Minęło 15 lat od Twojego debiutu. Grasz w teatrze, filmach, popularnym serialu. A jednak mało o Tobie wiadomo, nie jesteś ulubionym bohaterem portali o gwiazdach. 

Nie daję im za dużo powodów, by o mnie pisali.

Prowadzisz ustatkowane życie?

Nie nazwałbym go tak. Żyję bardzo intensywnie, ale bez skandali. A wiadomo że one ludzi najbardziej interesują. Nie oceniam, ale to nie moja bajka.

Twoja narzeczona Marta Dąbrowska też jest aktorką. Aż ma się ochotę zajrzeć do Waszego życia… Poza tym nie ma chyba niczego złego w tym, że ludzie chcą wiedzieć, jaki jest prywatnie, co lubi, z kim się spotyka aktor, którego oglądają na ekranie. To chyba jest wpisane w Twój zawód?

Oczywiście, rozumiem to i szanuję. Zresztą, przecież po to między innymi dzisiaj rozmawiamy. (śmiech) Natomiast irytuje mnie, kiedy granica zostaje przekroczona. Ile razy widzieliśmy na okładkach wielką miłość, hasła „Razem na zawsze, aż po grób”, a po pół roku ta sama osoba znów na okładce stwierdza „To była pomyłka mojego życia”. Po co to pokazywać? 

Gdzie więc przebiega Twoja granica intymności?

Zobacz także:

Zaraz się okaże…

To zacznijmy od początku. Podobno w liceum marzyłeś, by zostać koszykarzem?

Tak, koszykówka jest moją miłością. Nie będę skromny i powiem, że miałem zadatki na niezłego koszykarza. Ale tata powiedział: „Przemyśl to. Teraz jesteś młody, silny. Ale w sporcie łatwo o kontuzję, a wtedy koniec”. Wziąłem to sobie do serca.

Tata miał na Ciebie taki duży wpływ?

Jak dla każdego młodego chłopaka, dla mnie również tata był – i do dziś jest – autorytetem. Brałem więc pod uwagę jego słowa. Zresztą byłem wtedy nastolatkiem…

A nastolatki często się buntują, robią wbrew.

W moim domu nie było zakazów, nakazów. Rodzice dawali nam dużo swobody, wyznaczali tylko kierunek. Wtedy nie ma powodu do buntu.

W Twojej rodzinie tylko Ty uprawiasz artystyczny zawód.

Tak, mama jest historykiem, tata wykładowcą akademickim. Brat Marcin i siostra Dobrochna są prawnikami. 

Imię Sambor to pomysł mamy?

Tak, Dobrochna zresztą też. Kiedyś zapytałem mamę, dlaczego tylko brat dostał takie zwykłe imię. Ona pół żartem, pół serio odpowiedziała, że Marcin miał być Napoleonem, ale tata, też pół żartem, pół serio, zagroził, że się z nią rozwiedzie. Taka rodzinna anegdota… 

Nie żałujesz czasami, że nie uparłeś się na koszykówkę, tylko wybrałeś aktorstwo?

Dziś mogę powiedzieć, że nie żałuję. Mimo wielu niełatwych wyborów i głodu grania wciąż chciałbym więcej. Jestem ambitny, czasami za bardzo, i ten głód się właśnie z tego bierze. 

 

Czego Ci w takim razie brakuje w życiu zawodowym?

Aktor na wiele rzeczy nie ma w ogóle wpływu, przede wszystkim na to, w jakich rolach jest obsadzany. Łatwo wpaść w pułapkę zaszufladkowania, a ja chcę grać różne postaci. Mogę to robić w teatrze i cieszę się z tego. Ale chciałbym też zagrać w filmie rolę, która jest wbrew mojemu emploi. Podam przykłady z najwyższej półki. Piękna aktorka Charlize Theron dostała Oscara za film „Monster”, gdzie pozwoliła się oszpecić. Matthew McConaughey, znany z dość głupkowatych komedii, fenomenalnie zagrał chorego na AIDS w „Witaj w klubie”. A przecież nie był innym aktorem, dostał po prostu swoją szansę. To one pozwalają poznać, kto jest dobrym aktorem. I właśnie pełnokrwista rola mi się marzy. Mówiąc trochę nieskromnie, szkoda mi potencjału, który w sobie czuję. Wydaje mi się, że teraz jestem zawodowo w dobrym momencie. U nas jest trochę tak, że jak jesteś wysoki, masz ciemne oczy i niesłowiańską urodę, to zazwyczaj grasz panów w garniturze, cwaniaczków, sztampowe postaci. Dość jednoznacznie pisane zresztą, a ja walczę z tą jednoznacznością.

