Bronił się Pan przed tym wywiadem.

Uległem pani uporowi w ramach tolerancji. Bo jakie mam prawo do wygłaszania złotych myśli?! Jeśli mnie pani spyta o Czechowa – to jest konkret. A mówiąc o sobie, człowiek kreuje się, bredzi coś lub idzie na całość, mówiąc, że żyć bez żony nie może. I zawsze w dwa miesiące potem jest rozwód! Jestem na tym etapie, że mnie to złości. Dlatego bronię się przed wywiadami. Ze mnie trudno wyciągnąć prawdę. Nie kochają mnie łowcy sensacji. Tyle razy pisano o mnie rzeczy wymyślone. Ale nawet nie interweniowałem, bo po co.

Śmiał się Pan?

Nie, ze dwa razy zabolało.

Spytam o urodziny. Lubi Pan jubileusze?

Proszę o uchylenie pytania, bo uważam je za oczywiste. Jak można nie lubić?!

Niektórzy boją się... przemijania?

Przemijania? Nie ma czegoś takiego! Jestem fatalistą. Nie przejmuję się ani śmiercią, ani przemijaniem. To nieuchronne. Bóg jest dla mnie łaskaw: jestem w miarę zdrowy, mam rodzinę, córę Helenę, którą trzeba wychować. Różne rzeczy się kończą, ale zaczynają się następne.

Dojrzałość to mądrość?

Ona wali w moje drzwi, pytam się: kto tam? – „Starość”. Wtedy odpowiadam: proszę przyjść za dwa lata. Nie dopuszczam jej do siebie. Nie odpowiada mi w niej zniedołężnienie. Intelektualne i fizyczne. Nie chciałbym publicznie więdnąć, choć czasem i ususzony kwiat jest ładny, ale nie chcę być zależnym od czyjejś dobroci. Nie jestem jednak przeciwny, by lata przychodziły, a ja coraz więcej umiał i wiedział. To też kwestia selekcji marzeń, oczekiwań.

Pan marzycielem nie jest, prawda?

Ja zawsze miałem cele. Jeśli marzę, to o rzeczach osiągalnych. I nigdy mnie nie zadowala pokonana poprzeczka. Natychmiast podnoszę ją o 5 cm. Ale nie o 55. To chyba rozsądne. Wie pani, ja jestem z pokolenia, które kontrolowało odruchy. Poza tym w wieku 13 lat zagrałem po raz pierwszy w filmie, zarobiłem pierwsze pieniądze. Pierwszy raz ożeniłem się, mając lat 18. Mam teorię, że człowiek ma dekadę w życiu, w której rozwój psychiczny harmonijnie łączy się z dojrzałością fizyczną i osiąga się szczyt możliwości życiowych. Cała rzecz w tym, by wyłapać ten moment, umieć go zanalizować i korzystać z tej wiedzy do końca życia. Myślę, że u mnie ten moment nastąpił między 40. a 50.

I czego się Pan nauczył?

Wie pani, ja już jestem w takim wieku, że nawet na użytek wywiadów nie umiem się nadymać na mądrości, to śmieszne. Czego się nauczyłem? Tolerancji. Świadomości własnych błędów. Nie szukam alibi na własne grzechy. I jeszcze, że nie wolno przestać się uczyć. Ale to pytanie powinna pani skierować raczej do medytującego mędrca. A w zawodzie, który uprawiam, w świecie, w którym żyję, na medytacje czasu nie ma. Wszyscy jesteśmy zdeterminowani rzeczywistością. Bez przerwy z czymś się asymilujemy, przeciw czemuś buntujemy. Pytanie: kto co wybiera. Pan? I to, i to. Buntuję się, ale już nie publicznie. Kiedyś działałem w sferze społeczno-politycznej. Dziś mnie to mierzi i nudzi.

Zadebiutował Pan jako 13-latek w „Kanale” Andrzeja Wajdy. Aktorstwo to był wybór świadomy?

Ja się nie decydowałem na aktorstwo. To życie za mnie wybrało. A wtedy pojawienie się w filmie było jak dziś zagranie głównej roli w „M jak…”. Nauczyciele mnie inaczej traktowali, miałem fory. Zdarzyło mi się kiedyś miesiąc wagarować. Ale miałem mądrą nauczycielkę, która to usprawiedliwiła, a innym powiedziała, że byłem chory. I tym mnie tak zmobilizowała do pracy, że już więcej nie wagarowałem. Pamiętam, za pierwsze pieniądze kupiłem sobie rower, znaczki. Ta rola przewartościowała moje spojrzenie na życie.

