Lena jest delikatna, ale zbuntowana – nawet chorobie dyktuje swoje warunki. Oglądając film, zastanawiałam się, czy w życiu też taka jesteś?

To prawda. W każdej postaci, którą gram, jest część mnie. Janusz Gajos opowiadał nam, że wchodząc na scenę, zostawia siebie za drzwiami. Ja tak nie potrafię, i już. Nie stałam się Leną, to Lena powstała ze mnie. Podobnie jak ona, bywam tchórzem, ale z drugiej strony jestem też odważna. 

Żyjesz i pracujesz na własnych zasadach? Czy tak się da w tym zawodzie?

Wszystko jest kwestią wyboru: wolę być, niż mieć. Na początku grałam w serialach, bo potrzebowałam kasy. Ale też, żeby zobaczyć, jak to wszystko funkcjonuje. Mam szczęście, bo udaje mi się brać udział w projektach, które są mi bliskie pod względem skali trudności, a jednocześnie nie wymagają ode mnie bycia osobą medialną.

Rola umierającej na raka młodej kobiety zostawia ślad?

To było niezwykłe pół roku, bardzo pouczające, wiele rzeczy mi uzmysłowiło. Chociażby jak to jest, kiedy twoje ciało zmienia się tak, że z atrakcyjnej dziewczyny stajesz się wątłym skrawkiem. Ale nie mogę powiedzieć, że wiem, jak to jest być osobą chorą. 

Coś oswoiłaś dzięki tej roli?

Zobacz także:

Hasło „śmierć” od dawna było mi bliskie. Pisałam pracę magisterską o obrazach śmierci w kinie. Być może rola w „Chemii” trochę oswoiła strach. Chociaż tego nigdy nie wiadomo, bo kiedy umiera ktoś najbliższy, wszystkie oswojenia trafia szlag.

Do roli Leny ogoliłaś głowę.

Dobre doświadczenie. Kiedyś marzyłam, żeby zdarzył się film, do którego będę musiała ogolić głowę. Łysa głowa to pół biedy. Utrata wagi była troszkę trudniejsza, zwłaszcza zimą. Byłam bardzo wychudzona i po prostu głodna. Zasypiałam, marząc o frytkach i tłustych serach. Reżyser, Bartek Prokopowicz, bardzo mnie ochraniał i opiekował się mną. To pozwoliło mi zachować zdrowie, moje ciało nie wkręciło się w to, że jestem chora. Wspierał mnie mój chłopak Bartek (Bartosz Gelner – przyp. red.), umiejętnie rozbijał potencjalne dramaty humorem. Ze śmiechem klepał mnie po łysej głowie.

Oboje macie niesamowitą urodę. 

Moim zdaniem specyficzną. Nie cukierkową. Lekko androgyniczną. Lubię w sobie to, że jestem dziewczyną delikatnie... chłopięcą. Wydaje mi się, że gdybym była chłopcem, byłabym właśnie Bartkiem. Mamy podobną płaszczyznę odbierania i rozumienia świata. Teraz gramy razem w spektaklu „Wyczerpani”, gdzie zastępuję Magdę Popławską, ale zachowujemy rozdzielność zawodową. Każdy z nas ma swój teren. 

 

Z jakiego domu pochodzisz?

Urodziłam się w Ozimku, aż do wyjazdu na studia w Łodzi mieszkałam w Turawie. To wieś na terenach poniemieckich, pod Opolem. Jeździłam na oklep na koniu, wskakiwałam do jeziora, kiedy chciałam. Wolność. Potem dojeżdżałam stamtąd codziennie pekaesem do gimnazjum i liceum sztuk plastycznych w Opolu. Moja mama była wychowawczynią w domu dziecka, od kilku lat jest sołtysem Turawy. Mieszkałam w domu nauczyciela przy domu dziecka, wychowywałam się z tymi dziećmi. Musiałam się dzielić mamą, na którą niektóre dzieci oczywiście też wołały „mama”. Dom dziecka mieścił się w osiemnastowiecznym pałacu von Garnierów. Dzieci pisały wiersze, były zajęcia plastyczne, muzyczne, deklamacyjne. To była wspaniała społeczność.

