Stworzyłaś z Marcinem dom pełen miłości.  to się czuje, kiedy się z Wami przebywa, to widać na zdjęciach z Waszych rodzinnych wakacji w Grecji. Wracacie tam, w to samo miejsce, już od kilku lat, zawsze we wrześniu.

Kreta to nasz drugi dom. Mamy tam swój azyl, z dala od wielkich kurortów i sieci hotelowych Od tego uciekamy. Odkryliśmy malowniczy zakątek jeszcze niezadeptany przez turystów. Wspaniale się tam czujemy. Jeździmy we wrześniu, bo wtedy jest mniej ludzi, mniej upalnie, a posezonowe ceny bardziej przyjazne. Skrzykujemy się z przyjaciółmi, wynajmujemy wspólnie dom nad brzegiem morza. Nasz przyjaciel, Grek, prowadzi tu tawernę, gdzie serwowane są na przykład świeżo złowione ryby i owoce morza upieczone na węglowym grillu. W ogrodach za tawerną rosną winogrona i arbuzy. Raj na Ziemi.

Raj tworzą nie tylko miejsca, ale też ludzie. z Marcinem nie jesteście dla siebie pierwszymi partnerami. Czy dopiero, kiedy się doświadczy trudnych momentów w życiu, można zbudować dobry związek?

Spotkaliśmy się z Marcinem już jako dorosła „młodzież”, pod czterdziestkę. Wcześniej przez kilka lat łączyło nas koleżeństwo. Widywaliśmy się przy okazji różnych programów telewizyjnych z udziałem artystów i sportowców. Marcin nigdy nie był żonaty. Samodzielnie wychowywał dwoje swoich dzieci, pomagali mu ich dziadkowie. Podziwiałam, jak dobrze zostały wychowane. Byłam dla nich „ciocią Kasią”, która zaprasza na spektakle do teatru. Nasza znajomość przechodziła różne fazy. Jeszcze ponad rok po tym, gdy zakończyło się moje pierwsze małżeństwo, pozostawaliśmy jedynie na stopie przyjacielskiej. Jeśli małżeństwo dużo dla kogoś znaczy, to nie jest takie: „ciao, do widzenia, good luck”, a od jutra mam kogoś nowego. Upłynęło sporo czasu, zanim byliśmy w stanie w ogóle pomyśleć, czy uda nam się stworzyć związek.

Co Was do siebie zbliżyło?

Trudne chwile, gdy moja mama ciężko zachorowała. Miała tak agresywną odmianę tej choroby, że nie było szans. Byłam zrozpaczona, a musiałam pracować. Po wielu godzinach spędzonych u mamy na oddziale onkologii jechałam do teatru, zakładałam kostium, malowałam twarz i grałam w komedii. Po spektaklu wracałam do szpitala i zostawałam czasem na noc. Kobieta w takich momentach nie wygląda pięknie – jest wypalona przez rozpacz, zapuchnięta od łez... I jeżeli wtedy, a nie podczas szampańskich randek z wysztafirowaną dziewczyną, rodzi się uczucie, to ma ono szczególną wartość. Właśnie w takich chwilach ludzie przekonują się, jak bardzo mogą na sobie polegać, że są razem nie tylko na dobre, ale przede wszystkim na złe. Mają szansę zbudować coś trwałego. I nam się udało. Łączy nas pogoda ducha, poczucie humoru i wewnętrzny spokój. Nie zdarza nam się podnosić na siebie głosu.

Nigdy nie masz ochoty rzucić talerzem czy trzasnąć drzwiami?

Zobacz także:

Nigdy. Kiedy coś mnie doprowadzi do furii, co najwyżej siarczyście zaklnę, tak, by było dużo „r” (śmiech). Tłuczenie talerzy czy kopanie w sprzęty to nie mój temperament. Wielokrotnie zdarza nam się wzajemnie wyżalić z niepokojów zawodowych czy porażek jak najlepszemu przyjacielowi. Nigdy jednak nie przenosimy na grunt domowy zawodowych frustracji. Jeśli się złościmy, to nigdy na siebie, tylko do siebie na kogoś innego lub jakąś sytuację. Mąż w ogóle nie przeklina, co mnie dziwi, bo większość mężczyzn, których znam, wyraża się siarczyście. Ja sama, żartując z przyjaciółmi, używam słów przepaskudnych. Marcin „grubszych” słów w żartach chyba nauczył się ode mnie (śmiech).

