Jesteś kolorowym człowiekiem, od dziecka nakręcają Cię pasje. Muzyka, poezja, narty, kajaki, sporty walki... Cała litania!

Krystian Wieczorek: Pasja to rodzaj poszukiwania uniesienia, które napędza mnie i inspiruje. Z zawodem aktora chyba dobrze trafiłem, jeśli chodzi o moją osobowość i potrzeby. Bo tu trzeba znać się trochę na wszystkim. Być na tyle otwartym i aktywnym, by gromadzić w swoim magazynie i doświadczenia, i wiedzę. To pomaga w budowaniu ról i rozwija prywatnie. Aktorstwo zmusza do pracy nad sobą, przebudowuje aktora wewnętrznie. Najbardziej w teatrze, bo tam jest czas na dokopywanie się do jakichś sensów, jest więcej czasu na analizę. W moim przekonaniu bycie blisko z dobrą, czyli mądrą literaturą zmusza mnie, bym stawał na palcach, aby coś zrozumieć, aby pójść krok dalej. Tak zostałem wychowany: jeśli czegoś nie rozumiem, nie zakładam, ze to jest głupie, tylko ze to ja mam braki. Wszystkie te pasje są potrzebne, by mieć radochę z aktorstwa. Nigdy nie wiem, co z mojego magazynu wyciągnę. Czasem to mnie samego zaskakuje. I dzieje się w sposób intuicyjny.


Intuicja dotąd Cię nie zawiodła?

Krystian Wieczorek: Staram się nie działać z premedytacja, tylko iść za głosem we mnie. Unikać schematów i gotowych odpowiedzi. Im bardziej jestem otwarty i ciekawy świata, tym większy mam dostęp do intuicji. Intuicyjnie, przypadkowo wybrałem swój zawód. Wszystkie moje tzw. przygody i doświadczenia przed szkoła teatralna zbierały się w sumę znaków, która na swoja korzyść zinterpretowałem. Ale to wcale nie oznacza, ze nie miałem czy nie miewam wątpliwości.

Dorastałeś w Strzelinie. To zawodówka i technikum wieczorowe natchnęły Cię do szukania innej drogi życiowej niż tokarstwo?

Krystian Wieczorek: I tak, i nie. W wieku nastu lat nie byłem w stanie odpowiedzieć, co chce robić. W Strzelinie były na miejscu zawodówka i technikum. Źle się uczyłem, ale tez miałem dusze punkrockowa i w szkołach, gdzie wszystko jest uporządkowane, racjonalne, wszystko jest konstrukcja, której nie można demontować, strasznie się męczyłem. Szybko zrozumiałem, ze nie będę tego robił. Bardziej mnie wtedy interesowało bujanie w obłokach. Myślałem, ze będę malował albo ze będę muzykiem, albo ze będę pisał. Wszystko mnie interesowało, tylko nie szkoła. Kręciła mnie sztuka pod każdą postacią. Czułem, ze stad płynie energia, zaskakująco nieprzewidywalna. Odnajdywałem się w niej ze swoim poczuciem inności. Zawsze tak było. W mojej głowie zaczęła kiełkować myśl: człowieku, maturę trzeba napisać, zamknąć rozdział, spakować się i wyjechać.

Był wtedy przy Tobie ktoś, kto Cię inspirował?

Zobacz także:

Krystian Wieczorek: W głowie był mit ojca  artysty, którego jeszcze wtedy nie znałem. A w realu był mój wujek Wiesiek, brat mojej mamy. Starszy ode mnie 10 lat, wiec bardziej taki starszy brat. Trochę się do niego upodabniałem. To on mnie natchnął do wielu rzeczy. Sport, modelarstwo, harcerstwo. Zabierał mnie wszędzie, także na swoje treningi. Byłem w niego zapatrzony. Tak naprawdę wychowałem się z nim. Był dla mnie wzorem. Gościem z pasja. Wyemigrował do Niemiec. A osoba, która rozbudziła moje zainteresowanie teatrem, była pani Mirosława Szychowiak, ówczesna dyrektorka domu kultury w Strzelinie. Chodziłem na wernisaże do galerii, która rozkręciła we wspaniały sposób. „Wiesz, brakuje mi chłopaków na konkursy recytatorskie. Masz ciekawy głos, przyjdź”. Poszedłem. Same dziewczyny i ja. Zestresowany, spięty. A ona mnie tresowała, była takim moim przewodnikiem, uwierzyła we mnie, no i dostałem nagrodę na jakimś konkursie, i to mnie zmotywowało do dalszej pracy. Ruszyła kula śniegowa. To pani Mirce zawdzięczam zainteresowanie literaturą. Pamiętam, jak likwidowano okręgowe biblioteki. Za grosze kupiłem absolutnie najwspanialszą kolekcję literatury, jaką można sobie wyobrazić. Polską, rosyjską, amerykańską. Wszystko chłonąłem. Porwało mnie.

