Dzieciństwo to dla mnie przede wszystkim wakacje na wsi u dziadków, bo tam była magia. Na polu rosła ogromna grusza, która w końcu ze starości się przewróciła. Bawiliśmy się w jej gałęziach. Lubiłam czas żniw. Dziadek zabierał mnie na pole już o siódmej rano, jeszcze stała rosa. Pamiętam, jak sprawdzał, czy gryka dojrzała. Zrywał ją i rozcierał w dłoniach, zdmuchiwał plewy i badał jakość ziarna. Babcia była pszczelarką. Razem okadzałyśmy dymem ule. Dawała mi plastry wosku. To była najlepsza guma do żucia! Dzieciństwo kojarzy mi się głównie z zapachami i smakami: pieczonego chleba, miodu, specjałów z kuchni mojej babci. Latem gotowała nam kluski z jagodami świeżo zebranymi w lesie i ze śmietaną. Nauczyła mnie robić sery. Druga babcia mieszkała we wsi przypominającej skansen – w bielonym domu krytym strzechą, w którego oknach stały pelargonie i wisiały ręcznie haftowane firanki. Na płocie suszyły się gliniane dzbany. Robiła najpyszniejsze na świecie pieczone pierogi z prażonymi jabłkami i makiem. Dziadek łowił wiklinowym koszem karpie w rzece. To dla mnie ważne wspomnienia, bo tam, na wsi, blisko przyrody, czułam się naprawdę wolna.

Na co dzień mieszkaliśmy w miasteczku Jedlińsk, w czterorodzinnym domu. Mój tata był nauczycielem i dyrektorem szkoły, a mama farmaceutką i kierownikiem apteki. Wszyscy w Jedlińsku ją znali – gdy mówiono „magistrowa”, wiadomo było, 
o kogo chodzi. W tamtych czasach leki sporządzał farmaceuta, ręcznie mieszając i odmierzając składniki. Często asystowałam przy tym mamie. Miała całą aptekarską „kuchnię”, białe moździerze, mieszadełka, menzurki, fiolki z ciemnego szkła i wagi, którymi odmierzała najdrobniejsze ilości składników. Nie pamiętam, kim chciałam wtedy zostać, gdy dorosnę, ale na pewno nie farmaceutką. Od dziecka zaczytywałam się w powieściach o starożytnych piramidach i o pradawnych zwierzętach. Fascynowała mnie historia ziemi, człowieka, minionych cywilizacji. Może chciałam zostać archeologiem? 

 

Byłam trochę chorowitym dzieckiem, dlatego nie chodziłam do przedszkola. Wtedy nie było zerówki, przedszkole przygotowywało do szkoły. Uczyłam się w domu i musiałam zdać test do podstawówki. 

Ja i moje rodzeństwo, starsi ode mnie brat i siostra, byliśmy dosyć krótko trzymani przez rodziców. Wychowywali nas w szacunku do pracy. Ale był też czas na zabawę. Tata uczył mnie rysować węglem. Sam pięknie malował – pejzaże, ale też abstrakcje. Zimą robił nam na podwórku wielkie lodowisko, przychodziły dzieci i jeździliśmy na łyżwach. Tata był nauczycielem prac technicznych, rysunku i przysposobienia obronnego. Dzięki temu mogliśmy – oczywiście pod ścisłą kontrolą 
– strzelać z wiatrówki. Urządzaliśmy zawody w strzelaniu do butelek nałożonych na sztachety. Niedaleko naszego domu 
w bagnach stały zatopione czołgi z II wojny światowej. Kiedyś na lekcje przysposobienia obronnego kolega przyniósł autentyczny niewybuch. Położył go na biurku mojego taty. Całą szkołę ewakuowano. 

Moją wrażliwość ukształtował kontakt z naturą. Ktoś, kto mieszka w mieście, nie czuje tak bardzo zmian pór roku. Na wsi codzienność jest od nich zależna. Zdarzało się, że zimą nie można było dojść do szkoły, bo drogi były zasypane. Wiosną, kiedy przychodziły roztopy, miasteczko, w którym mieszkałam, wyglądało jak zupełnie inna miejscowość, otoczona wielkim jeziorem, w które zamieniały się łąki. Wierzę, że człowiek, który żyje w bliskości z naturą, ma więcej szacunku i pokory wobec życia.