Zdemoralizowałaś męża.

Zdemoralizowałam, sam się z tego śmieje. Mogę sprawiać wrażenie kobiety dominującej, wymagającej. To jednak tylko wrażenie. W małżeństwie nie mam potrzeby dominowania, trzymania pod pantoflem. Najlepsze związki według mnie to te oparte na partnerskiej relacji. Można się kochać, pożądać, ale sztuką jest być oprócz tego parą dobrych przyjaciół.

Kto w Waszej rodzinie podejmuje najważniejsze decyzje?

Kiedy musimy o czymś zadecydować, pytamy siebie nawzajem: „A jak Ty myślisz?”, „a co Ty byś wolał?”. I tak przez 10 minut... Aż w końcu oboje zaczynamy się śmiać, bo wygląda na to, że nigdy nie podejmiemy żadnej decyzji, pytając do usr... śmierci „co Ty wolisz”. Ktoś, kto cię kocha, będzie szedł na kompromis, żeby ci sprawić radość. I nie przyzna się, że nie zawsze jest to po jego myśli, bo dla niego liczy się, abyś była szczęśliwa. Jeśli jesteś mądrą żoną, pomyśl o tym sto razy i odwzajemniaj to równie często.

Dojrzałaś do tego, czy zawsze taka byłaś?

Zawsze stawiałam na partnerstwo. W innym modelu związku nie potrafiłabym się odnaleźć.

Mimo że jesteś jedynaczką?

Obydwoje jesteśmy jedynakami, a żadne z nas nie ma w sobie krzty egoizmu. Zawdzięczamy to rodzicom, którzy dużo serca włożyli w to, żeby nie wychować nas na egocentryków. Każde z nas jest indywidualistą, ale pożytkuje to w swojej pracy zawodowej. W niej się spełniamy, realizujemy swoje ambicje. W pracy mojego męża, który jest utytułowanym sportowcem, jak i mojej, liczy się indywidualność. Gdybyśmy byli bez pomysłu na siebie, niczego byśmy nie osiągnęli. Nie na miejscu byłoby udawanie skromności, że oto jestem zwykłym szaraczkiem. Nie jestem. Wiele lat się uczyłam i wiem, co robię dobrze, a co wychodzi mi słabiej.

 

A co Ci wychodzi słabiej? Bo co dobrze, to świetnie wiemy wszyscy.

Punktualność (śmiech). A tak na serio, wielu moich kolegów artystów nagle zaczyna pisać książki, niekoniecznie ze swojej dziedziny. Do tego są stworzeni inni. Ja poświęcam swój czas na pracę zgodną z moim wykształceniem i nie miałabym nawet kiedy pisać książek kulinarnych czy o macierzyństwie, mimo że tygodniowo dostaję po kilka tego rodzaju propozycji. A najlepiej jeszcze: „Pani Kasiu, książkę napisze dziennikarka,   a Pani tylko sygnuje swoim nazwiskiem”. To jakiś amok!

Wydaje się, że sportowiec i artystka to światy do siebie nieprzystające.

I nawet jeśli zawód męża nigdy wcześniej cię nie fascynował, przyswajasz wiedzę z jego dziedziny i go wspierasz!

Niektórzy uważają, że artystka wychodząca za sportowca to rodzaj mezaliansu… Elitarny świat artystów i świat sportowców to dwie skrajnie różne rzeczywistości.

