Warto słuchać swoich dzieci
Takiej jej jeszcze nie znacie! Agata Młynarska mówi nam, jaką jest mamą dla swoich dwóch synów i dwóch przybranych, już dorosłych córek.

Wypuściła pani w świat dwóch swoich synów, którzy, jak wieść niesie, są mężczyznami z krwi i kości, świetnie odnajdującymi się w dorosłym życiu. W jaki sposób uczyła ich pani odpowiedzialności?
- Tak, dziś Staś i Tadzio to już dorośli, odpowiedzialni faceci - jeden ma 22 lata, a drugi 18. Ale na różnych etapach ich dorastania, podobnie jak inne mamy, miałam do czynienia z "przeciąganiem liny". Były więc negocjacje godzin powrotu do domu i próby palenia papierosów. Dlatego zawsze przywiązywałam szczególną wagę do tzw. warunków brzegowych - zasad, których nie można było chłopcom przekroczyć. Dotyczyły one także dwóch dziewczynek z domu dziecka - Sylwii i Ali, którymi opiekowałam się przez dziesięć lat.
Jak egzekwowała pani przestrzeganie tych zasad?
- Gdy dzieci chciały postawić się i mówiły: "A inni rodzice na to pozwalają", wtedy im odpowiadałam: "Tak, ale to inni rodzice. A ja wam nie pozwalam!".
Zero tolerancji? A przecież pani siostra Paulina, zapytana o pani największą zaletę, wymieniła właśnie tolerancję.
- Jest to w ustach Pauliny naprawdę duży komplement i szczera prawda, bo ona nie jest skora do pochwał (uśmiech). A wracając do kwestii wychowania, to myślę, że najlepiej sprawdza się u wszystkich rodziców mieszanka cech: przytomność umysłu, duża życzliwość w stosunku do różnych pomysłów dzieci, tolerancja, ale też konsekwencja i pewien upór, jeśli chodzi o najważniejsze życiowe zasady i wartości.
Pani bliska jest tego ideału?
- Jako matka na pewno popełniłam mnóstwo błędów, tak jak każdy rodzic, ale myślę, że odniosłam też spory sukces. Największym jest to, że mam w obu synach przyjaciół, z którymi mogę o wszystkim porozmawiać. Nic przede mną nie ukrywają, mają do mnie zaufanie.
To chyba dla pani duża nagroda. W końcu nie każdej mamie się to udaje. Czym pani sobie na taką nagrodę zasłużyła?
- Zawsze wspierałam synów w ich życiowych poszukiwaniach oraz pomysłach, niekiedy bardzo odważnych czy nawet, wydawałoby się, szalonych. Obaj uprawiają wspinaczkę wysokogórską - nigdy im nie powiedziałam: "Nie róbcie tego!". Tadzio jest teraz w Hiszpanii w El Choro - popularnym miejscu wśród wspinaczy. Pół roku temu zarezerwował przez Internet tani bilet lotniczy, dostał ode mnie niewielkie kieszonkowe i wyruszył w drogę. Radzi sobie świetnie, sam dba o swój wikt i opierunek. Dostaję teraz od niego pełne zachwytów SMS-y.
Wiele mam, wychodząc naprzeciw marzeniom ukochanego synka, zrezygnowałoby z własnych pragnień, żeby tylko spełnić jego oczekiwania. A pani?
- Zawsze bardzo zależało mi na tym, żeby wyrobić w synach fajny, męski charakter. Szczególnie w przypadku chłopców ważna jest samodzielność, odpowiedzialność za siebie i swoje czyny, a jeśli do kształtowania tych cech da się wykorzystać pasję, to jest wręcz idealnie! Warto, aby rodzice zachęcili dziecko do ciekawego życia.
Jak pani się to udało?
- Kiedy chłopcy byli mali, często bywali ze mną i z ich ojcem w górach. Jeździliśmy dużo na nartach. To wtedy zaczęły się w nich rodzić różne poszukiwania, jeśli chodzi o sport. Obaj wybrali w końcu sport bardzo ekstremalny, któremu oddają się całym sercem. I obaj mają już na koncie spore sukcesy w tej dziedzinie.
Nie bała się pani, że uprawianie tak niebezpiecznej dyscypliny może kiedyś skończyć się bardzo źle dla chłopców, że to igranie z ogniem?
- Odpowiem pani na to pytanie, przytaczając historię, którą kiedyś usłyszałam i od razu "kupiłam". Przeprowadzałam wywiad z jednym z najlepszych światowych wspinaczy, Stefanem Glowaczem. Powiedział mi, że jego mamie ktoś zadał dokładnie takie samo pytanie, jak pani mnie: czy się nie boi. A ona na to: "Mam do wyboru - albo mój syn wsiada na motor, albo przesiaduje w nocnych klubach, albo idzie wspinać się w górach. Ryzyko w trzecim przypadku jest wbrew pozorom najmniejsze". Zgadzam się. Chłopcy muszą czuć adrenalinę, wtedy nie mają czasu na głupoty.
