Popatrzeć na świat jej oczami. Zrozumieć, co w tej drobnej blondynce było takiego, że każdy mężczyzna, bez wyjątku, tracił dla niej głowę, choć przecież były kobiety od niej piękniejsze. Jak ona to robiła? We mnie to pytanie obudziło się na nowo po obejrzeniu filmu „Mój tydzień z Marilyn”. Podobno jest to opowieść oparta na faktach. Aktorka przyjeżdża do Londynu, aby zagrać u boku Laurence’a Oliviera w filmie „Książę i aktoreczka” i rozkochuje w sobie młodego asystenta reżysera. Marilyn pokazuje różne twarze: gwiazdy filmowej i mało profesjonalnej aktorki bez warsztatu, femme fatale i zagubionego dziecka, damy i niezrównoważonej psychicznie histeryczki. Wszystkie równie kuszące.

Każda kobieta chciałaby być Marilyn, choć ona sama nie była szczęśliwa i nie czuła się dobrze we własnej skórze. Nie była zresztą Marilyn 24 godziny na dobę. Raczej nią bywała. W filmie jest taka scena, w której aktorkę nagle otaczają wielbiciele, ona uśmiecha się, jakby zawstydzona, i pyta swojego towarzysza: „Mam być nią?”. Kiedy ten potakuje, Marilyn mruży oczy, wydyma usta i zaczyna się wyginać w seksownych pozach ku uciesze tłumu. Grała swoją rolę i grała ją świetnie. Tą mieszaniną magnetycznego seksapilu, dziecięcej niemal niewinności potrafiła uwieść każdego mężczyznę.

Michelle Williams w roli najsłynniejszej blondynki w historii kina jest świetna. Prawie idealnie uchwyciła istotę fenomenu Marilyn. Właśnie, prawie. Przez tyle lat od śmierci aktorki wiele kobiet próbowało ją naśladować, ale żadna... nią się nie stała. Co w niej było takiego? Nie miała idealnej urody, a jednak i kobiety, i mężczyźni uważali ją za ideał. Wamp i mała dziewczynka. Seksowna, a jednocześnie krucha, zagubiona. Stawiana na piedestale, ale również bezdusznie wykorzystywana i traktowana jak produkt. Mężczyźni chcieli ją ratować, ale ona nie chciała być ratowana. Chciała być kochana.

Rozkochiwała w sobie kogo się dało, bo potrzebowała miłości, adoracji. Nie dostała tego jako dziecko i tak ten brak rekompensowała sobie w dorosłym życiu. Chyba nie ma nic przyjemnego w takim uzależnieniu od miłości. Znacznie zdrowiej jest, jak mówią mądre psychologiczne książki, po prostu kochać siebie. Marilyn tego nie potrafiła. Nie umiała też zakochanych w niej mężczyzn utrzymać przy sobie. Panicznie bała się porzucenia, więc ciągle ją porzucali. Samospełniające się proroctwo... Miała miłość całego świata, ale nie była kochana. Cierpiała, kiedy odchodzili kolejni mężczyźni.

Czy jest coś wzniosłego w umieraniu z miłości? Chyba nie. Susan Sarandon powiedziała mi kiedyś: „Lepiej wstać, otrzepać się i iść dalej”. Ja więc chyba wolę być jak Susan Sarandon. I w zasadzie nie chcę, żeby każdy mężczyzna tracił dla mnie głowę. Wystarczy jeden. Najlepiej ten sam, w którym ja się zakocham. Gdyby więc istniało takie tajemnicze przejście i można by wcielić się na chwilę w Marilyn Monroe, to każda z nas mogłaby się przekonać, że tak naprawdę wcale nie chce być jak ona.