Równie dobrze to mąż popełnił mezalians, żeniąc się ze mną! Bo iluż to wybitnych polskich aktorów było nagradzanych na największych międzynarodowych festiwalach filmowych? Nikomu nie są znani jacyś tam aktorzy z Polski, natomiast nasi sportowcy mają sukcesy na skalę światową, często zdobywając złote medale. Więc o jakim tu mówić mezaliansie? To tylko kwestia rzeczywistości kreowanej przez media, które z jednych zawodów tworzą tak zwane elity, a z innych drugi plan, zupełnie niezasłużenie. Nie dzielę profesji na lepsze i gorsze. A jeżeli już miałabym szukać tej gorszej, to zupełnie gdzie indziej. Wśród tych, którzy nazywają siebie dziennikarzami, a zajmują się prowadzeniem skrajnie nieprzyjaznych programów telewizyjnych i portali. Ich celem jest wyszydzanie ludzi, kpienie z nich i prowokowanie czytelników do hejtu. Zarabiają na namawianiu do nienawiści. To jedyne grono zawodowe, którego nie szanuję.To nie są dziennikarze, to mediaworkerzy.

Denerwują Cię hejty na Twój temat?

Zupełnie mnie to nie interesuje, bo w ogóle nie zaglądam do plotkarskich mediów internetowych. Nikt, kto ma pasję, pracę, szczęśliwą rodzinę, takimi bzdurami się nie interesuje. Izoluję hejt od siebie, żeby mi nie zatruwał psychiki. Obcy ludzie niemający zielonego pojęcia, jakim jesteś człowiekiem, wylewają na ciebie kubeł nienawistnych słów... Niech się topią we własnym jadzie, na szczęście to nie mój świat!

Czy Twoje artystyczne środowisko od razu zaakceptowało Marcina?

Marcin jako utytułowany sportowiec od lat współpracował z mediami, pisał felietony, prowadził krótkie programy telewizyjne z dziedziny sportu i dietetyki. Robi to nadal. Zna wszystkich moich znajomych i jest przez nich lubiany. Przede wszystkim za to, że potrafi zachować spokój w każdej sytuacji. Żartuje sobie: „przypier… zawsze można, tylko po co?” (śmiech). Żadne z nas nigdy nie miało ciśnienia na robienie kariery medialnej w rubrykach towarzyskich. Przeciwnie, ja od tego stronię. Miło, jeżeli pisze się o naszej pracy i na tym najchętniej poprzestajemy. Od czasu do czasu, jeśli coś nas zainteresuje, chodzimy na premiery czy inne uroczystości. Bynajmniej jednak nie po to, by się fotografować na tak zwanej ściance. Choć bywają i tacy „pacjenci”, którzy po to tylko objeżdżają kilka imprez jednego dnia. Nieważne, co na tej ściance jest napisane, jakie reklamy za tym stoją. Można by z tego zażartować i stworzyć ściankę z piękną grafiką pełną nazw preparatów na rozwolnienie i papieru toaletowego. Założę się, że nikt nawet nie zwróciłby uwagi, na jakim tle pozuje… (śmiech).

Ale gdyby Twój mąż na billboardzie jakiejś sportowej marki eksponował muskulaturę… Byłoby co oglądać! Chodzę na siłownię i słyszę, o czym rozmawiają mężczyźni, którzy chcą osiągnąć taki efekt: kaloryfer na brzuchu, rzeźba ciała, co poprawić, co wydepilować... Absolutna koncentracja na sobie.

To chyba tylko jacyś próżni panowie, niemający w życiu ciekawszych zainteresowań…  Dla Marcina to po prostu jego zawód! Na swoją sportową sylwetkę pracował ponad 20 lat. Jego dyscyplina sportu to ciężkie treningi i dieta. Przez 12 lat był zawodnikiem i trenerem kadry w taekwondo, potem zmienił dziedzinę na fitness gimnastyczny, czyli połączenie akrobatyki i kulturystyki. Zdobył najwyższe trofea na świecie, tytuły mistrza Europy i wicemistrza świata! Dziś ma już 40 lat, więc przeszedł do innej dyscypliny – kulturystyki klasycznej. Debiutując w tym sezonie – od razu zdobył srebrny medal. Nigdy nie byłam miłośniczką kulturystyki, wręcz przeciwnie. Śmiałam się, że podczas gdy wiele kobiet wzdycha do dobrze umięśnionych mężczyzn, Marcin trafił na żonę, na której nie robi to wrażenia. Dla mnie liczą się inne rzeczy. Imponowała mi jednak jego konsekwencja i samodyscyplina, niezbędne do utrzymania kondycji.

