W czasie wojny też, jak wcześniej, lato i jesień spędzaliśmy w Wilanowie. W 1942 roku urodził się tam mój brat Krzyś. Moje pierwsze wspomnienia stamtąd dotyczą chyba okresu, kiedy miałam cztery lata. Pamiętam różne sceny z życia domu. Na przykład to, że gdy w czasie okupacji piekło się chleb, to wkładaliśmy do pieca znaczek pocztowy z Hitlerem, by się upiekł...

W czasie wojny w pałacu w Wilanowie było wiele osób: gospodarzy i gości. Ale ktokolwiek by przyjechał, zawsze znalazł w tym domu miejsce i do spania, i przy stole. Poza mną i Krzysiem nie było innych dzieci. Czasem bawiliśmy się z dziećmi pałacowych pracowników.

Otoczony parkiem pałac był jakby mikroświatem, ale i tam odczuwało się wojnę. Pamiętam czerwoną łunę nad Warszawą, huk nadciągających bombowców. Potem pałac zajęli Niemcy. Na podwórzu postrzelili młodziutkiego Romka Wołowskiego. Leżał na otomanie w salonie, w którym zebrali się wszyscy domownicy. Ja przyniosłam mu poziomki na listku i dziwiłam się, że nie chce jeść. A on umierał.

Ponieważ byłam dzieckiem, w mojej pamięci pozostały przede wszystkim dobre wspomnienia. Pamiętam, jak Beata Branicka ukrywała ciasteczka i owoce na podwieczorek w dziuplach starych drzew, a ja je znajdywałam. I byłam przekonana, że schowały je krasnoludki. Czasami były organizowane wspólne spacery do Natolina czy pikniki. Natolin był rajem na ziemi. Przez wielkie okna biblioteki widać było podchodzące pod pałac sarny i jelenie.

Pamiętam też, że pewnego dnia mieliśmy z moim bratem hałasować i bawić się z psami. Po latach dowiedziałam się, że Beata Branicka ukrywała Francuzów żydowskiego pochodzenia. Właśnie tego dnia postanowiono ich przerzucić, a ja z Krzysiem mieliśmy uśpić czujność Niemców.

Wydaje mi się, że w tym czasie nie było jakichś stałych pór posiłków i rygorów. Nie przypuszczam też, by ktoś się specjalnie przebierał do posiłku, jak to było w zwyczaju w arystokratycznych domach. Po prostu wszyscy się zbierali około południa na obiad, a wieczorem na kolację. Ja i Krzyś jedliśmy razem z dorosłymi. A jedząc z rodzicami, uczyliśmy się manier przy stole. Nie znaczy to jednak, byśmy mogli zabierać głos.

W czasie okupacji mama pracowała w Ministerstwie Rolnictwa, a ojciec miał antykwariat przy ulicy Mazowieckiej w Warszawie. Oczywiście oni byli moimi pierwszymi nauczycielami. Przede wszystkim zaszczepili mi szacunek dla innych. Poza rodzicami wychowaniem moim i Krzysia zajmowała się niania – panna Irenka. Ona sprawowała też pieczę nad nami i czytała nam książki – co bardzo lubiliśmy.

Zobacz także:

Choć byłam mała, już wtedy poznawałam francuskie słówka. Języka francuskiego uczył mnie Bernard de Roquefeuil, jeden z ukrywających się w pałacu Francuzów. Opisał to w książce „Uciekinier”, która ukazała się w tym roku.

Rozdzielenie

Mój ojciec brał udział w powstaniu warszawskim. Walczył na Woli. Któregoś dnia mama pojechała do Warszawy, a ja i Krzyś zostaliśmy w Wilanowie pod opieką państwa Branickich. Właśnie wtedy wszystkich mieszkańców pałacu, również mnie i Krzysia, wywieziono do Nieborowa. Zrobili to Węgrzy współpracujący z Niemcami.

Tymczasem mama znalazła się w obozie w Pruszkowie. Cudem wydostał ją stamtąd kolega ze studiów w Krakowie. I kiedy była wolna, odnalazła mnie i Krzysia, i zabrała do Krakowa. Tam starała się zbudować nam nowe życie.

Ojciec nie przyjechał do nas do Krakowa. Po upadku powstania wyemigrował do Wielkiej Brytanii. Mama nic nam na ten temat nie mówiła. Wojna nauczyła nawet dzieci, że wszystko się zmieniło. Przyjęłam, że tak musi być. Chociaż na wychowanie dziecka składają się wartości przekazywane przez matkę i przez ojca, ja nie czułam nigdy braku męskiego autorytetu. Matka spełniała wszystkie nasze oczekiwania.

Trudno sobie wyobrazić, jak czuje się człowiek, który nie ma niczego. A właśnie my byliśmy w takiej sytuacji, kiedy zakończyła się wojna. Stare Miasto w Warszawie było zrównane z ziemią, dom przy Krzywym Kole nie istniał. A na Dolnym Śląsku stały domy, w których można było zamieszkać. W tej sytuacji mama zdecydowała, że pojedziemy właśnie na Ziemie Odzyskane.

We trójkę znaleźliśmy się w Bierutowicach. Mama miała prowadzić hotel Wang. Chociaż miałam siedem lat, nie poszłam do szkoły, bo jej nie było. W Bierutowicach mieszkali wtedy Niemcy, oprócz nas było tylko trzech Polaków. Nie przyjechali jeszcze przesiedleńcy ze Wschodu. Mama uczyła w domu mnie i Krzysia, żeby nas przygotować, zanim powstanie szkoła.