Grał Pan ludzi oddanych wielkiej sprawie. A prywatnie, co jest dla Pana świętością?

Kiedyś ojczyzna, ale pojęcie patriotyzmu miało kompletnie inne znaczenie. Niewątpliwie jestem romantykiem. Wychowywałem się w legendzie powstań, które dziś wielu uważa za idiotyzm, mówiąc, że ten nasz polski duch uniemożliwia budowanie czegokolwiek. Nie ferujmy za szybko wyroków. Ja akurat ten „powstańczy” fragment polskiego ducha lubię. Bo jest szaleńczo szlachetny… Świętością jest dla mnie szczęśliwa rodzina, dziecko, udany zespół.

Tatą Heleny został Pan, mając już troje dorosłych dzieci. Jakim jest Pan tatą?

Bardziej cierpliwym. Staram się tłumaczyć, a nie krzyczeć. I jeśli w wieku 20 lat oddaje się dziecku 10–30 procent siebie, to w wieku dojrzałym 50–80. Bo dziecko to superata. Prezent. Ewidentne przedłużenie młodości. Nie ma szans, by być starym. Dziecko jest namacalnym dowodem, że nic się nie kończy. Nieśmiertelność to pozostawianie po sobie czegoś w świecie niewymiernym, coś więcej niż przekazanie genów. To samo tyczy mojego uczenia w warszawskiej szkole teatralnej. Jeśli mam nieskromne poczucie nieśmiertelności, to właśnie dlatego, że moim studentom przekazuję pewne wartości duchowe.

Objaśnia im Pan świat.

Tu chodzi tak naprawdę o autorytet, o nic innego. Strasznie bym nie chciał, by trafił mnie alzheimer. Jeśli już, to wybiórczy, bym mógł sobie wybrać, co pamiętać, a czego nie (śmiech). Taka niepamięć dotyczy zresztą 99 procent ludzkości. Szczególnie starych, którzy, pamiętając wyłącznie dobre się na występki młodych. Ja na razie nie potępiam grzechów, które sam popełniałem. Jak się samemu grzeszyło, nie można być nietolerancyjnym wobec cudzej niegodziwości! To jedna z tych mądrości, które w życiu zyskałem. W polskim społeczeństwie strasznie denerwuje mnie, że ma dwie moralności: dla siebie i obcych. Grzech w cudzym wykonaniu jest cnotą w wykonaniu naszym, lub przynajmniej czymś usprawiedliwionym. Bardzo się pilnuję, by tego grzechu nie popełniać. Nie wiem, tak było zawsze, czy przyszło z czasem, czy może to sprawa genów? Moja mama była niezwykle sprawiedliwą osobą. Powiedziałbym nawet: chorobliwie.

Była autorytetem?

Niezwykłym. To była najsilniejsza osobowość w moim życiu. Wywarła na mnie wielki wpływ.

A Pan też jest wzorem dla swoich dzieci?

O to trzeba zapytać te dorosłe. Każdy człowiek, przynajmniej ten inteligentny, szuka mistrza. Choćby po to, by go wyssać i wyrzucić. Rodzice to permanentni mistrzowie, tyle że z ograniczoną odpowiedzialnością. Potem naturalnym biegiem rzeczy dziecko dorasta i szuka innych. Każdy w tornistrze nosi marszałkowską buławę, inaczej nie rozwijałby się, ale z tej armii tylko 1 procent zdobędzie oficerskie szlify. Realne poczucie własnych możliwości to jedna z mądrości, którą polecałbym.

A kto dla Pana był mistrzem?

Bardini, Dejmek, Axer, Holoubek… Aktorstwo to zawód czeladniczy, posiadanie mistrza jest niejako koniecznością. Ja przez całe życie miałem do nich szczęście.

Może dziś ludzie wolą być sami dla siebie wyrocznią?

Mam do czynienia z młodymi ludźmi i powiem, że potrzebują kogoś, kto by ich zafascynował. Choć mistrza dziś się szybciej odstawia. Nie szuka go tylko ten, dla kogo podstawą jest „mieć”. Był czas, gdy i ja go nie miałem. Narobiłem wtedy największych życiowych głupstw. Nie analizujmy jakich.

Od 5 lat jest Pan dyrektorem Teatru Narodowego. Był Pan dziekanem i rektorem PWST. Lubi Pan mieć władzę?