I nie ma taryfy ulgowej, gdy źle się czuje lub jest zmęczony ciągłą dietą?

Jeżeli zostało kilka tygodni do walki o tytuł mistrza Europy, nie ma wyboru – nieważne, czy jest chory, czy nie. Teraz, jako czynny zawodnik kadry, jest jednocześnie jej trenerem i przygotowuje do zawodów kolegów. Ale trenuje też z osobami prywatnymi, które chcą schudnąć czy poprawić kondycję, albo rehabilitują się po urazach.

Czy mąż jest również Twoim trenerem?

Nigdy nim nie był. Mimo że swego czasu gazety z uporem pisały: „Kasia Skrzynecka wychodzi za mąż za swojego trenera”, „zakochała się na siłowni” i tym podobne. Oczywiście, radzę się go czasami, jeżeli chcę zrzucić parę kilogramów.

 

Matka, żona, aktorka – która z tych ról jest na szczycie Twojej piramidy?

Moja piramida jest odwrócona: dwa najważniejsze punkty, czyli żona i mama, są równorzędne. Artystka jest pół kroku z tyłu. To wspaniałe, że mogę uprawiać zawód, który jest moją pasją i w którym się spełniam, ale to tylko praca. Znam wiele osób, dla których praca jest celem, a życie środkiem. U mnie jest odwrotnie. Praca jest cudowna, daje mi dużo radości i satysfakcji, ale jest tylko środkiem do szczęśliwego życia z rodziną. Dlatego zostawiam ją razem z kostiumem teatralnym w garderobie. Do domu zawsze wracam jako mama i żona, a nie artystka.

A kiedy artystka zwyciężyła w pierwszej edycji telewizyjnego show „Twoja twarz brzmi znajomo”, nie przedostała się na szczyt tej piramidy? Widziałam Cię, jak przeobraziłaś się w Tinę Turner, a potem w Louisa Armstronga… Byłaś świetna!

Mając 43 lata, otrzymałam zaproszenie do show, który pokochali widzowie. I po raz pierwszy od wielu lat tak spektakularnie doceniono moją pracę. Okazało się, że można przeżyć kilka miesięcy bez medialnego hejtu. Przeciwnie – przeczytałam dziesiątki miłych artykułów i komentarzy w tonie „Katarzyna Skrzynecka nareszcie mogła wykazać się, jak wiele zawodowo potrafi. Jest zawodową wokalistką, zagrała wspaniałe aktorskie role w tym programie”. I pierwszy raz czytam o mojej pracy, a nie o kiecce. Już niemal pogodziłam się z faktem, że nie doczekam się tak pięknych słów. Tych kilka miesięcy przyniosło mi radość i cudowne poczucie spełnienia. To największa nagroda, jaką mogłam dostać: szacunek widzów i osób z branży – reżyserów, filmowców, producentów muzycznych. Ale gdyby Polsat, który nadaje show, nie zainwestował w najlepszych fachowców – kostiumografów, charakteryzatorów i muzyków oraz w treningi wokalne, a ludzie, którzy tworzą program, nie mieli do niego serca, mógłby wyjść z tego jeden wielki kicz, przebieranka i karaoke. Tymczasem dla nas, wokalistów, to była wspaniała lekcja technik wokalnych, którymi posługują się najwięksi wokaliści tego świata. Ja pracowałam pod okiem Agnieszki Hekiert, arcymistrzyni, jeśli chodzi o naukę śpiewu.

Ale przecież świetnie śpiewasz! Pamiętam Cię w głównej roli w „Metrze”, występowałaś na zmianę z Edytą Górniak.

