Pierwszym marzeniem, jakie pamiętam, było posiadanie własnego pokoju. Co było o tyle trudne, że gnieździłem się z rodzicami w maleńkiej kawalerce w starej przedwojennej kamienicy. Nie doceniałem jednak inwencji swojego ojca. Pewnego dnia, po powrocie z wakacyjnego obozu, zastałem w naszym mieszkaniu o jeden pokój więcej. A właściwie osobny kąt wielkości przedziału w wagonie PKP, wydzielony z kuchni poprzez dostawienie ściany z dykty. Ledwie mieściło się tam łóżko i mikroskopijne biurko, ale i tak byłem przeszczęśliwy. Robił się problem, kiedy chcieli mnie odwiedzić koledzy. W pokoiku mieściły się maksymalnie trzy osoby naraz, z czego jedna zmuszona była stać, ale dzięki temu starannie selekcjonowałem znajomych. Dodatkową zaletą małej przestrzeni było to, że wszystko miałem na wyciągnięcie ręki i to bez wstawania z łóżka. A kiedy podrosłem, byłem w stanie sięgnąć stamtąd nawet do lodówki w kuchni.

Jako dzieciak marzyłem też o rodzeństwie. Rodzice uznali sprawę za poważną i zabrali się do dzieła, dopiero kiedy zauważyli, że sypiam na podłodze obok posłania, zostawiając w nim miejsce dla mojego widmowego brata Daniela. A w wolnych chwilach rozmawiam z nim, grywam w warcaby i zapoznaję z kolegami. Również widmowymi. Parę miesięcy później urodził się mój brat. Byłem wówczas pod dużym wrażeniem książki „Niekończąca się historia” Michaela Endego i marzyłem, żeby rodzice dali mu na imię tak, jak nazywał się jeden z bohaterów tej powieści, Atreju. Niestety babcia, mająca silną pozycję w rodzinie, stwierdziła, że brzmi to niechrześcijańsko, stanęło na Sebastianie. To i tak lepszy wybór niż w przypadku mojego ojca, którego ochrzcili Bonifacy. Przez większość dzieciństwa myślałem, że to na cześć czarnego kota ze słynnej kreskówki (tatuś nosił podobne wąsy). Prawda, wyjawiona mi pewnego dnia, była jednak bardziej hardcore’owa: otóż dziadek w dniu narodzin pierworodnego cieszył się tak bardzo (w towarzystwie sekundujących mu kolegów), że kiedy trafił do urzędu, by zarejestrować dziecko, zapomniał, na jakie imię umówił się z babcią. Aby wybrnąć z niezręcznej sytuacji, zerknął na kalendarz wiszący na ścianie. Tego dnia imieniny obchodził Bonifacy...

Ale miało być o marzeniach. Kiedy w młodości wyobrażałem sobie swoje dorosłe życie, marzyłem, aby nie pracować w „zwyczajnym” zawodzie. Nie chciałem być ani strażakiem, ani lekarzem, ani nawet śmieciarzem. W głowie układały mi się raczej mocarstwowe plany podboju świata. Moją ulubioną grą na komputerze ZX Spectrum był „Dyktator”, co powinno powiedzieć już wystarczająco dużo. W prawdziwym życiu nie chciałem jednak nikogo zabijać, gwałcić ani wyzyskiwać. Za delikatny byłem. Kiedy dowiedziałem się o istnieniu Elvisa Presleya, zrozumiałem, że można zawładnąć ludzkimi umysłami w inny, pokojowy sposób. A gdy dotarło do mnie, że Król umarł niemal dokładnie miesiąc po moich narodzinach, uznałem, iż to nie może być przypadek. W ten sposób zakiełkowało we mnie marzenie, żeby zostać gwiazdą rock’n’rolla. Niestety tego akurat nie udało mi się spełnić. Brak talentu. Mimo że 20 lat później wylądowałem w programie telewizyjnym, którego tytuł mówi co innego.