Naszym PlayStation były huśtawki i trzepak, na którym robiłam ósemki. To w Warszawie. W Białymstoku, gdzie mieszkali dziadkowie i gdzie spędzałam ciepłe miesiące, latałam od rana do wieczora samopas. Tak, czasy były inne... Byłam niejadkiem, zwyczajnie jedzenie mnie nie interesowało. Mama zawsze wiedziała, co w przedszkolu było na obiad, bo mój fartuszek przechowywał wszystko, co nie znalazło się w przewodzie pokarmowym. Potrafiłam się obudzić rano z wciąż tkwiącym kotletem w policzku. W rezultacie byłam straszliwie chuda, do tego stopnia, że żartowano ze mnie. Rzeczywiście chmary psów łaziły za mną, według niektórych dlatego, że czuły moje kości. Moje chude nogi wkładałam w ukochane podkolanówki. Nie umiałam bez nich żyć. Pewnego dnia stwierdziłam, że nie potrafię żyć bez kolorowych chodaków na wysokim obcasie i zmolestowałam mamę, by mi je kupiła. Dziadek nie podzielał naszego zachwytu i uznając je za zbyt wyzywające, wrzucił ku mojej rozpaczy do pieca. Skończyło się to dla nich tragicznie, a dla mnie poparzeniem rąk, gdy chciałam je z ognia wydostać.

Pamiętam nasze wypady z Warszawy do Białegostoku maleńką zastavą, w której poza rodzicami, mną i psem mieścili się także jeszcze ciocia z wujem, a potem i jeszcze mój brat. Ale był czad! Potem ojciec przywiózł z Austrii renault 16 z pełną kwadrofonią, co nas wyróżniało. Moi rodzice nosili dżinsy Wranglera, szetlandy w plecione warkocze i chodaki. To niby żadna ekstrawagancja, ale na tamte czasy starczyło. Tym samochodem podróżowaliśmy dość sporo, choć zgłuszona aviomarinem niewiele pamiętam. Jedyne, co utkwiło mi w pamięci, to muzyka, jaką puszczał ojciec. W aucie zawsze brazylijska, przy śniadaniu niedzielnym klasyka, z której niestety byłam przepytywana i na długo straciłam do niej serce. Wszechobecny był jazz, a wieczorem przeboje z trzeszczącego z powodu uciekającej fali Radia Luxembourg. Gdybym wiedziała, że kiedyś będę gościem tej stacji, która była dla mnie symbolem wielkiego świata!

Muzyka stała się dla mnie bardzo ważna. Już jako 4-latka wiedziałam, że jest moją przyszłością. Gitarą była rakieta tenisowa, mikrofonem plastikowy banan, widownią kratkowana tapeta. Każda kratka to głowa na wielotysięcznej widowni. Łazienka i klatki schodowe miały fantastyczną akustykę. To były moje sale koncertowe. Kiedy wysłano mnie na lekcje pianina, przypieczętowano mój los. Ale byłam okropnie leniwa. Z nutami pogniewałam się bardzo szybko. Do dziś mam awersję. Grałam głównie ze słuchu. Słuch był zauroczony „Papają” Uli Dudziak, w której się kochałam, a którą teraz dobrze znam, i to jedna z zagadek życia... Drugą jest to, że do rangi święta narodowego urastały festiwale w Opolu, na których scenie tak się już wysłużyłam.

Naszym oknem na świat był czarno-biały telewizor „Wisła” u dziadków, na której zawsze podczas świąt stawiano prawdziwą pachnącą choinkę. Na niej wieszano długie cukierki, wciąż podkradane przez liczne w naszej rodzinie dzieci. Kiedyś dostałam Małą pocztę, co na chwilę zatrzęsło moim wyobrażeniem przyszłości, bo nagle okazało się, że bardzo odpowiada mi stawianie stępli i segregowanie druczków. Długo wierzyłam w Świętego Mikołaja, aż podpatrzyłam bliskich pakujących prezenty. Zimą spędzało się mnóstwo czasu na śniegu, nie przerażał ani chłód, ani odmrożone kończyny. Zawsze można było je wygrzać przy kaflowym piecu. Było nas dużo, więc nieraz spało się u dziadków w kostkę i pokotem, ale to były prawdziwe święta. Babcia zawsze czekała i żegnała nas w oknie. Pragnę, by mój syn też miał takie piękne wspomnienia i poczucie jedności.

Z domu dziadków pamiętam każdy szczegół: linię pęknięcia spodeczka, na którym stał budzik, odkręcającą się kulkę metalowej ramy łóżka, półkę z kredkami, szuflady moich młodych ciotek, w których trzymały swoje skarby, a w których ja z uporem grzebałam, skrzyp otwierających się drzwi szafy w nocy i wzrok Jezusa z obrazu. Zapachy tak mi bliskie: babcinych potraw, zimnego poranka, nasion rzucanych ptakom zimą. Nieraz uderza mnie coś takiego w nozdrza i zamykam oczy, by się teleportować w tamte czasy. Szkoda, że to niemożliwe.