Pracuję od 20 lat jako aktorka i wokalistka, wydałam sześć płyt autorskich, gram dużo koncertów, ale ponieważ moje piosenki nie są puszczane w radiach komercyjnych, wielu słuchaczy ich nie zna. Komponuję, piszę teksty, również dla kolegów muzyków. Dzięki temu programowi, w którym teraz mam zaszczyt być jurorką, otrzymuję wiele zaproszeń na koncerty. Podoba mi się, że jury nie jest napastliwe, inaczej źle bym się czuła. Nie lubię zgryźliwych jurorów. Całym sercem jestem z uczestnikami, bo sama niedawno stałam po tamtej stronie i wiem, ile taki występ kosztuje pracy, ile wyzwala niemocy, kiedy łapiesz się za gardło, bo cię boli krtań i myślisz: „Boże, przecież ja nie wydobędę z siebie takiego głosu, jaki ma Tina Turner!”. Ale okazuje się, że dobry trener i nagle… możesz.

Nie wyszłaś za mąż za żadnego z kolegów z branży, celowo tak wybierasz?

Nie. Nigdy nie znalazłam wspólnych wibracji sercowych z kolegami aktorami, chociaż możemy się uwielbiać i przyjaźnić. To, że zaiskrzyło tak, a nie inaczej, jest zupełnym przypadkiem. Wiele moich koleżanek, kobiet zadbanych, spełnionych zawodowo, dużo wymaga od siebie ale jeszcze więcej od partnera. Tworzą Złotą Księgę Wymagań i Aspiracji, i jeśli któryś z kandydatów nie pasuje do obrazka, znika z ich pola widzenia. Żadna z tych koleżanek nawet przez sekundę nie pomyśli, że być może właśnie straciła szansę na najpiękniejszą miłość w życiu tylko dlatego, że ktoś nie miał wystarczająco, jak na jej oczekiwania, ustabilizowanej pozycji zawodowej czy statusu materialnego. A potem jest biadolenie, że nie ma fajnych facetów. Kiedy to słyszę, a słyszę często, mówię: „zastanów się, ilu fajnych podeptałaś po drodze swoimi złotymi pantofelkami”.

Prowadzicie dom otwarty czy zamykacie się ze swoją miłością w czterech ścianach?

Mamy super grono przyjaciół. Są wśród nich i artyści, i sportowcy, lekarze, prawnicy, policjanci, plastycy. Łączy nas poczucie humoru, zamiłowanie do podróżowania, biesiadowania, dobrej kuchni.   Nie potrafię znaleźć wspólnych wibracji tylko z tymi kolegami z branży, którzy przez całe życie są upozowanymi artystami przez duże „A” – nawet w domu, po pracy… Nie zdejmując swojej maski, nieustannie kreują „kolejne wcielenia swej osobowości”. Na szczęście, w naszym środowisku znacznie więcej jest ludzi normalnych. Osoby, które nigdy nie miały styczności z artystami, wyobrażają sobie, że jesteśmy jacyś inni. Polska to nie Hollywood, gdzie gwiazdy mają szałowe honoraria i mieszkają w bajecznych rezydencjach. U nas przepaść między tak zwanym „zwyczajnym Kowalskim” a osobą z pierwszych stron gazet nie jest znów tak wielka. To tylko kwestia uprawiania różnych zawodów.

Mówisz, że kobiety zanim zdecydują się na związek, dokonują swoistego bilansu. Nie obawiałaś się związać z mężczyzną, który ma dwoje dzieci?

