Razem ze stylistą hollywoodzkich gwiazd Jonasem Hallbergiem prowadzisz szwedzką edycję programu „Top Model. Zostań modelką”. Jakie są Twoje wrażenia?

To dla mnie coś całkiem nowego. W przyjęciu tej propozycji dopomógł mi fakt, że sama byłam kiedyś modelką. Pomyślałam, że będę mogła pomóc dziewczynom, przekazać im swoje doświadczenia. Najtrudniejsze jest dla mnie krytykowanie dziewczyn, bo pamiętam strach, z jakim sama przyjmowałam przed laty krytykę. Trzeba się na to, niestety, nastawić i uodpornić. Czułym punktem jest też granica między nadmiernym wychudzeniem a szczupłością.

Miałaś 17 lat, gdy zostałaś modelką w słynnej agencji Eileen Ford. Przy wzroście 173 cm ważyłaś 47 kg, a ona była tym zachwycona! Twoja mama, gdy Cię w tym stanie zobaczyła, załamała ręce.

Tak było. Im bardziej chudłam, tym bardziej podobałam się szefowej agencji. Mama popłakała się, jak mnie zobaczyła na lotnisku. Odchudzałam się tak, że zaczęły mi wypadać włosy. Więc teraz dużo rozmawiamy z dziewczynami o tym, jak utrzymać niską wagę bez szkody dla organizmu. Trzeba jeść zdrowo, małymi porcjami, ale często. Nie wolno dopuścić do sytuacji, kiedy przestaje się jeść, bo wówczas zmienia się metabolizm i organizm przestaje spalać kalorie. Jeden z jurorów, szef agencji Next Model, mówi dziewczynom wprost: „Jeżeli chcesz brać udział w pokazach mody, musisz mieć rozmiar 32 lub 34”. Wolałabym, żeby było inaczej, ale dopóki wielkie domy mody będą szyć na pokazy ubrania w takich rozmiarach, nic się nie zmieni.

Ciebie do udziału w programie namówiła Twoja czternastoletnia córka. Czy ona także marzy, by dołączyć do grona tak szczupłych dziewczyn?

O nie! Julia wygląda normalnie, zdrowo. Nie odchudza się. Przeciwnie, lubi jeść, jak cała nasza rodzina.

A Ty, jak słyszałam, dogadzasz wszystkim, przygotowując gary jedzenia.

Zobacz także:

Lubię mieć pełną lodówkę. Na pewno przemawia tu przeze mnie polska część duszy. Bo Polacy chętnie robią zapasy, by można się było jedzeniem rozkoszować. Mama też zawsze o to dbała, nawet przesadnie. Moje szwedzkie koleżanki dziwiły się: „O co tu chodzi, dlaczego macie tyle jedzenia?!”. Śmiałyśmy się z mamą, że pewnie na wypadek stanu wojennego albo wojny. I że wtedy można się schować w lodówce u Skorupków.

Izo, przecież wyjechałaś z Polski na długo przed stanem wojennym. Skąd więc takie skojarzenia?

Stanu wojennego doświadczyłam w Polsce. Przeprowadziłyśmy się z mamą do Szwecji w 1978 roku, ale w 1981 roku mama zabrała mnie na wycieczkę do Egiptu. W drodze powrotnej przejeżdżałyśmy tranzytem przez Budapeszt. Komunistyczne kraje miały wtedy zalecenie, by deportować do Polski osoby z polskimi paszportami. A my, mimo że miałyśmy już prawo stałego pobytu w Szwecji, posiadałyśmy polskie paszporty konsularne. I odstawiono nas do Warszawy. To był szok! Spędziłyśmy w Polsce trzy tygodnie. Na szczęście mamie cudem udało się załatwić zgodę na powrót do Szwecji. Bo w tamtych czasach zawsze trzeba było kogoś znać, podkupić... Nie życzyłabym nikomu takich przeżyć. Kiedy w Budapeszcie chciałam iść do toalety, towarzyszył mi żołnierz. Jedenastoletniej dziewczynce!

Rozumiem, że miałaś potem dość Polski.

