Z Agnieszką Perepeczko kojarzą się określenia: wulkan sensualności i dobrego humoru. Temperament, ekspresja i zabawa. Gdziekolwiek się pojawi, wywołuje poruszenie. – Życie miałam i mam świetne, ale dużo jest w tym mojego udziału. Nie można tylko czekać, aż się coś wydarzy. Zawsze brałam to, co mi podsuwało – mówi Agnieszka Perepeczko.

Po mamie odziedziczyła pozytywny stosunek do siebie, świata, poczucie humoru, przedsiębiorczość. Całe jej życie to sceptycyzm połączony z radością, wigorem i ciekawością. – Szkołę teatralną wymyśliłam sobie, bo do niczego innego się nie nadawałam. „Przynajmniej będzie ciekawie”, pomyślałam… i było.

Na studiach najważniejszy okazał się Marek Perepeczko, mężczyzna mojego życia. Pierwsze 20 lat w ogóle się nie rozstawaliśmy. To oczywiście była miłość, ale także nasza fizyczność, błyskotliwość i poczucie humoru. Rozumieliśmy się bez słów. Praca w teatrze to na pewno nie było moje hobby. Na premierach umierałam ze strachu. Chciałam właściwie, żeby w naszym związku to Marek robił karierę, zarabiał, a ja planowałam robić to, co mam we krwi, po mamie, panience z dworku: prowadzić dom, być duszą towarzystwa, brylować na bankietach, premierach, gościć ludzi. Ten mój ideał starałam się realizować.

Życie w PRL wspomina z sentymentem. – Obracaliśmy się w kolorowym i fantazyjnym towarzystwie ciekawych i inteligentnych ludzi. Umieliśmy się bawić. Założyłam w naszym mieszkaniu na ul. Waliców komunę… towarzyską. W tygodniu przychodzili do naszej małej kuchenki bez okna na rozkoszne wieczorynki nasi przyjaciele mieszkający w tym samym bloku, m.in. Krysia Kisielewska-Sławińska, jej mąż kompozytor Adam Sławiński, czasem trafił się i Stefan Kisielewski, nie mówiąc o Wojtku Młynarskim… Nie było wtedy w blokach telefonów, więc lampami dawaliśmy sobie znaki: dziś kolacyjka z wódeczką – dwa machnięcia lampą, zwykły obiad – jedno machnięcie. Robiłam wspaniałe dania z niczego, np. pieczone ziemniaki w ziołach, do tego sałata, a czasem nawet różowa cielęcina zdobywana nielegalnie. Jedzenie było dla mnie zmysłową przyjemnością.

Zawsze wzbudzała wokół siebie szum. – W 1976 r. spośród kilkunastu tysięcy dziewczyn wybrano mnie na „ambasadorkę polskiej wełny” prezentującą na australijskich targach kolekcję Mody Polskiej. Samą mnie to trochę dziwiło i kilka osób dostało „zawału”, ale sukces został odniesiony, bo Australia upomniała się o mnie także w następnym roku. Podobała się prawdziwa kobieta z dużym biustem i szerokim uśmiechem. Tam anorektyczne chudziny nie wchodziły w rachubę. Posypały się propozycje pracy i… matrymonialne – śmieje się Agnieszka. – Kiedy jedna z gazet napisała, że premier Australii Don Daston, z którym się zaprzyjaźniłam, przysyła mi kwiaty, to nawet w Australii było to sensacją na pierwszych stronach czołowych gazet, a cóż dopiero w siermiężnej Polsce.

– Uważa, że do dziś nie zmarnowała ani jednego dnia. W 1981 r. zachwycona Australią przeniosła się tam na stałe. – Zdążyłam trzy miesiące przed stanem wojennym. Marek też miał dolecieć, tylko że zajęło mu to aż trzy lata. Wreszcie przyjechał, ale nie spodobało mu się, nie mógł się tam odnaleźć i po paru latach wrócił do Polski. A dla mnie Australia była prezentem od losu. Nowe życie, nowy kraj, praca, która dawała możliwości, i też nowy partner, który w tym czasie wiele mi pomógł i nawet zachęcił do napisania pierwszej książki. Co chwila miałam nowe pomysły. Stworzyliśmy z Wojtkiem przytulny dom z psem, kotem, ogrodem, przyjaciółmi. Życie australijskie nabrało rozmachu. Początkowo utrzymywaliśmy się z robienia zdjęć w knajpach. Potem, po paru latach, założyliśmy własny biznes „fotografie rodzinne”. Gdy wchodziłam z aparatem do restauracji, cała sala była moja. Poznałam wiele obyczajów, wiele środowisk, zaliczyłam, robiąc zdjęcia, 100 tysięcy ślubów. W klubie sportowym zainstalowałam też mały biznesik pt. wyciskanie soków. Chodziłam na Uniwersytet La Trobe w Melbourne i pilnie uczyłam się angielskiego.