Nie, ponieważ znaliśmy się wcześniej, również z moimi przybranymi teraz córką i synem. Zależało mi, żeby to oni mogli bliżej poznać mnie, mieli ze mną dobry kontakt oraz poczucie, że nie jestem kimś, kto im zabierze miłość taty. Przeciwnie – także ofiaruje miłość i przyjaźń. Nigdy nie próbowałam wkraczać w kompetencje ich biologicznej mamy. Kiedy wchodzisz w związek z kimś, kto ma dorastające dzieci, sama ich nie mając, przechodzisz przyspieszony kurs macierzyństwa. Musisz się z nimi porozumieć, choć nie miałaś tych kilkunastu lat, by zbudować więź i nauczyć się rozumienia ich świata. Trudne zadanie. Pomagała mi w tym moja życiowa pokora i umiejętność niedominowania za wszelką cenę. Szczęśliwie, wszyscy mamy poczucie humoru i wiele potencjalnie konfliktowych sytuacji potrafiliśmy obrócić w żart. Uczyłam się życia z nimi. Wracałam pamięcią do swoich nastoletnich lat i przypominałam sobie, co mnie w rodzicach denerwowało, jakie sytuacje wywoływały u mnie bunt. I starałam się jak ognia tego unikać. Pamiętam jak roznosiła mnie furia na apodyktyczność mojej mamy, kiedy się na coś nie zgadzała. Mówiła tylko: „nie, bo nie i koniec!”. Choć się kochałyśmy, huragan szalał po domu, „pióra leciały”. Wobec moich pasierbów nigdy nie bywam apodyktyczna. Owszem, próbuję ustrzec ich przed popełnianiem błędów, jak każdy rodzic, ale nic na siłę. Dziś są już dorośli, mają 19 lat i mamy naprawdę fajne relacje. Miałam szczęście: przyjęli mnie do rodziny z miłością i przyjaźnią. Żartuję, że mam dzieci „niewłasnoręcznie urodzone”.

Byłaś w podwójnie trudnej sytuacji – nie wiedziałaś, czy sama kiedykolwiek zostaniesz mamą.

Długo starałam się z mężem o dziecko. Kilkakrotnie zachodziłam w ciąże, ale niestety w 3., 4. miesiącu je traciłam… Jak setki innych kobiet. Dla niektórych kobiet to trauma. Po jednej utraconej ciąży mówią: „nie, to nie dla mnie”. Nie wolno jednak się poddawać. Nawet jeśli ci się nie uda pięć razy, uda się za szóstym albo dziesiątym. Dopóki lekarze nie powiedzą, że nie ma żadnych szans, trzeba mieć nadzieję. Na naszą córeczkę czekałam kilka lat. Z pokorą i cierpliwością. Były takie momenty, kiedy myślałam, że dzieci Marcina mogą być jedynymi, jakie będę miała. I nawet gdyby tak było, też bylibyśmy szczęśliwą rodziną. Ale cieszę się, że się udało.

Alikia to dar od losu…

Ze wzruszeniem obserwuję teraz, jak Dawid i Paula zajmują się siostrą, chociaż jest między nimi niemal pokolenie różnicy. Są wobec niej bardzo opiekuńczy, pięknie ją wszystkiego uczą. Alikia jest dziewczynką komunikatywną, ładnie i logicznie rozmawiającą. Promienna i pogodna, potrafi świadomie żartować i jest to słodkie.  Dziękuję losowi, że tak mi się udało. Mamy fajną patchworkową rodzinę.

 

Jesteś mamą nadopiekuńczą czy rozsądną?

Jestem mamą rozsądną. Nie należę do grona tych, które uważają, że ich dziecko jest najmądrzejsze i zanudzają otoczenie opowieściami o nim. Spędzamy z Alikią większość naszego czasu, świadomie ograniczając pracę zawodową, by wszystkiego uczyła się od nas i przy nas, bo to największa radość, jaką można przeżyć. Czas kiedy dziecko ma dwa do pięciu lat jest najpiękniejszy. Chociaż przede mną też inny piękny: gdy córka będzie moją przyjaciółką. Dzieciństwo jednak już się nie powtórzy, więc napawam się tą radością, chłonę każdą chwilę, zajadam garściami i owijam się tym szczęściem cała.

Jakie chwile w życiu Waszej rodziny najbardziej lubisz?

„Nocne Polaków rozmowy” albo wspólne oglądanie ze starszymi dziećmi i mężem filmów do późna   w nocy. Są albo babskie rozmowy tylko z Paulą, albo męsko-babskie tylko z Dawidem. Potrzebują podkreślać swoją autonomię. Szanuję ich prawo do niezależności.

Czy irytowałaś się, gdy nazywano Cię królową modowych wpadek? Masz złego stylistę?