Gdybym zaprzeczył, ośmieszyłbym się. Dwadzieścia parę lat na mostku kapitańskim znaczy, że mam to gdzieś w genach. To nie tak, że „ja chcę” . Widać mam predyspozycje, skoro jestem wybierany. Sukces zmniejsza tylko to, że chętnych na wkładanie głowy w maszynkę do mielenia orzechów sporo nie było (śmiech). Dopiero jako dyrektor poczułem, co to palpitacja serca. Czasem tak mnie w środku telepie, jakby ktoś mi metan wpuścił. Bo odpowiadam za wszystko.

Ale pan lubi wyzwania.

Bardzo! Zwłaszcza jak ktoś mi powie, że coś jest nie do załatwienia. Ale awantur już nie.

Po objęciu dyrekcji dostał pan SMS „Witaj w klubie samobójców”. To naprawdę samobójstwo?

Dla aktora tak. Powrót do grania jest, ale ciężki. Jeśli kapitan okrętu staje się wioślarzem, to wiadomo: u nich ma przechlapane (śmiech). Ja teraz dla kolegów artystów jestem tylko pracodawcą. Mam ciągle nadzieję, że jeszcze artystą będę. Ale coraz rzadziej mam na to szansę.

Za to tworzy Pan zespół teatru.

Dobieram drużynę. I ona nie musi się kochać. Bywa, że nie przyjmę wybitnego aktora, bo destrukcyjny, choć prywatnie się przyjaźnimy. Sam nie jestem pamiętliwy. Jak się obrażam, to na krótko. Mam dość rozciągliwą granicę tolerancji. Ale nie życzę nikomu, by mnie zobaczył, jak tracę panowanie nad sobą. Zdarzyło mi się z 5 razy w życiu. Sam wtedy siebie nie lubię.

Ma Pan więcej wrogów czy przyjaciół?

Dowcip polega na tym, że mnie to nie interesuje. Podejrzewam, że mam masę wrogów. Nie mogę ich nie mieć, bo w ogólnym przeświadczeniu wiedzie mi się. I to niezasłużenie. W pracy, gdy się jest szefem, też ma się wrogów.

W domu Pan jest dyrektorem?

O, nie! Moim dyrektorem w domu jest córka.

Pan kiedyś nazwał się „mistrzem świata w deprecjonowaniu sukcesów i bagatelizowaniu porażek”.

Nauczyłem się nie upajać sukcesem i nie załamywać porażkami. Staram się racjonalizować wszystko. Kiedyś tego nie umiałem.

Ale porażka potrafi zdopingować.

Mnie wkurza. Ale to rzecz względna. Dla mnie taka prawdziwa to zawieść się na kimś. Zdarzyło mi się to wiele razy. Na przyjacielu, ukochanym człowieku, społeczeństwie. Ja, zagorzały patriota, nie przepadam za tym krajem. Głupota tego społeczeństwa mnie ubezwłasnowolnia. Gdyby mi ktoś 20 lat temu powiedział, że wolałbym, żeby moja córka wyjechała w świat, tobym zabił. W tej chwili sam zaczynam o tym myśleć. Od wieków gubi nas nieumiejętność trwałego budowania czegokolwiek. Wszyscy uwierzyli, że mają prawo do wszystkiego. Trąbienie o wolności to nic innego jak usprawiedliwienie, że „mogę robić wszystko”. Jestem za wolnością, ale taką, która ma ramy! Wolność bez ograniczeń to anarchia. A tej nie akceptuję, i to w żadnej dziedzinie.

Co jest dla Pana sukcesem?

Całokształt. Choćby to, że siedzę tu z panią, w gabinecie dyrektora Narodowego, że towarzyszy mi córka. Mam w sobie pewnego rodzaju harmonię wewnętrzną…

Od kilkunastu lat jest Pan żonaty po raz drugi, z aktorką Beatą Ścibakówną. Na czym polega udany związek?

Generalnie nie ma na to recepty. Ale myślę, że na wzajemnym uzupełnianiu własnych błędów. Umiejętności oddawania pola. To jak z puzzlami. Wystarczy brak jednego, by reszta się rozsypała. A kto te puzzle kroi? Ktoś na górze chyba. Przeznaczenie? Ananke? Bo jeśli nawet są te wróżki, Parki – a jako fatalista w to wierzę – i trzymają te nasze nici, to jednak my decydujemy, za którą z nich pociągnąć.