W jaki sposób?

Kiedy miałem zagrać lekarza Adriana Świderskiego w „Barwach szczęścia” i dostałem scenariusz, wiedziałem o moim bohaterze tyle, że bawi się kobietami. Od razu pomyślałem, że to nie może być takie proste, nawet w nieskomplikowanym formacie, jakim jest serial codzienny. Zacząłem kombinować, dlaczego on tak wykorzystuje kobiety? I namówiłem scenarzystów, by jego zachowanie wytłumaczyć zawodem miłosnym. Że narzeczona zdradziła go kiedyś z jego najlepszym przyjacielem. Oczywiście to nie jest jakaś ogromna głębia, a jednak wiele rzeczy tłumaczy, urzeczywistnia. Bo ja zawsze jestem za prawdą, nawet w serialu. 

Masz plan B na wypadek, gdyby skończyły się telefony z propozycjami?

Nie, polegam na swojej intuicji. Moim planem B jest teatr, w nim się rozwijam. Dla aktora teatr to ostoja, miejsce, w którym dowiaduję się o sobie nowych rzeczy dzięki kolejnym rolom.

Marta też jest aktorką. To Wam bardziej pomaga czy przeszkadza?

W tej sprawie mamy pewien układ. Taki niepisany. Nie przenosimy pracy do domu. Nie komentujemy swoich ról i wyborów aktorskich, chociaż może czasami miewamy burzliwe dyskusje. Ale na pewno nie rywalizujemy ze sobą. Pomaga nam w tym pewnie różnica wieku. Jestem osiem lat starszy od Marty, już się nagrałem. (śmiech) Znam słodko-gorzki smak tego zawodu. Kibicuję Marcie, żeby każda jej kolejna rola była świetna. Ale nie staram się być jej mentorem. Raczej ją do pewnych rzeczy zachęcam, motywuję. To tak jak z nowymi smakami. Marta broniła się przed owocami morza, a ja zachęcałem ją do próbowania, posmakowania kawałeczka. Dopiero jak spróbujesz, możesz z całą pewnością powiedzieć, że czegoś nie lubisz, bo znasz już ten smak. I dziś Marta jada owoce morza.

Słyszałam, że świetnie gotujesz. Skąd taka pasja?

Sam nie wiem, chyba z domu. Mama świetnie gotowała, zawsze czekał na nas obiad, kiedy przychodziliśmy ze szkoły. 

Marta lubi, kiedy dla niej gotujesz?

Tak, chociaż niełatwo ją przekonać do nowych rzeczy. Jest wierna smakom dzieciństwa. Zresztą każdy nosi je w pamięci. Ale czasami, jak już mówiłem, udaje mi się ją namówić, by spróbowała czegoś nowego. tego też nauczyłem się w domu. Pokazywania, mówienia nie jako ten wszystkowiedzący, tylko zachęcania, tak jak się uczy dzieci. Chociaż nie mam jeszcze swoich, ale pewnie w przyszłości...

Myślisz, że byłbyś dobrym ojcem?

Tak myślę.

Skąd ta pewność?

Czuję to. Jestem bardzo cierpliwy. Mam empatię, potrafię słuchać i wczuć się w drugą osobę. 

 

Czego chciałbyś nauczyć swoje dzieci?

Nigdy jeszcze o tym nie rozmawiałem… Na pewno tego, co sam wyniosłem z domu: podstawowych zasad, wokół których te dzieciaki będą później budowały swoje życie. Lojalność, empatia, prawda, wrażliwość na drugiego człowieka, pracowitość. Mama powiedziała mi kiedyś: „Synu, jeśli nie będziesz w życiu ciężko pracował, życie samo nic ci nie da”. Ja w to wierzę. 

Co jeszcze jest ważne?

Sport. Od najmłodszych lat. Ponieważ uczy radzenia sobie z porażkami i zwycięstwami, uczy samodyscypliny, działania w zespole, odpowiedzialności za siebie i innych. To bardzo ważne cechy, bardzo potrzebne w życiu.

Smaki Twojego dzieciństwa?