(śmiech) Często słyszę, że jeśli chce się być prawdziwą gwiazdą, trzeba mieć własnego stylistę. Gdy czytasz relacje z premiery teatralnej, nie doczytasz się, o czym był spektakl, czy dobry, godny polecenia, jak zagrany… tylko o tym, kto przyszedł, jak był ubrany i za ile! Czy świat naprawdę aż tak zdurniał…? Nie naginam się do nowych reguł obowiązujących w świecie medialno-modowym i może to jest niektórym solą w oku. Nie otaczam się grupą menedżerów do spraw wizerunku. Samozwańczych „krytyków mody” mamy dziś we wszelakich mediach mnóstwo. Większość z nich o modzie nie ma zielonego pojęcia.

Przejmujesz się tego rodzaju krytyką?

Nie, ona mnie raczej śmieszy. Po którejś z uroczystości, w jednym dwutygodniku figurowałam w rubryce „kicz i klapa modowa”, a w innym wśród „najlepiej ubranych ikon mody” w tej samej sukni! To chyba mówi samo za siebie, ile wart ten cały „turniej modokrytyków” (śmiech). Lubię rzeczy proste, w których po prostu dobrze się czuję i nie jest dla mnie istotne, czy pochodzą z sieciówki czy od znanego projektanta.

Nie wydałabyś na suknię dziesięciu tysięcy złotych?

Wolę wydać zaoszczędzone pieniądze na wakacje z rodziną niż na tak drogą sukienkę, łamiąc tym samym kolejną regułę źle pojmowanego gwiazdorstwa: „nie wolno pokazać  się w tej samej kreacji dwa razy, bo trafisz do rubryki „gafa towarzyska”. (śmiech) Nie jestem snobką. Pozostanę sobą nawet jeśli to się nie będzie komuś podobało.

To może suknię od projektanta warto wypożyczyć? Wiele gwiazd tak robi. 

Kiedyś zgodziłam się wystąpić w sukni od znanej projektantki. Wkrótce jakiś „znawca” z pisma XYZ zabłysnął: „Skrzynecka ubrana była w sukienkę ze stadionu”. Dwa tygodnie później po owej „miażdżącej” krytyce byłam na konferencji prasowej w sukience z H&M i zostałam opisana jako „ikona stylu”: „Skrzynecka nareszcie zainwestowała w kosztownego stylistę”. Dla mnie guru w kwestii elegancji mogą być Teresa Rosati, Beata Tyszkiewicz czy Dorota Williams – są prawdziwymi ikonami dobrego stylu. One jednak, jak na prawdziwe damy przystało, nigdy nie mierzą wartości człowieka przez pryzmat ubioru ani nie bywają uszczypliwe.

Rozumiem, że Kreta daje ukojenie. W takich pięknych miejscach artyści kupują domy. Nie chcielibyście zamieszkać tam na stałe?

Kochamy Grecję, ale z Polski nie zamierzamy nigdzie na stałe wyjeżdżać. Jest nam tu dobrze. Kiedyś ktoś stwierdził: „Gdybyście wyemigrowali za młodu do Stanów, moglibyście tam zapewne zyskać najwyższy prestiż. Trenerzy personalni gwiazd są tam bardzo cenieni i znakomicie zarabiają. A aktorzy, którzy jednocześnie są muzykami, osiągają podwójnie wysoki status gwiazdy!”. Żadne z nas jednak nie potrzebuje do szczęścia ani większej kariery, ani wielkich pieniędzy. Pewnie po przeczytaniu tej rozmowy parę osób powie: „fajnie babka myśli”, a parę innych, że nie przystaję do świata gwiazd. A ja żyję przede wszystkim dla mojej rodziny i przyjaciół. Dla nich jestem specjalistką od radości. Wiedzą, że gdy ktoś ma spadek energii, może przyjść do Skrzynki, żeby „podładować bateryjki”. Nawet kiedy sama już nie mam siły, energię do nafaszerowania bliskich znajdę zawsze. Jestem w takim punkcie życia i kariery, że dobrze mi z tym, co mam. Już nie zagram seksownych 20-letnich amantek, ale w końcu 40-letnie amantki też bywają sexy!