Po latach, gdy wróciła do Polski, dostała w „M jak Miłość” rolę Simony. – Scenarzystka podarowała mi rolę-perełkę. Kiedy się poznałyśmy, Alina Puchała powiedziała: „To będziesz cała ty, tylko trochę przerysowana”. Z sentymentem wspominam prawie 5-letnią przygodę z serialem, chociaż czasem nie było łatwo… Agnieszka lubi, jak coś się dzieje. Frajdę sprawia jej promowanie własnych książek. Urządza bankiety, zdarzyło się, że na 1000 osób, ze świetnym jedzeniem. Na ostatni, w Marriotcie, włożyła suknię z głębokim dekoltem z ćwiekami. – Muszę być na czasie – mówi.

Zobacz także:

Zawsze miała wielkie wzięcie u mężczyzn. – Mój aktualny przyjaciel jest bardzo młody, znamy się chyba od 11 lat. Twierdzi, że przepada za moim towarzystwem. Zgadza się nam poczucie humoru. Lubimy razem podróżować i omawiać aktualności. Oboje jesteśmy wolni, więc o co chodzi? Na Facebooku mam wielu męskich adoratorów i wielbicieli. Czasem jednak niektórzy przesadzają i nie jest to przyjemne, chociaż ja w ogóle nie czuję swojego wieku. Lubię być adorowana przez młodszych mężczyzn i do tego się przyznaję. Lubię też wytworne kolacje, interesujących ludzi, ciekawą konwersację i dobre jedzenie. Przed Markiem Perepeczką miała narzeczonego, za którego rodzice chcieli ją wydać za mąż, ale ona czekała na wielką miłość. – Byłam niedotykalska, ba! dziewica (są dowody), ale zawsze uwielbiałam prowokować, tańczyć, flirtować. Jako młoda dziewczyna i długo, długo potem chodziłam czasem w przezroczystych bluzkach, co szokowało niektórych. – Na bal maturalny przyszła ubrana nie jak wszystkie panienki w grzeczne różowe sukienki z organdyny, ale w czarną sukienkę w żółtą kratę, bez pleców, do tego szpilki i czarne rękawiczki. – Wymyśliłam też, że będę palić papierosa w długiej fifce. No i wiadomo: wszyscy chłopcy moi!

Byłam dość przekorną panienką, nie da się ukryć. To się nie zmieniło, gdy nastał w moim życiu Marek. Był piękny jak marzenie, ale bankietować nie lubił. Zwykle zostawiał mnie na różnych prywatkach, żebym się wytańczyła, i później po mnie przyjeżdżał. Agnieszka wie doskonale, że są w Polsce kobiety, które delikatnie mówiąc, nie są jej entuzjastkami. Właściwie nie cierpią jej bez żadnego powodu. Za nic. Za to, że jest kolorowa, zabawna i ma swoje recepty na życie. Ale są i takie, które za nią przepadają, pomagają i podziwiają za jej energię, radość istnienia i stosunek do życia. – Mnie nikt nie jest w stanie zranić – mówi często. – Wiele przyjaciółek zrezygnowało ze mnie, bo nie mogą znieść tego ciśnienia. Po 40 latach przyjaźni. Nie dlatego, że je czymś zraniłam, tylko dlatego, że ośmieliłam się wyglądać i zachowywać inaczej niż panie w moim wieku, mieć wokół siebie młodych ludzi i świetnie się czuć w ich towarzystwie.

Nigdy nie bałam się ryzykować. Uważam, że życie jest fantastyczne, a mamy je tylko jedno! W swoim warszawskim mieszkaniu ma Ścianę Miłości. Wiszą na niej zdjęcia osób, które kocha, lecz których już nie ma na świecie. – Ale one są, pomagają mi, czuję ich energię i często ze sobą rozmawiamy. Im też poświęciłam w mojej nowej książce „Myśl, tańcz i kochaj… siebie” rozdział „Ściana Miłości”. Dobry nastrój, pogoda ducha to dewiza Agnieszki. – Mnie cieszy nawet samotna wyprawa do ogrodu botanicznego! Bo ja cieszę się życiem samym w sobie. Budzę się i jestem pełna wyczekiwań, co się dzisiaj wspaniałego wydarzy. Nie potrzebuję żadnych używek, by tak się czuć. Szkoda, że życie tak krótko trwa, chciałoby się chociaż do dwusetki!!! Teraz jestem panią swego życia w ministerstwie przyjemności. Z premedytacją i świadomie jestem egoistką. I zastanawiam się: co teraz? Pobyć samej, pójść do kina czy kogoś zaprosić? Co będzie dla mnie lepsze, fajniejsze? Dom rodzinny dał mi wielką pewność siebie, zawsze mi powtarzano, że jestem najcudowniejsza. I ta moc się objawia. Ciągle rozkwitam.