Na weselu Mani tylko ja byłam bez pary. Na szczęście nikt tego nie zauważył, bo – jako starsza siostra panny młodej – do spółki z mamą pełniłam rolę gospodyni. Mimo wszystko bawiłam się bardzo dobrze. Nawet z kuzynami szalałam na parkiecie. W rodzinie każdy wiedział, że skończyłam kurs tańca, i w tej dziedzinie jestem po prostu dobra.

Miałam powyżej dziurek w nosie utyskiwań matki

Gdyby nie pełne współczucia, wymowne spojrzenia mamy, ten dzień zaliczyłabym do naprawdę udanych. Moja rodzicielka jednak każdym swoim gestem przypominała mi, jak bardzo jest jej przykro, że to nie ja wychodzę za mąż, że to nie ja ściskam się w kącie z dryblasem, który najpewniej jest jakimś krewnym pana młodego, no i że to nie ja złapałam wiązankę panny młodej… A co ja mogłam poradzić na to, że pies z kulawą nogą na mnie nie chciał spojrzeć?

– To niemożliwe, żebyś żadnemu chłopcu w oko nie wpadła. Jesteś zgrabna, ładna, masz studia. Pani magister to jest coś! Nie martw się, córeńko. W końcu i ty znajdziesz swoją drugą połówkę – zapewniała mnie mama na poprawinach.

Miałam już dość tego gadania. Byłam tak wściekła, że po imprezie zamiast pojechać z mamą nad morze, wzięłam plecak i ruszyłam w góry. Na odchodne usłyszałam od niej jeszcze, że nad morzem to pewnie mogłabym kogoś spotkać, ale w górach?!

Po męczącej podróży z dwiema przesiadkami wylądowałam u znajomych gospodarzy. Pani Ania, stara góralka, u której – odkąd pamiętam – spędzaliśmy zimowe ferie, na mój widok oniemiała, a po chwili zaczęła lamentować, że nie ma dla mnie wolnego pokoju.

– Czemuś, Magduś, nie zadzwoniła? Całą chałupę letników mam! Nie ma rady, musisz do Jadźki iść nocować. Zaraz się z nią rozmówię – stwierdziła, ale zamiast krzyknąć starym zwyczajem przez płot, wyjęła z fartucha komórkę.

Było mi obojętne, gdzie mnie ulokują. Najważniejsze, żeby się przespać, a rano wyruszyć w góry. W głowie ułożyłam sobie plan wycieczek na cały tydzień.
Jadźka i Staszek przyjęli mnie bardzo serdecznie. Trafił mi się pokój z widokiem na Giewont, lecz nawet podziwiać go nie miałam wtedy siły. Padłam na łóżko i od razu zmożył mnie sen.

Kiedy wstałam, niebo było czyste, powietrze rześkie. Idealny dzień na wędrówkę. Na początek coś na rozgrzewkę: Dolina Małej Łąki, Przełęcz w Grzybowcu i powrót Strążyską.

Kiedy w południe dotarłam do Jadźkowej chałupy, czułam się tak zmęczona, jakbym miała za sobą Bóg wie jaką wspinaczkę. Po obiedzie rzuciłam się na łóżko. Śniła mi się dolina szeroka jak autostrada, po której jeździli rowerzyści.

– Magda, jesteś tam? Śpisz? Obudź się, Magda – powoli docierało do mnie wołanie z podwórka. 

Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam Jędrka, średniego syna pani Ani.

– No wreszcie się panienka raczyła obudzić – zażartował. – Przychodź do nas, dziś są moje urodziny. Trzydzieste! Musisz koniecznie przyjść, bo się obrażę. O szóstej, pamiętaj – pomachał mi ręką i poszedł do siebie.

„Nawet Jędrek jest ode mnie młodszy, a już ma żonę i dwójkę dzieci! Niech to szlag!”  – zaklęłam w myślach i znów wrócił podły nastrój. Nie miałam najmniejszej ochoty na żadne imprezy, ale wiedziałam, że z tej się nie wykręcę.

– Jasne, przyjdę – zawołałam i padłam na łóżko. Wciąż czułam zmęczenie.

Zerwałam się chyba za piętnaście szósta. Weszłam pod prysznic, poczułam błogi spokój. Przed oczami zamajaczył mi obraz ze snu. „Gdzie może być ta dolina? – zastanawiałam się. – To chyba wytwór mojej wyobraźni, bo taka szeroka to tylko Kościeliska, a przecież tam nikt nie jeździ na rowerze…”.
Włożyłam dżinsy i turkusowy sweterek, na ramiona narzuciłam kurtkę i pobiegłam na koniec ulicy do sklepu. Nie miałam prezentu, więc uznałam, że najrozsądniej będzie kupić butelkę wódki.  U górali na pewno się nie zmarnuje.

Co tu jest grane? Oni też myślą, że mam pecha?!

Wracając, usłyszałam głośne śmiechy dobiegające z mieszkania Jędrka. Pomyślałam, że impreza już trwa na całego. Tymczasem gdy wdrapałam się na poddasze starej, wielkiej willi, wszyscy dopiero siadali do stołu.