Tak Cię słucham i zastanawiam się, o czym rozmawiałeś z rówieśnikami...

Krystian Wieczorek: Wtedy o taekwondo, które intensywnie trenowałem (śmiech). Chciałem zostać sportowcem.

O mało nie trafiłeś do reprezentacji kraju, przeszkodziła kontuzja nogi.

Krystian Wieczorek: Gdy miałem kontuzję kolana w wieku 18 lat, moi koledzy zaczęli wchodzić do reprezentacji. Bo taekwondo jest dyscypliną olimpijską. Trenowałem z małymi przerwami około 7 lat.

Żal wielki, prawda?

Krystian Wieczorek: Tak, ale może bardziej przeznaczenie. Te parę tygodni w gipsie to był dobry czas na przewartościowanie kilku rzeczy. Sztuki walki uczą, jak panować nad swoją psychiką i ciałem, być w harmonii. Mnie najbardziej w nich interesowała filozofia Wschodu. Inna kultura, inne spojrzenie, inna duchowość. I to wszystko we mnie pozostało, sport mnie ukształtował i wiem, że inaczej już nie potrafię. Ale wtedy myślę, że ta kontuzja była ucieczką przed sportem wyczynowym i kontuzjogennym. Wybrałem zdrowie.

Szybko rozwinąłeś skrzydła po maturze?

Krystian Wieczorek: Najpierw był Poznań i prywatne szkoły aktorskie, ale były tylko erzacem. Czekało mnie jednak wojsko, kombinowałem strasznie. Trafiła się szkoła animatorów kultury we Wrocławiu i tam poszedłem na taniec. Wytrzymałem kilka miesięcy. Potem się okazało, że ludzie w szkole poznańskiej robią spektakl i profesor Mieczysława Walczak, której naprawdę wiele zawdzięczam, namówiła mnie do powrotu. To jedno z najbardziej wstydliwych w moim życiorysie doświadczeń: najpierw uciekam po pół roku, po czym wracam z podkulonym ogonem. Na szczęście spektakl okazał się ciekawy. Była to dla mnie wielka lekcja pokory.

Ten czas był Ci potrzebny czy uznajesz go za zmarnowany?

Krystian Wieczorek: To były trzy lata nie tyle obijania się po kraju, co poszukiwań swojej drogi. Miałem w sobie odwagę cywilną i szczerość, nie potrafiłem siebie oszukiwać. Że jestem gdzieś i to mi coś daje.

Ale upór się opłacił. Za trzecim razem się dostałeś.

Krystian Wieczorek: Byłem na tyle zdyscyplinowany, że wróciłem do domu i robiłem codziennie ćwiczenia: oddechowe, głosowe, czytałem i uczyłem się tekstów. Do egzaminów przygotowywałem się 7 miesięcy. To przyniosło efekty. Zaufałem sobie, zaryzykowałem.

Jak wspominasz studia?

Krystian Wieczorek: Niespecjalnie dobrze. Dostałem się do szkoły, mając 23 lata. Więc już nie łykałem wszystkiego jak pelikan. Czułem się dojrzalszy od otoczenia, a to pomaga, ale też przeszkadza. W moim przypadku powodowało zamknięcie, a potrzebny był emocjonalny striptiz. Obserwowałem, nie za bardzo ufałem. Im więcej doświadczałem, tym bardziej wątpiłem, miotałem się strasznie.

Chciałeś to rzucić?