Któregoś dnia mama powiedziała, że się przeprowadzamy do Paulinum pod Jelenią Górę. Nie bałam się tych kolejnych przenosin. Czego miałam się oba-wiać? Nigdy nie lękałam się z powodu jakiejkolwiek zmiany, o jakiej zdecydowała mama.

W Paulinum mama prowadziła Składnicę Muzealną i Dom Pracy Twórczej. Przyjeżdżali tam ludzie sztuki i nauki. Bywała tam pisarka Maria Dąbrowska czy historyk, profesor Stefan Kieniewicz. Ja byłam bardzo młodziutka, a goście dorośli, niekiedy wiekowi. Nie mogłam być dla nich partnerem do rozmowy, ale mogłam przysłuchiwać się dyskusjom. Dla mnie obcowanie na co dzień z tak niezwykłymi ludźmi było ważne. Chyba nie szukałam wśród tych gości kogoś, kto mógłby mi zastąpić tatę. Moja matka zaprzyjaźniła się z wieloma z nich. Kiedy wróciłyśmy do Warszawy, byli naszym oparciem.

Do szkoły poszłam w 1949 roku. Miałam 11 lat. Nauczyciele byli młodzi, uczyli się na nas. Żaden z nich w jakiś szczególny sposób nie wyrył się w mojej pamięci. Nie należałam do żadnej organizacji szkolnej, bo chyba ich nie było. Nie śpiewałam też w chórze – może to i dobrze... Do szkoły miałam sześć kilometrów. To szmat drogi, szczególnie zimą. Kiedy spadł śnieg, z Krzysiem jeździliśmy do szkoły na nartach. Nikt nas tego nie uczył, tę umiejętność zdobyliśmy w sposób naturalny.  

Powrót do stolicy

Kiedy skończyłam naukę w szkole podstawowej, mama zdecydowała, że wracamy do Warszawy. Zrobiła to ze względu na nas, bo uznała, że poziom nauki w stolicy jest wyższy. Po gimnazjum zaczęłam uczyć się w Liceum im. Narcyzy Żmichowskiej. To było znamienite liceum, z wykładowym językiem francuskim. Ale niestety nie dane mi było długo tam uczęszczać. A wszystko przez film...

A było to tak: rok 1954, reżyser Antoni Bohdziewicz kompletował obsadę do filmu „Zemsta”. Któryś ze znajomych mamy powiedział mu, że jest taka dziewczyna, która nadawałaby się świetnie do roli Klary Raptusiewiczówny. Tego samego dnia Paweł Komorowski znalazł mnie w liceum. Tak się złożyło... Jak się potem okazało, to wtedy było gorszące, by uczennica grała w filmie. Wyrzucono mnie ze szkoły. Nigdy nie żałowałam, że zdecydowałam się zagrać w „Zemście”, bo to był pierwszy krok w zawodzie, który kocham i uprawiam do dziś.

Zdjęcia do filmu zaczęły się w marcu 1955 roku. Na planie spotkałam wielkie aktorskie tuzy: Jana Kurnakowicza, Jacka Woszczerowicza, Tadeusza Kondrata. Nie byłam z tego powodu zestresowana, bo chyba nie do końca zdawałam sobie sprawę, jacy byli wielcy. Kontakt z nimi był dla mnie ważny. Wiele dowiedziałam się o sztuce, o aktorstwie. Po premierze dostałam entuzjastyczne recenzje, które trochę zawróciły mi głowie. I trwa to do tej pory. (śmiech) Ale miałam potrzebę stać się popularną. Mama nic nie mówiła na temat mojego aktorstwa. Po prostu obserwowała te moje poczynania... A ojciec?  Nie miał z nami kontaktu.

Po tej pierwszej filmowej przygodzie wróciłam do szkoły. Zawsze marzyłam o internacie, a teraz mogłam spełnić to marzenie. Znalazłam się w Liceum Sióstr Urszulanek Szarych w Milanówku. Potem przeniosłam się do Liceum Sióstr Niepokalanek w Szymanowie. Nie przeżywałam rozterek z powodu rozstania z mamą i bratem. W końcu i Milanówek, i Szymanów są w pobliżu Warszawy. Do domu przyjeżdżałam na niedziele. W internacie sióstr niepokalanek było skromnie, ale wspaniale. Oczywiście obowiązywała dyscyplina. Siostrom było nas łatwiej upilnować, bo mieszkałyśmy razem. Ja z innymi dziewczętami wystawiałyśmy przedstawienia, dużo czytałyśmy, uczyłyśmy się na pamięć. Chyba właśnie wtedy rozbudzono we mnie miłość do teatru, którą z latami przelałam na film.

W 1957 roku zdałam do PWST w Warszawie. Studiowałam tylko rok. Wyrzucono mnie. Ale to było dobre dla mnie, bo będąc studentem, nie można było grać ani w teatrze, ani w filmie. A ja od razu dostałam role. W czasie tego roku na PWST nauczyłam się jednego – że bez powodu można wylecieć ze studiów. Potem, w 1968 roku, spotkałam na planie filmowym Jana Kreczmara, który jako rektor PWST spowodował, że wyleciałam ze szkoły. W „Lalce” Wojciecha Hasa on grał Tomasza Łęckiego, a ja jego córkę.

Kiedy patrzę wstecz, wiem, że warto uczyć się wszędzie i od wszystkich. I jestem pewna, że największy wpływ na moje wychowanie miała moja mama.