Tak naprawdę nie była babcią żadnego z nas. A jednoczenie „babciowała” nam wszystkim. Pani Lusia, sąsiadka. Mieszkała w naszym bloku nie wiem od jak dawna, i pamiętała narodziny każdego z dzieci. Lubiliśmy, kiedy nam opowiadała, jaka wtedy była pogoda, albo jakie towarzyszyły temu perypetie. Podobno moja mama omal nie urodziła mnie w samochodzie.

Była niezawodna

– Twojemu tacie tak się trzęsły ręce, gdy mamie nagle odeszły wody, że nie mógł przekręcić kluczyka – opowiadała.

Ale to było nic przy przygodzie Jacka, mojego najbliższego przyjaciela, którego ojciec upuścił swoje kluczyki wprost do studzienki ściekowej, i jego mamę na pogotowie musiał odwieźć sąsiad.

Babcia Lusia była nie tylko skarbnicą wiedzy podwórkowej, ale i naszą ostoją oraz pocieszycielką. To u niej w domu można było przechować najlepszą broń – zrobione z gałęzi łuki i proce, które w domu na pewno uległyby konfiskacie. Zawsze też przykleiła plaster na honorową ranę odniesioną w walce i poratowała zgłodniałych wojowników kromką chleba z masłem grubo posypaną cukrem!

Nie tylko my, dzieciaki, mogliśmy na nią liczyć. Dorośli także. Nie powiem, ile spodni skróciła, spódniczek podwinęła, ile razy pomagała gotować obiady, gdy na domowe przyjęcie miała przyjść czyjaś cała rodzina. A w sylwestrową noc w swoim niewielkim mieszkaniu miała tłum dzieciaków do usypiania w czasie, gdy ich rodzice pili szampana.

Była kochana, niezawodna, nieoceniona i… samotna. Nikt tak do końca nie wiedział, dlaczego nie ma ani męża, ani swoich dzieci. Z jej zdjęć z młodości patrzyła przecież całkiem ładna twarz. Aż trudno było uwierzyć, że nie znalazła żadnego amatora swoich wdzięków, taka sympatyczna i gospodarna dziewczyna. Dorośli gubili się w domysłach, z których do nas, dzieci, docierały jedynie jakieś strzępy informacji. Mówiło się o narzeczonym, który zginął tuż przed ślubem, ale czy w wypadku, czy też uciekł w siną dal?

Nic nas to nie obchodziło, bo dla nas babcia Lusia była stara, a starsze panie nie wychodzą przecież za mąż, tylko przepełnione troską robią dzieciom kakao. Czas jednak mijał i wkrótce karta się odwróciła. My dorastaliśmy, a babcia Lusia zaczęła wymagać opieki. Trafiła na dobrych ludzi, którzy potrafili się jej odwdzięczyć za to, co dla nich zawsze robiła. W naszym niewielkim familoku byliśmy zjednoczeni jak jedna wielka rodzina. Nie było problemu, aby ktoś jej zrobił zakupy, ktoś inny naprawił telewizor lub cieknący kran. A kiedy zaniemogła, sąsiadki na przemian gotowały jej obiady.

Zobacz także:

Pamiętam, że nawet kiedy babcia Lusia już była bardzo schorowana, pozostała pogodna. A ulubionym tematem jej rozmów stał się nagrobny pomnik. Marzyła, aby jej grób był okazały.

– Nie mam komu zostawić pieniędzy, nie mam rodziny, która będzie mnie wspominała. Niech chociaż tyle po mnie zostanie, co ten nagrobek! – mawiała, zamawiając katalogi firm kamieniarskich.

Nie wystarczyło dwupokojowe mieszkanko

I tak jak inne panie dyskutują nad żurnalami,  omawiając kreacje, tak babcia Lusia rozwodziła się nad rodzajami marmuru, granitu i piaskowca. Godzinami potrafiła wybierać odpowiedni krój liter, którym ma zostać wypisane na płycie jej imię i nazwisko. Zastanawiała się, czy mają być z mosiądzu, czy wyryte. A co z wazonem na kwiaty? Kamienny pośrodku, czy bardziej z boku?

Wszyscy jak jeden mąż uczestniczyliśmy w tym wybieraniu. A stale wzrastająca cena superpomnika przyprawiała o zawrót głowy, osiągając wartość średniej klasy samochodu. Starsza pani wolała bowiem nie dojeść, aby tylko zaoszczędzić na swoje pośmiertne lokum.