Krystian Wieczorek: Był taki moment po skończeniu studiów. Ze szkoły teatralnej wyszedłem z poczuciem klęski. Że nic nie potrafię, że nie jestem w tym świeży, że nie umiem się inspirować, że nie ma w tym pasji, nie ma radości. I cofałem się myślą do czasów taekwondo, kiedy unosiłem się nad ziemią. Myślałem: co zrobić, żeby to uczucie wróciło? Musiałem odpowiedzieć sobie, na jakich warunkach chcę być w teatrze. Zrozumiałem, że muszę popracować nad sobą, sięgnąć do literatury. I skonfrontować się z tą górą. Przynajmniej sprawdzę, czy się do tego nadaję.

Skoro dziś rozmawiamy, to się sprawdziło.

Krystian Wieczorek: W Teatrze Polskim w Bydgoszczy trafiłem na Iwonę Kempę. Osobę szalenie ciepłą, mądrą, otwartą. Ona tę moją energię niespożytą cierpliwie przyjmowała, no i powstał spektakl „Kamienie i popioły”. To było fundamentalne dla mnie doznanie. Dzięki niej uwierzyłem w siebie i to, ze aktorstwo może sprawiać przyjemność.

Potrzebujesz takich ludzi koło siebie?

Krystian Wieczorek: Cierpliwych na pewno. Generalnie nie lubię pospiechu i pracowania na efekt. Liczy się przygoda. Po latach gry na deskach teatrów wpadłeś w serialowy wir. Byłeś nazista, księdzem, gwałcicielem, stolarzem, prawnikiem, teraz chirurgiem w „Julii”.

Praca w telewizyjnych produkcjach nie jest dla Ciebie deprecjonująca?

Krystian Wieczorek: Nie. W szkole teatralnej nie miałem pracy z kamera, wiec to tak, jakbym poszedł do kolejnej szkoły, tylko tym razem filmowej. Naprawdę dużo się nauczyłem, a o tym, ze mam przyjemność pracowania z fantastycznymi ludźmi, nie wspomnę. Staram się każde z zadań aktorskich wykonać najlepiej, jak potrafię. I tak jak we wszystkim, co robię, również w serialach potrzebuje 10 proc. przestrzeni dla swoich pomysłów. Potrzebuje wolności. Nie pamiętam, bym jakaś propozycje odrzucił, chyba ze zdecydowała o tym moja agentka, abym się nie powielał (śmiech). Z perspektywy czasu widzę, co mi to dało: warsztat i świadomość. Na pewno teraz mam więcej przyjemności z aktorstwa niż dawniej.

Podporządkowałeś życie pracy?

Krystian Wieczorek: Jestem bardzo zajęty, ale zmusiłem się do samodyscypliny, by jednak poza praca coś oglądać, przeczytać, żeby świat nie kończył się na aktorstwie.  Wiesz dlaczego? Bo wtedy mój magazyn pustoszeje. Znalazłem kolejne pasje. W zimie biegam na nartach do 30 km dziennie. Sprawia mi wielka radość. Ukształtowały mnie taekwondo i inne sporty, mam wiec naturę psa husky: muszę z siebie trochę energii wyrzucić (śmiech).

Jakiś czas temu pojawiła się w Twoim życiu nowa jakość: popularność...

Krystian Wieczorek: Wole, jak Wojtek Waglewski, określenie: rozpoznawalność. Taki efekt uboczny aktorstwa, bo ja w sumie nieśmiały jestem.

Byłeś w związku wiele lat... Jak na Ciebie wpływa miłość?

Krystian Wieczorek: Uskrzydla! Dodaje energii, pasji! Zwykłem mówić, ze jestem z partii wysokokalorycznej i hedonistycznej (śmiech), banalny jestem.

Pozostałeś idealista.

Krystian Wieczorek: Dziś na wszystko jest kalkulator. A idealizm jest moim bastionem naiwności, to taka odtrutka na cynizm.

Rozkręcasz się z każdym rokiem, prawda?

Krystian Wieczorek: Coraz więcej o sobie wiem. Mam coraz większy apetyt na życie. O, grałem w takim serialu (śmiech). Ale na szczęście nie mam poczucia, ze muszę być wszędzie. Ani potrzeby, by kochali mnie wszyscy. I prywatnie, i zawodowo. Wiesz, dojrzałem do tego, ze nie chodzę tam, gdzie mnie nie chcą, a poza tym wszystkich się nie zadowoli.