Ach nie! Polska zawsze była i jest dla mnie ważnym miejscem na ziemi. To wyjątkowy kraj, czuję płynące z niej ciepło, serdeczność. W tamtym okresie Polacy byli wyjątowo zgrani, trzymali się razem. Ludzie dzielili się kartkami na cukier i mięso. To była Polska na dobre i na złe. Taką pamiętam.

Nietypowa z Ciebie gwiazda. Zrobiłaś karierę, zagrałaś rolę, która sprawiła, że Twoje nazwisko poznał cały świat. Wystąpiłaś w dużych amerykańskich produkcjach. Kariera w Hollywood kojarzy się z drapieżnością, pewną agresją. A z Ciebie emanuje spokój, wielka pogoda ducha. Nie rozpychasz się łokciami. Uważasz, że nie warto?

Chciałabym być troszkę bardziej agresywna, bo żeby w tej branży istnieć, trzeba dążyć do sukcesu. Jestem ambitna, ale nie mam aż takiej potrzeby, żeby się o to wszystko dobijać. Wystarcza mi poziom, na jakim jestem. Bycie gwiazdą jest podszyte presją, wciąż trzeba się komuś podporządkowywać. A dla mnie najważniejsze jest, by mieć czas dla dzieci. Nie znam dylematu: szczęście rodzinne czy kariera. Wybór następuje w sposób naturalny. Oczywiście ważne jest, bym mogła pracować w zawodzie, bo uwielbiam aktorstwo i atmosferę planu filmowego. Ale ważniejsze od tego jest, by moje dzieci się dobrze czuły. A dzieciom nigdy nie jest dobrze, gdy rodziców nie ma w domu.

Paradoksalnie, kiedy mieszkałaś w Szwecji, grałaś w amerykańskich filmach. Teraz, mieszkając w sercu amerykańskiego przemysłu filmowego, grywasz głównie w Szwecji.

Zgadzam się, że to dosyć dziwne. Ale mnie ciągnie do szwedzkiego kina. Mam tam taką pozycję, że mogę grać role, które opowiadają o ważnych dla mnie sprawach. Nie najlepiej czuję się w kinie akcji, w jakim mnie obsadzano w Stanach. Ono mnie nie obchodzi, więc i gra nie sprawia przyjemności.

I nie chodzisz na castingi w Hollywood?

Bardzo rzadko. Nie czuję takiej potrzeby. A jeśli chcesz być na topie, musi cię do tego ciągnąć. Po 15 latach chodzenia na castingi, czasem trzy, cztery dziennie, mam to już za sobą. Moja agentka podsyła mi różne scenariusze i gdybym chciała, mogłabym codziennie mieć castingi. Tylko po co? Żeby producenci wiedzieli, że jestem? Jestem i nikogo nie muszę o tym przekonywać.

 

Dostajesz propozycje od polskich reżyserów?

Nie. Ze Szwecji wciąż do mnie płyną, a z Polski nie. A chętnie zagrałabym w polskim filmie. Przez półtora roku zrobiłam sobie przerwę od kina, bo kiedy kręciłam w Szwecji ostatni film, nie było mnie w domu przez trzy miesiące. Właśnie prowadzę rozmowy o kolejnej produkcji, a dzieci już wpadły w taką rozpacz, że mnie samej jest ciężko.

Musisz też myśleć o sobie...

Tak, wiem. A trzy miesiące szybko miną.

Jak dziś wygląda Twoje życie? Jakie masz plany?

Jest rano. Odwiozłam dzieci do szkoły. Mąż wyjechał służbowo, więc cały dom na mojej głowie. Mieszka z nami niania, ale ja wszystko lubię robić sama. Wstaję wcześnie, żeby przygotować śniadanie i lunch do szkoły. Potem przeglądam pocztę i udzielam wywiadów, bo mam dużo takich propozycji od szwedzkiej prasy. A zaraz po naszej rozmowie jadę do fabryki.

Masz fabrykę?!

