Czego dowiedziała się Pani o sobie, pisząc tę książkę? Co Pani odkryła?

Odkryłam, że jestem bardzo zdolną pisarką. I że już zazdroszczę tym, którzy będą to czytać. (śmiech)

Po co pisze się książkę?

To jest trochę tak, jakby się było małym dzieckiem, które odkryło coś fascynującego. Coś, czego nigdy wcześniej nie znało i koniecznie chce to opowiedzieć innym. To jest ta motywacja. Zawsze podobały mi się filmy, w których pisarz siedzi gdzieś na odludziu z kartką albo laptopem i w uduchowieniu przelewa swoją opowieść. Popijając mohito z miętą. Ja tu teraz w kawiarni też piję miętę, tyle że bez mohito. Bo książkę już napisałam. Akuszerem mojej książki był Maciek Kędziak. Była duża konkurencja, bo w tym samym czasie trzy osoby chciały mnie namówić do napisania wywiadu rzeki. Ale wygrał Maciek. Był dynamiczny, łapał w lot moje nastroje. Porządkował mój chaos i motywował do dalszego pisania. Ale, co najważniejsze, ani razu nie zepsuł mu się dyktafon (śmiech) Bo ja piszę, mówiąc, myślę, chodząc i pływając. Cała książka powstawała w drodze. Na początek pojechaliśmy do Stargardu Szczecińskiego. Odwiedziliśmy wszystkie miejsca, które były dla mnie ważne. Później był Kraków, gdzie studiowałam. Gdańsk, gdzie stawiałam pierwsze kroki na scenie. No i Nowy Jork, więc…

Po co Pani ta książka?

Należę do tego typu kobiet, które nie przechodzą niezauważone przez epokę, w której żyją, i chciałam poczuć się… jakby luksusowo.

Nie bała się Pani? Podróże do przeszłości bywają niebezpieczne.

Zobacz także:

Ma Pani na myśli traumę, pot, krew, cierpienie, nocne koszmary? Na szczęście nic takiego się nie stało. Tak naprawdę nie wiadomo, dokąd zmierza świat, więc skąd ja mam wiedzieć, dokąd zmierza moje życie? Przecież  powiedzenie jednego ze słynnych podróżników włoskich: najważniejsze w podróży jest to, żeby wracać z odpowiedzią w walizce, żeby po powrocie wiedzieć, do czego nam była ta podróż potrzebna. Na przykład teraz wróciłam z wakacji i wiem, dlaczego tam pojechałam. Kraj wybrałam na chybił trafił. Nie było dla mnie ważne dokąd i po co. Wiedziałam tylko, że muszę tam pojechać z moją córką. I teraz, po powrocie, wiem, że znam odpowiedź. Załatwiłam ważne sprawy ze sobą i swoją córką, których pewnie tu na miejscu nie załatwiłabym.

Czyli odpowiedź znajdujemy zawsze w walizce po powrocie?

Gorzej, jak po powrocie można czegoś w walizce nie znaleźć. Wyruszamy bez celu, ale potem odkrywamy również to, czego nie przywieźliśmy. I to mnie czasami bardziej ciekawi. To „czasami” bywa bardziej interesujące.

Jaka jest Ewa z tej książki? Inna niż ta, którą do tej pory znaliśmy?

Jestem dokładnie taka, jaka chciałabym być. I taka, jaka wydaję się mojemu ogrodnikowi, kierowcy, a nawet spowiednikowi. Chciałam być skromna, ale to mi się nie udaje.

Pani chyba już niczego się nie boi, już nic Pani nie musi, więc może sobie pozwolić na szczerość do końca.

Moja garderobiana, Wiesia, kiedy słyszy ode mnie, że ja coś muszę, odpowiada: „Ewa, człowiek w życiu niczego nie musi, bo jedyne co musi, to się wysrać i… co tam było, bo nie pamiętam... aaa – i umrzeć”.

Pani zawsze słynęła z tego, że potrafiła odważnie mówić o tematach tabu.

Tak? Jakoś nie zauważyłam. A o których tematach tabu pani myśli?