Kiedy zasnęła wiecznym snem, miała wykupione dobre miejsce na cmentarzu i pokaźną sumkę na koncie. Oraz wybrany pomnik i wszystko uzgodnione z kamieniarzem, łącznie z wpłaconą zaliczką. Nagle jednak okazało się, że miała dalszą rodzinę. Ta na wieść o śmierci ciotki zjechała się bynajmniej nie po to, aby towarzyszyć jej w ostatniej drodze, lecz by rozdrapać spadek. Krewnym nie wystarczyło dwupokojowe mieszkanko, dobrali się także do konta bankowego, a na widok zgromadzonej tam gotówki zaświeciły im się oczy. Kamieniarz, który dopytywał się o kolejne raty i terminy został odprawiony z kwitkiem, a pieniądze na okazały pomnik się rozpłynęły…

Gdyby babcia Lusia wiedziała, co się stało z jej marzeniami o okazałym grobie... Po pogrzebie usypano bowiem jedynie niewielki kopczyk, który tylko dzięki staraniom sąsiadów nie porósł trawą wysoką po kolana. Co jakiś czas ktoś ją ścinał, ktoś posadził skromne kwiatki, ktoś jeszcze poprawił drewniany krzyż, który się przechylił na bok. Ale mimo tego mogiła babci Lusi wyglądała między innymi pomnikami jak uboga krewna.

Pokażę ci, gdzie się wychowałem

Mijały lata, dorosłem, ożeniłem się i wyprowadziłem do innego miasta. Kiedy wpadałem do rodziców, oni czasami wspominali, że byli na grobie babci Lusi.

– Zapalcie i ode mnie znicz – prosiłem wtedy, wspominając ją z sentymentem.

Gdy rodzice zaczęli z wiekiem niedołężnieć, podjęliśmy z żoną decyzję o tym, aby wybudować większy dom i zabrać ich do siebie. Nie bardzo chcieli opuszczać stary familok, ale przeważył argument, że mieszkając z nami, będą mieli ukochane wnuki na wyciągnięcie ręki. Kiedy się przeprowadzili do naszego domu, zniknął ostatni pretekst, dla którego miałbym jeździć do rodzinnego miasta. Zapomniałem więc o nim na całe lata, a rodziców, którzy w końcu pomarli, pochowałem na pobliskim cmentarzu.

Dopiero tego lata odwożąc syna na obóz, przejeżdżałem przez moją dawną miejscowość.

– Pokażę ci, gdzie się wychowałem – zebrało mi się na sentymenty.

Stary blok wydawał się jeszcze bardziej odrapany niż kiedyś, a wielkie niegdyś podwórko zabiedzone i małe. Czułem się tam dziwnie, jakby ktoś mnie odarł z najlepszych wspomnień i może dlatego przejeżdżając obok cmentarza, przypomniałem sobie o babci Lusi. Jak tonący, który chwyta się brzytwy, zapragnąłem dotknąć najlepszej strony mojego dzieciństwa, wspomnieć kobietę, która była dla mnie ważna. Wtedy poczułem, że muszę odwiedzić jej grób.

Pamiętałem dobrze nazwisko babci Lusi, ale chodząc wśród pomników, nigdzie nie widziałem właściwej tabliczki. „Dałbym głowę, że grób był tuż przy kaplicy cmentarnej!” – kombinowałem. Nic, jak kamień w wodę! Było mi głupio, że nie potrafiłem znaleźć jej mogiły. W końcu zadzwoniłem do zarządu cmentarza.

– Lucyna B.? – upewniła się pani w kancelarii. – Proszę pana, w zeszłym roku minęło dwadzieścia lat od złożenia w nim zwłok i kolejnej opłaty za użytkowanie nikt nie uiścił. Grób więc uległ likwidacji – wyjaśniła mi obojętnym tonem.

– Jak to? – byłem zszokowany.

– Miasto się rozbudowuje, a cmentarz nie jest z gumy! W tym grobie została pochowana kolejna osoba – usłyszałem.

„Dlaczego wcześniej tam nie pojechałem?” – wyrzucałem sobie. Dopóki żyli starsi sąsiedzi, ktoś zawsze zadbał o grób babci Lusi. Ale oni poumierali, a młodzi nie mieli pojęcia, kim była ta pani, jak bardzo kiedyś była ważna dla wszystkich. I leżała tam zapomniana, pod skromnym kopczykiem z ziemi zamiast pod okazałymi marmurami, które sobie wymarzyła. A teraz nie ma już nawet tego.