Rodzice oglądają Twoje filmy, kibicują Ci?

Bardzo. Zawsze nas wspierali we wszystkim, co robiliśmy. Mam starszego brata Grzegorza. Grześ wszystko potrafi zorganizować. Ja wręcz przeciwnie, więc czasem przywołuje mnie do porządku. Dobrze, że mamy siebie. Rodzice zawsze byli strażnikami naszych decyzji. Mama otulała nas bezwarunkową miłością, czasem nawet było jej za dużo, ciągle nas ostrzegała przed zagrożeniami. Tata jest bardziej analityczny, pięknie potrafimy sobie porozmawiać. Dobrze zna moje wady. Kiedy coś jest nie tak, mówi mi to wprost, ale umie mnie też docenić. Mamie podoba się wszystko, co robię, jest absolutnie bezkrytyczna.

Rodzice wysłali Cię ze wsi do liceum plastycznego. Miałaś talent?

Po tacie. Mam w domu swój warsztat pracy, gdzie panuje niezły bałagan. Pędzle, akryle, ołówki, akwarele, bloki. Łatwo u nas zgadnąć, do kogo należy fragment przestrzeni – Bartek ma wzorowy porządek, na moim małym biureczku leży dosłownie wszystko.

Jak trafiłaś do szkoły filmowej w Łodzi?

Tata mnie tym zainteresował. Zabierał mnie do Opola na konfrontacje teatralne, zaproponował zapisanie się do kółka teatralnego. Pamiętam pierwszy dzień w Łodzi, kiedy rodzice zostawili mnie z rzeczami w wynajętym mieszkaniu i odjechali. Z jednej strony podniecenie: będę mieszkać sama! Z drugiej – lęk: jak to będzie? Było super, wspaniale, że mi zaufali. Zawsze wiedzieli, że się nie zatracę w tym życiu aktorskim. Myślę, że gdybym przestała być aktorką, mogłabym szyć zabawki i je sprzedawać. Mój narcyzm jednak na razie bierze górę. Bartek śmieje się ze mnie, że mam „utajony samozachwyt”. Może tak jest, że niby się przed tym bronię, ale w głębi duszy mam na to ochotę. Z jednej strony nie lubię być w centrum uwagi, z drugiej – ciągnie mnie do tego. W teatrze, gdzie jest publiczność, czuję paraliżujący strach, ale też ogromne emocje.

 

Po „Chemii” razem z Tomkiem Schuchardtem, który grał Twojego męża, zaczęliście zdjęcia do „Demona”. Tam również grasz w sukni ślubnej i też jest kontekst śmierci.

Pracę przy tych filmach dzieliło zaledwie kilka dni. Szybko musieliśmy z Tomkiem przestawić się na inną sytuację. Tym bardziej że w „Demonie” gra mojego brata, a nie męża. Zupełnie inna opowieść, inne doświadczenie, zdjęcia pod Bochnią, w błotach i mgłach. Przez miesiąc wszyscy, całą ekipą, byliśmy odcięci od naszego warszawskiego życia. Dzięki reżyserowi, Marcinowi Wronie, nasze spotkania na planie były bardzo ważne, być może na całe życie. Każdy z nas przywiózł stamtąd 
jakiegoś ducha.

Debiutowałaś w filmie Barbary Sass „W imieniu diabła”. Wszystkie role, jakie grasz, są bardzo mocne, dramatyczne. 

Radosne i śmieszne mi nie wychodzą. Ale pracuję nad tym, właśnie zaczynam próby w Teatrze Polonia w „Kto się boi Virginii Woolf” w reżyserii Jacka Poniedziałka. Poćwiczę sobie lekkość i dowcip.