W pani sercu znalazło się jeszcze miejsce dla dwóch przybranych córek. Do tej pory nie wspominała pani o nich.
- Bo nie chciałam robić wokół siebie medialnego szumu. Nie chciałam też, żeby dziewczynki miały z tego powodu jakiekolwiek nieprzyjemności. Teraz obie są już dorosłe, świetnie sobie dają radę w życiu, więc przestałam je "ukrywać".
Mama samotnie wychowująca dwóch chłopców, która bierze na siebie dodatkową odpowiedzialność za inne dzieci, stoi przed ogromnym wyzwaniem. Jak doszło do tego, że je pani podjęła?
- Był to czysty poryw serca, kwestia chwili. W ramach pewnej akcji charytatywnej odwiedziłam jeden z domów dziecka. Spotkałam tam Sylwię, która powiedziała, że jej największym marzeniem jest, aby "odwiedzić panią Agatę w jej domu". Powiedziałam, że na pewno kiedyś do mnie przyjedzie. Wróciłam do Warszawy, wpadłam w wir pracy i... na śmierć zapomniałam o obietnicy. Pewnego dnia odebrałam telefon od pani dyrektor, z którą do dziś się przyjaźnię: "Pani Agato zdaje mi się, że pani coś obiecała tej małej dziewczynce, a obietnic się dotrzymuje!". Poczułam, jak nagle robi mi się gorąco ze wstydu. Zaprosiłam Sylwię do domu, potem przyjechała do mnie jej koleżanka Ala, i tak zaczęła się nasza przyjaźń.
Jak zareagowali synowie na dwie nowe lokatorki w domu?
- Na początku nie było łatwo. Wiadomo, dzieci strzegą swojego terenu. Na szczęście z czasem wszystko się ułożyło.
A rodzina i znajomi? Jak przyjęli pani decyzję?
- Pytali mnie: "Agato, jak ty sobie z tym wszystkim dajesz radę?". A ja się nad tym nie zastanawiałam, po prostu działałam. Dziewczynki, jak dwa spragnione czułości kociaki, zawisły mi u nóg - jeździły ze mną wszędzie, zaliczyły niemal wszystkie letnie koncerty. Występowały na scenie, pomagały za kulisami, były moimi asystenkami, hostessami. Świetnie sobie z tym radziły! To była dla nich niezła szkoła życia.
Czy ta pani szkoła życia dziś procentuje?
- Owszem, i to nadspodziewanie. Sylwia znałazła od razu pracę w ośrodku kultury w Suwałkach. Jej dorobek i doświadczenie przy organizowaniu imprez na miarę potrzeb lokalnego ośrodka kultury jest imponujący. Brała przecież udział w największych festiwalach w Polsce. Największy problem dzieci z domu dziecka polega na tym, że nikt ich nie przygotowuje do dorosłego życia. Kiedy te dzieciaki są małe, każdy się nad nimi lituje albo się nimi zachwyca. Ale gdy kończą 18 lat, nie mają pojęcia, jak się odnaleźć w dorosłym świecie. Nie mają dokąd pójść. Tym należałoby się zająć!
Czy Ali też pomogła pani odnaleźć się w dorosłym świecie?
- Obie wymyśliłyśmy, że wyjedzie do pracy do Anglii. Nie chciała już wracać do Suwałk, do świata, z którego się wywodzi i stracić wszystko to, co już w swoim życiu wygrała. Do Anglii trafiła przez Unię Europejską - znalazłyśmy projekt polegający na dofinansowaniu dzieci z domu dziecka, które chcą się usamodzielnić. Dałam jej na drogę 100 euro i powiedziałam: "Jedź, dziewczyno, musisz o siebie powalczyć. Jak ci będzie źle, to zawsze przecież możesz wrócić".
Oprócz pieniędzy dostała od pani jakiś "posag"?
- Arsenał rad. Mogę zacytować: "Po pierwsze, nie wprowadzaj się od razu do żadnego faceta. Nie pozwalaj żadnemu facetowi za nic płacić, na wszystko musisz zarobić sama, itd.". Takie same rady dostała Sylwia. Obie nieźle pod tym względem wyszkoliłam! Czasami wszystkie trzy żartujemy, mówiąc, że możemy we trójkę stworzyć silną brygadę feministyczną. Ale przecież nie o to chodzi. Ważne jest, aby uświadomić sobie, że kobieta istnieje nie poprzez mężczyznę, tylko poprzez własne dokonania.