Myślę o Pani z czasów klubu Le Madame, kiedy kultowym spektaklem była „Patty Diphusa”. Wtedy była Pani bardziej waleczna. Sparzyła się Pani i…

Wręcz przeciwnie. „Patty Diphusa” okazała się wielkim sukcesem. Zagrałam ją już z 500 razy. A w Nowym Jorku dostałam za nią nagrodę na United Solo Theatre Festival, którego europejska edycja będzie miała miejsce w Teatrze Syrena. Po raz pierwszy w Europie i po raz pierwszy w Warszawie.

Broniła Pani warszawskiego klubu Le Mademe – miejsca, gdzie eksperymentowano, mówiono nowym, czasami kontrowersyjnym językiem.

O tak! W czarnej woalce, na znak żałoby po Le Madame. W kontrze do komornika, który chciał zamknąć klub. Co ciekawe, ów komornik był moim fanem i miał dylemat na miarę Freuda.

Polska teraz jest inna niż wtedy?

Przekraczamy pewne bariery. Mamy podjazdy dla niepełnosprawnych, ułatwienia dla inwalidów, spektakle dla głuchoniemych. To dużo. A mniejszości seksualne, rasowe i religijne – mam wrażenie – są już większością.

Skoro już mowa o odwadze, to sesja, która ilustruje książkę, jest bardzo erotyczna i bardzo odważna.

To zasługa wybitnej fotografki Sary Niedźwieckiej. Ona potrafi dotrzeć do wnętrza człowieka i uchwycić sedno. Sesja odbyła się w Toskanii. To było idealne miejsce. Tam jest takie światło, taki klimat, że nie potrzeba charakteryzacji, stylisty. Wzięłam dużo ubrań, które zresztą okazały się całkiem niepotrzebne, bo cały czas miałam się rozbierać. Ale w tej przyrodzie człowiek się tak zespala z naturą. Ech…

O czym tak naprawdę jest ta książka?

Ta książka jest o mił.ości…

Czyli też o ości. Przeżyła Pani miłość, którą się można udławić?

Ością można się udławić, a szalikiem udusić. W lustrze można się przejrzeć. Różę można powąchać. W słońcu można się spalić, a miłość zawsze trzeba ogryźć do kości… O, przepraszam, do ości!

Pani poświęcała się w imię miłości.

Tak.

W książce są opisy, jak bardzo potrafiła Pani kochać i ile potrafiła zaryzykować dla miłości.

Tak, są takie opisy i tym bardziej zachęcam do lektury.

Ale jest też wiele niejasności, dwuznaczności. Ta książka pokazuje Panią w różnych stanach emocjonalnych – od melancholii do beztroskiego śmiechu. Dużo w niej różnych nastrojów. Ucieka Pani przed jednoznacznym zaszufladkowaniem.

Tak jak napisałam w książce: jeżeli ktoś stoi na przystanku, to wcale nie znaczy, że czeka na autobus, prawda?

Więc jeśli pojawia się Pani z młodym mężczyzną, to wcale nie znaczy, że rozstaje się Pani z mężem?

To dokładnie znaczy, że jeśli pojawiam się z młodym mężczyzną, to nie pojawiam się z mężem.

Jakie są schematy, które Panią drażnią?

Jeśli jest zakaz wjazdu w jednokierunkową ulicę, to nie znaczy, że nie można w nią wjechać.

 

W książce mówi Pani, że w mężczyznach najpierw szukała Pani ojca, a potem syna.

Ja zawsze szukałam w drugim człowieku tylko i wyłącznie człowieka.

Ale fascynuje Panią młodość?

Tak. Mam w sobie gen młodości. Mieli tę fascynację Witold Gombrowicz, Tomasz Mann, Marlena Dietrich, Leni Riefenstahl, Luchino Visconti, Gianni Versace, mają Madonna, Demi Moore... Oni wszyscy byli zafascynowani młodością. I to nie tylko w kontekście erotycznym. A dlaczego Agnieszka Osiecka była w związku z André Ochodlo, który był od niej dużo młodszy? A Edith Piaf? Zdaję sobie sprawę, że funkcjonuję jako kobieta, która ma odwagę przeciwstawić się stereotypom. Nie boję się tego.