– No jesteś, Magda. W samą porę – Maciek, starszy brat Jędrka, wprawnym ruchem odkręcał flaszkę. – A już się martwiliśmy, że się całkiem pod tym prysznicem rozpuścisz! – ryczał ze śmiechem na cały głos.

– Że też tu wszyscy muszą o wszystkim wiedzieć –  spojrzałam z wyrzutem na rozradowaną Jadźkę, niezawodne źródło wszelkich informacji w okolicy.

Usiadłam przy końcu stołu.

– No to nie traćmy czasu! – zatarł ręce Maciek i zaczął rozlewać wódkę. W pierwszej kolejności nalał do mojego kieliszka.

– Ale ja nie piję! – zaprotestowałam, odsuwając kieliszek od siebie.

Jędrek, który nalewał z drugiego końca stołu, doskoczył do Maćka, odebrał mu z ręki wódkę i jednym susem rzucił się do otwartego na ościerz okna.

– Niefartowna! – stwierdził, obracając flaszkę w dłoni, puścił do mnie oczko i… wyrzucił butelkę przez otwarte okno.

Po chwili usłyszeliśmy dźwięk tłuczonego szkła.

Niczym niewzruszony Maciek już odkręcał następną flaszkę. Tym razem zaczął nalewać od kieliszka Jadźki, a mnie potem po prostu ominął.
Siedziałam sztywno. W głowie mi się nie mieściło, że przed chwilą z powodu mojego niepicia cała butelka wódki wylądowała na betonie pod domem gospodarzy… Dopiero później dowiedziałam się od Jadźki, że jeśli na początku góralskiej biesiady ktoś odmówi gorzałki, to taka wódka może przynieść pecha. Trzeba więc nową butelką zacząć częstować od innej osoby, żeby nie było nieszczęścia. Jadźka zapewniła mnie, że nic się nie stało, i nie ma za co przepraszać. Mnie jednak zmarnowana wódka nie dawała spokoju.

Następnego dnia, gdy tylko zaczęło się rozwidniać, poszłam sprawdzić, czy aby na pewno cała ta historia z wódką mi się nie przyśniła. Niestety. Butelka rozprysła się na drobne kawałki. Zdążyłam pozbierać największe, gdy usłyszałam spokojny głos matki Jędrka.

– Nie rusz, bo się pokaleczysz. Ja zamiotę, a ty daj sobie spokój.

Tydzień w górach minął mi szybko. Ostatniej nocy znów mi się przyśniła szeroka dolina. Tym razem to ja pedałowałam na swojej damce. Sen był tak sugestywny, że niemal czułam powiew wiatru na twarzy. Pomyślałam, że to jakiś znak. Pakując plecak, postanowiłam, że w następny weekend wybiorę się za miasto na rowerową eskapadę.

Powrót do domu i obowiązków jak zwykle nie był miły. Praca mnie wykańczała, więc mimo jesiennej aury wyciągnęłam z piwnicy wysłużoną holenderkę i w sobotni poranek ruszyłam na szlak.

Gdy wyjechałam na mało uczęszczaną drogę wiodącą wzdłuż rzeki, ciemne chmury gdzieś zniknęły i wyjrzało słońce. Pomyślałam, że oto jestem w swojej wyśnionej dolinie. Nie była ani tak szeroka, ani tak zielona jak ta ze snu, jednak i tak była piękna…

Stłuczone butelki po wódce mnie prześladują

Miałam za sobą jakieś dwa kilometry, gdy nagle poczułam, że z tylnego koła zeszło powietrze. Zsiadłam z siodełka i od razu zobaczyłam, że w oponę wbił się kawałek szkła.

Jakiś rower zatrzymał się tuż za mną.

– Co się stało? – usłyszałam nad głową męski głos.

Nie podniosłam wzroku, tylko stałam bezradnie, gapiąc się na oponę.

– Flak… Przebita – stwierdziłam i rozejrzałam się dokoła. 

Na drodze leżały szklane odłamki butelki po wódce. Takiej samej jak ta, którą Jędrek wyrzucił przez okno.

– Nie masz farta, dziewczyno, ale się nie martw. Zaprowadzimy twój rower do naprawy. Gdzie mieszkasz?

Dopiero wtedy spojrzałam na człowieka, który tak gładko przeszedł na „ty”. Miał około trzydziestki, był wysoki, chyba przystojny, chyba blondyn… Lecz na pewno się uśmiechał i na pewno do mnie, więc odpowiedziałam równie przyjemnym uśmiechem.

Jeszcze tego samego dnia mój rower był sprawny. Z nowym znajomym umówiłam się na niedzielę, a potem na następny weekend. I jeszcze następny.
Już wiedziałam nie tylko, jaki ma kolor włosów, ale też co lubi, jakiej muzyki słucha, a jakiej nie znosi. I jakim cudem tamtego dnia wybrał się akurat tamtą trasą na rower. Bo jemu też śniła się ta droga, tylko że na Mazurach…

Teraz z moim Krzysiem robimy plany na zimę i wiosnę, i na całe życie. A za rok, na naszym weselu, z pewnością rozbijemy butelkę wódki. Na szczęście!

Dolina pełna  rozpędzonych rowerzystów nie dawała mi spokoju. Skąd się wziął ten sen? Co oznacza?