Ktoś pani to kiedyś uświadomił?
- Oboje moi rodzice przywiązywali wielką wagę do tzw. żelaznych zasad. Każdy, kto zna mojego ojca, doskonale wie, że "załatwianie" z nim czegokolwiek w ogóle nie wchodzi w grę. Nie było np. mowy o tym, żebym zaprosiła do telewizji któregokolwiek z synów, by sobie zarobili przy noszeniu kaset itp. Nawet do głowy by mi to nie przyszło! Moja siostra też jest pod tym względem absolutnie nieprzemakalna.
Wydaje się, że pani siostra i pani to dwa odmienne temperamenty i charaktery. Jak się dogadujecie?
- W dzieciństwie różnie bywało, jak to zwykle w relacjach między rodzeństwem. Teraz jest inaczej. Nawet nie spodziewałam się, że mogę tyle nauczyć się od młodszej siostry. Szczerze podziwiam jej niezależność poglądów i dużą odwagę życiową. To są w dzisiejszych czasach niezwykle rzadkie cechy.
Konsultuje pani z siostrą ważne życiowe decyzje?
- Z siostrą i ojcem. Teraz mam jeszcze dwóch ważnych doradców - są to moi synowie. Staszek studiuje psychologię, jest na trzecim roku. Ma zawsze bardzo trafne uwagi dotyczące życia - nad wiek trafne!
Czy można się uczyć od własnych dzieci?
- Na pewno warto ich słuchać. Nie wyobrażam sobie teraz, aby w naprawdę ważnych sprawach nie wziąć pod uwagę ich zdania. A jeśli chodzi o sprawy ducha i wielkie życiowe zakręty, kiedy wydaje ci się, że cały świat nagle zawodzi, to moim powiernikiem i niezastąpionym przyjacielem jest duszpasterz, dominikanin ojciec Jan Góra. Mogę śmiało powiedzieć, że jest to osoba, bez której naprawdę trudno byłoby mi teraz poradzić sobie w życiu. W jaki sposób pani pomógł?
Wyprowadził panią z jakiegoś konkretnego zakrętu życiowego?
- Z niejednego. Miałam kiedyś bardzo poważny problem dotyczący pewnego artykułu, który ukazał się na mój temat w prasie. Były to kompletne bzdury wyssane z palca, które jednak zabolały. Nie wiedziałam, jak się zachować. Znalazłam się w krzyżowym ogniu różnych rad. "Nie możesz sobie pozwolić na takie ataki na twoją godność - radzono mi - musisz żądać zadośćuczynienia w sądzie". Zadzwoniłam natychmiast do ojca Jana, a on jak zwykle w okamgnieniu znalazł rozwiązanie: "Pamiętaj o jednym. Człowiek prawdziwy podejmuje grę tylko na takim poziomie, jaki sam wyznacza". Proste, a jakże mądre słowa, które załatwiły wszystko.
Mówi się, że dom jest odzwierciedleniem duszy jego mieszkańców. Jaki jest pani dom?
- Jeśli tak jest, jak pani mówi, to ładny jest! A tak poważnie, to dominują w nim pastelowe kolory. Na rodzinnych portretach, które wiszą na ścianach, królują kobiety - babcie, cioteczne babcie, ciotki. Sporo rodzinnych pamiątek. Jest porządek, choć z natury nie jestem pedantyczna, ale nie potrafiłabym wypoczywać w bałaganie. Nie ma w nim nowoczesnych sprzętów. Może to oznacza, że mam w sobie zamiłowanie do lamusa, w którym niedługo się znajdę (śmiech)?
Ostatnio w pani domu zagrzał miejsce mężczyzna na dobrą i złą pogodę. Związek zaczynający się od przyjaźni to lepsza recepta na trwały związek?
- Raczej zaczynający się od sąsiedztwa, bo Jarek (Jarosław Kret, prezenter pogody - przyp. red.) mieszka o trzy domy dalej, o czym dowiedziałam się od niego przez przypadek na stacji benzynowej. Wpadł kiedyś do mnie na herbatę, potem wpadał coraz częściej na kolejne herbatki i tak już zostało.
Wychowała pani czworo wspaniałych młodych ludzi, wybudowała dom, znalazła miłość swojego życia. Czego jeszcze potrzeba pani do pełni szczęścia?
- Podjęłam pracę w nowej stacji telewizyjnej. Cieszę się, że mam w niej duże możliwości rozwoju i że mogę robić programy, które są zgodne z moimi zainteresowaniami. Fajnie byłoby wywalczyć dla Polsatu Telekamerę (uśmiech). A osobiste marzenia? Życzyłabym, aby zawsze być potrzebną innym.