, bo na twittera nie wystarczy jej cierpliwości. Swoją popularność tłumaczy tym, że nie boi się myśleć inaczej. Wie, że nic nie jest tak atrakcyjne, jak czuć się dobrze we własnej skórze. 

Na spotkaniu z okazji premiery filmu dokumentalnego o niej Iris powiedziała: „Młodość jest przereklamowana. Traci się czas na to, co inni o nas myślą, zamiast zająć się tym, co ważne. Starość jest uciążliwa fizycznie, ale jeśli dane ci będzie dożyć w zdrowiu tyle lat co ja, ciesz się każdą chwilą. To wspaniałe: wiedzieć, kim się jest, i po prostu nim być”.