Krupnik z zieloną pietruszką i świeżym koprem. Kojarzy mi się z moją babcią z Poznania. Chodziliśmy razem na targ na Jeżycach, kupowaliśmy świeże produkty i potem był ten wspaniały krupnik. I jeszcze placki ziemniaczane z kwaśną śmietaną, bułeczki drożdżowe z dziką różą i oczywiście rogale marcińskie, poznański przysmak. Chłodnik z szyjkami rakowymi i kostką lodu oraz tort orzechowy z konfiturą z dzikiej wiśni mojej mamy. A ty?

Ja bardziej wschodnie klimaty.

Kartacze, sękacz?

Tak.

A wiesz, że sam kiedyś robiłem sękacz?

Żartujesz! Taki z 60 jaj i kręcony nad ogniem?

Oczywiście! To było w Czerwonym Krzyżu nad Wigrami.

Pamiętasz, jak poznałeś Martę?

Bardzo dobrze. Pierwszy raz zobaczyłem ją w warszawskiej restauracji Kuźnia Smaku, którą zresztą prowadzą nasi serdeczni znajomi. Czysty przypadek. Przysiadłem się do stolika, przy którym Marta siedziała ze znajomymi. Ale tam się jeszcze nic nie wydarzyło…

Jednak ją zapamiętałeś.

Marta jest bardzo atrakcyjną dziewczyną. A ja, jak każdy facet, jestem na tę kobiecą atrakcyjność wyczulony. Marta ujęła mnie naturalnością.

W urodzie czy sposobie bycia?

W jednym i drugim. Chociaż nie ukrywam, że urodę zauważyłem najpierw. Mężczyźni są wzrokowcami, najpierw patrzą. Więc jeśli ktoś mówi, że najpierw zakochał się w inteligencji, a potem w reszcie, to ściemnia. (śmiech) 

Pamiętasz, w co była ubrana?

Pewnie! W dżinsy i biały T-shirt.

 

Czym się różnicie?

Marta jest bałaganiarą, ja lubię porządek… Chyba nawet jestem pedantem, nie będę się bronił. (śmiech) Łatwiej mi się funkcjonuje w uporządkowanej rzeczywistości, zwłaszcza w zawodzie aktora, który jest totalnie nieprzewidywalny. Jestem rannym ptaszkiem, a Marta sową. Ja gotuję, Marta nie. Marta jest introwertyczką, ja ekstrawertykiem.

Różnice mogą być intrygujące na początku związku. Ale czy po ośmiu latach bycia razem nie stają się drażniące?

Nie twierdzę, że jesteśmy cukierkową parą. Oboje mamy mocne charaktery, potrafimy tupnąć nogą. I chociaż nie mam recepty na udany związek, to na pewno pomaga, jeśli kobieta ma swoje pasje, mężczyzna swoje, a pośrodku jest coś, co ich łączy.

Trzy lata temu oświadczyłeś się. Czy ślub byłby kropką nad i? Jest Wam potrzebny?

Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, bo o ślubie jeszcze za dużo nie rozmawialiśmy. Ale może najwyższy czas, niech życie napisze scenariusz.

Wyobrażasz sobie to wydarzenie?

Spróbuję… Jestem tradycjonalistą, więc na pewno byłoby przyjęcie. Ale nie za duże. Niedawno byłem na weselu, na które zaproszono 300 osób. Nikt tam się nie znał! Ja bym chciał ten dzień spędzić z rodziną, przyjaciółmi i ludźmi, którzy przewinęli się przez nasze życie. Ale kilka dawno niewidzianych ciotek też bym zaprosił. Bo trzeba na własnym weselu, kurczę, z ciotką zatańczyć Krzyśka Krawczyka „Parostatkiem w piękny rejs”!

Za półtora roku skończysz 40 lat. Robisz już podsumowania?

Tak, mniej więcej trzy razy w tygodniu. (śmiech) A tak serio, bilans, o który pytasz, robię zawsze, jak coś pójdzie nie po mojej myśli. Bardziej po to, by wyeliminować błędy. Bo jak powiedział Nelson Mandela: „Większość rzeczy wydaje się niemożliwa, dopóki ich nie zrobisz”. Z drugiej strony wszelkiego rodzaju podsumowania mogą być frustrujące, szczególnie
w przypadku ambitnego człowieka. Bo wciąż może się wydawać, że można więcej, lepiej. Chociaż uważam, że do tej pory nie mogłem zrobić więcej w zawodzie, oczywiście mówię o rzeczach, na które miałem wpływ.

A w życiu?

Pewnie parę rzeczy mógłbym zrobić lepiej.

Plan na następne 40 lat?

Nie spieprzyć tego, co mam. I nie zgnuśnieć. Chociaż to drugie raczej mi nie grozi!