Łatwiej Pani grać, czy opowiadać swoje życie?

Po latach zorientowałam się, że striptiz emocjonalny jest straszny. O wiele łatwiej jest to zrobić, chowając się za role. W tym sensie mam szczęście, że jestem aktorką. A prywatnie chyba lepiej porozmawiać z psychoanalitykiem czy przyjaciółką.

W książce zaprasza Pani do pewnej bliskości – jesteśmy blisko Pani, kiedy wspomina Pani trudne momenty. Na przykład kiedy mówi Pani o śmierci rodziców.

Tak, to chyba było dla mnie najtrudniejsze w tej książce.

„Mił.ość” to także zapis stanu ducha kobiety, która już dużo osiągnęła, ale wciąż uczy się walczyć o siebie. Bardzo to optymistyczne i energetyczne.

Tak, mam do siebie dystans. Znam swoje ograniczenia, ale walczę o siebie i biorę z życia to, na co mam ochotę.

Pani się po prostu nie dręczy życiem i pokazuje innym, jak się nie zadręczać.

Moja recepta jest prosta: nie skupiać się na złych rzeczach. Ostatnio poznałam pewną kobietę, Tatianę. Powiedziała mi, że bardzo chciałaby przyjść do mnie do domu i coś w nim pozmieniać, bo czuje wielkie powołanie architektoniczne. I właśnie w ten sposób pokonać depresję, która jej dokucza. Przed wyjazdem na wakacje zostawiłam jej klucz, mówiąc, że może zrobić w moim domu, co chce. Wróciłam i myślałam, że pomyliłam piętra. Weszłam do mojego domu i zobaczyłam przemalowane ściany, poprzestawiane meble. Teraz od trzech dni rozmawiamy, gdzie jaka lampa ma wisieć. I zamiast się złościć, teraz bawię się życiem. Mimo że Tatiana stłukła mi bardzo cenne, kupione w Brukseli dwa gołąbki na paterze. No, stłukła, ale to tylko rzeczy.

Tej książki nie czyta się jak podsumowania. To raczej wstęp do następnych części.

Oczywiście, ponieważ jeszcze nie czołgam się w kierunku cmentarza. Podjęłam już następne próby opisania kolejnych etapów mojego życia. I wiem, że będzie bardziej ostro, bardziej sexy i bardziej hardkorowo.

Ale żeby tak było, to trzeba zachować w sobie odrobinę niedojrzałości?

Odrobinę? Całość!

Źle się żyje w świecie, w którym straciło się wiarę w to, że inni są OK.

Ja dotychczas nie straciłam w to wiary. Oto przykład: idę do krawca, bo chcę skrócić sukienkę. Wchodzę na podwórko kamienicy, spotykam dwóch młodych ludzi i pytam, gdzie tu jest krawiec. A oni mówią, że ten krawiec umarł. „Ale ja też jestem krawcem” – mówi młody mężczyzna. Więc pytam, czy w takim razie nie skróciłby mi tej sukienki. „Ach, z przyjemnością!” – odpowiada. Nie znam tego faceta, ale daję mu tę sukienkę – nowiusieńką, przywiezioną od mojej koleżanki z Hiszpanii, z nowej kolekcji. A on daje mi tylko swój numer telefonu, nawet nie podaje nazwiska. I co ja robię? Gubię ten numer! Moja córka przytomnie pyta: „Mamo, jak ty mogłaś dać sukienkę obcemu facetowi?”. „Bo powiedział, że jest krawcem, że pracuje w Teatrze Wielkim i że mi to zrobi.” – odpowiadam niepewnie. Wtedy córka spogląda na mnie ze zgrozą. Ostatecznie odnalazłam i jego, i sukienkę. Trzeba ufać ludziom.

A jednak nie daje mi spokoju jedno zdanie, które pada w Pani książce: „Nikogo nie kocham, nikt mnie nie kocha.”.

Mnie też to nie daje spokoju. No, chyba, że o czymś nie wiem…