Odzieżową. Nie wiedziałaś? Założyłyśmy ją kilka miesięcy temu z przyjaciółk Jenną Dadich. Nazwą firmy – Z Bogini – odwołujemy się do prapoczątków kobiecości, bo każda z nas jest boginią i ma w sobie coś nadzwyczajnego. Szyjemy sukienki, topy, kimona inspirowane hippisowskim, psychodelicznym stylem Studia 54, nocnego klubu działającego na Manhattanie w końcu lat 70. A ja dodatkowo nagrywam „Top Model”. Cieszę się, bo wszystkie odcinki są kręcone w Los Angeles!

A co sądzisz o nadmiernym retuszowaniu zdjęć, co jest dziś w mediach codziennością? Jesteś ambasadorką marki Dr Irena Eris i twarzą serii Tokyo Lift 35+. Czy zdarzyło Ci się protestować przeciwko retuszowi?

Kiedy byłam modelką, retusz stosowali nieliczni fotograficy. Na zdjęciach wyglądało się więc tak jak w rzeczywistości. Teraz jest inaczej. Ale większość odbiorców tych zdjęć wie, że te kobiety są nieskazitelnie piękne dzięki Photoshopowi. Dla mnie ważne jest, by na zdjęciach wyglądać naturalnie. Oczywiście widzę, że się starzeję, że wyglądam inaczej niż 20 lat temu. Ale starość to część życia. Piękna! Doświadczenia malują się na naszej twarzy i kobiety powinny być z tego dumne, celebrować zmarszczki. Reklamy marki Dr Irena Eris są realistyczne. Myślę, że wybrano do nich mnie, ponieważ jestem w pewnym wieku i mając 41 lat, nie udaję, że mam 20.

Jesteś pogodzona z przemijaniem?

O, tak! Bo jestem szczęśliwa. Mam zdrowe dzieci. Miałam minikryzys, gdy skończyłam 40 lat, i to przez znajomych, którzy wciąż mi o tym przypominali. Aż zaczęłam myśleć, że powinnam to przeżywać. Na szczęście szybko mi przeszło.

Pomogły komplementy od męża? Jakie słyszysz od niego najczęściej?

Mąż jest kochany! Uważa, że jestem najładniejsza bez makijażu, rano, tuż po przebudzeniu, gdy nie przejmuję się swoim wyglądem. Trudno mi w to uwierzyć.

Za co najbardziej cenisz Jeffreya?

Że jest wspaniałym ojcem. Mężczyźni sami są jak dzieci. Jeffrey potrafi godzinami grać w piłkę nożną z Kubą. Czasami chciałabym, by już skończyli, bo mnie to trochę frustruje. Ale też to, co mnie u moich chłopaków frustruje, najbardziej w nich kocham. Mąż pracuje w public relations, ma stresującą pracę, zwariowany tryb życia, ale najważniejsze są dla niego dzieci.

Julia ma częste kontakty ze swoim biologicznym tatą, hokeistą Mariuszem Czerkawskim?

Tak, często ze sobą rozmawiają. Latem byliśmy w Polsce, żeby Julia mogła odwiedzić Mariusza, jego rodzinę, a zwłaszcza Iwa, swojego nowego, ślicznego braciszka. Staramy się, by te kontakty były jak najczęstsze. Mariusz też tu przyjeżdża, nawet na parę tygodni, i wtedy spotykają się z Julią.

Czy masz jeszcze jakieś niezrealizowane marzenie?

Niezrealizowanych nie mam. Najważniejsze, bym mogła łączyć pasję, czyli film, z życiem rodzinnym. A poza tym, żeby nic się nie zmieniło. Wiesz, to nie jest życie jak z reklamy – my się też sprzeczamy, krzyczymy na siebie, tak jak tylko Polacy i Włosi umieją. Pół-Włoch, jakim jest mój mąż, i Polka, możesz sobie wyobrazić, jaki to związek! Fajerwerki w domu. Ale jestem bardzo, bardzo szczęśliwa. Aż boję się tak mówić. Bo czy można się przyznać do tego, że przeżyłam tak dużo wspaniałych chwil z rodziną, a dodatkowo, od czasu do czasu, mogę odbyć wycieczkę do świata filmu? Żyję niesamowitym marzeniem!