Miałem w podstawówce kolegę, z którym straszliwie dręczyliśmy się nawzajem, co wynikało z totalnej nudy. Na gumce pisałem od tyłu „ch...”, po czym pieczętowałem mu rękę albo czoło. Byłem mistrzem takich knajackich zabaw. Raz nawet zdarzyło mi się z lekka podpalić koledze włosy zapalniczką, tudzież spalić drzwi w szkolnej ubikacji. Miałem swoje przyciężkawe akcje. Kiedy w liceum zafascynowałem się Curtisem z postpunkowego zespołu Joy Division, przestałem grywać w piłkę, bo mi nie wypadało — futbol to przecież radosne hobby, a ja byłem cierpiętnikiem. Któregoś szkolnego dnia przez wszystkie przerwy stałem twarzą do ściany i zaglądałem w jej pory. Postanowiłem zwariować tu i teraz. Wróciłem do domu z poczuciem, że nie daję już rady. Nagle się okazało, że sąsiad z góry zasnął przy włączonym gazie. Dziwna sytuacja — ja, siedemnastolatek, który ma kiepski okres i rozważa samobójstwo, musi wspiąć się na balkon pierwszego piętra, żeby uratować człowieka. Zrobiłem, co do mnie należało, i jakoś mnie to otrzeźwiło – odechciało mi się myśleć o śmierci, po raz pierwszy od dłuższego czasu poszedłem pograć z kumplami w nogę.