Codziennie wyglądało to mniej więcej tak samo. Po kilku godzinach snu zaczynałem pokasływać, potem dopadał mnie regularny kaszel. Nikt mnie nie wyganiał z łóżka, ale czułem, że jeżeli nie wstanę, to się uduszę albo wypluję własne wnętrzności. Więc wstawałem, otwierałem okno i piłem wodę – to były podstawowe punkty terapii. Stosowałem też inne „cudowne” metody, jak inhalacja olejkiem sosnowym lub płukanie gardła wywarem z piołunu. Wszystko na darmo. Żona już się przyzwyczaiła. Kiedyś ją budziłem, panikowałem, raz wezwaliśmy pogotowie. Od wielu miesięcy mój stan był stabilny, nie polepszało mi się, ale też nie pogarszało. Jednakże niewątpliwie coś mi dolegało.

Lekarze rozkładali ręce

Kiedy to się zaczęło? Nie pamiętam dokładnie. Jeszcze rok temu było dobrze. Potem przyszła jesień i pojawiły się objawy. Zimą się pogorszyło. A teraz? Nawet sąsiad spytał raz, czy nie potrzebuję dobrego pulmonologa, bo jego kolega zna jednego. Między wierszami czaiło się przesłanie: „Człowieku, zrób coś ze sobą, bo dłużej nie wytrzymam tych charkotów o trzeciej w nocy”. Podziękowałem, u pulmonologa już byłem i komplet badań zrobiłem.

Płuca i oskrzela miałem czyste, wręcz pokazowe jak na człowieka w moim wieku. Wcześniej oczywiście odwiedziłem kilka razy lekarza rodzinnego. Najpierw w osiedlowej przychodni, a potem u znajomego internisty pracującego w szpitalu. To on mnie badał oraz wysyłał na dodatkowe testy. Brałem syropy, tabletki, stosowałem inhalacje, wszystko z mniejszym lub większym skutkiem, lecz zawsze na krótką metę. Po jakimś czasie sytuacja wracała do nienormalnej normy, czyli kaszlu. Bałem się, że zaatakowało mnie coś nieuleczalnego. Alergolog przeprowadził śledztwo. I jak na spowiedzi zeznałem, że nie mam psa ani kota, podejrzanej wysypki też u siebie nie zauważyłem. Grzecznie pozbyłem się puchowej poduszki i kurtki. Testy na grzyby, mchy, porosty, kurz i tak dalej nic nie wykazały. Nie byłem uczulony na żaden z typowych alergenów. Poszukiwania musiały iść w innym kierunku.

Nasza desperacja rosła

Koleżanki żony ratowały mnie rozmaitymi specyfikami

– Nie naraziłeś się komuś w pracy? – zastanawiała się moja żona. – Niektórzy potrafią nieźle dopiec drugiemu czarami i zaklęciami voodoo. Ktoś wbija igłę w laleczkę z gałganków, a ty czujesz ból w brzuchu, w głowie albo po prostu kaszlesz.

To sugerowała moja żona, kobieta wykształcona i praktykująca katoliczka, która codziennie modliła się o moje zdrowie,  A ja… ja zacząłem czytać o różnych gusłach, sprawdzając, czy moje objawy nie pasują przypadkiem do jakiejś klątwy. Innymi słowy, nasza desperacja rosła. Po porażce oficjalnej medycyny żona rozpuściła w końcu wici wśród swoich koleżanek, które szybko zaopatrzyły nas w całą masę niezawodnych receptur, kontaktów z cudotwórcami, butelek z leczniczą wodą i magnetycznych talizmanów odwracających złe pole.

Wszedłem w nowy etap leczenia – stałem się królikiem doświadczalnym za własne pieniądze. Talizman z polem magnetycznym i naenergetyzowana woda nie mogły mi zaszkodzić, ale nie wierzyłem też, iż moja przypadłość, choć o jotę osłabnie za ich sprawą. I miałem rację. Litry wody w butelkach rozstawionych po całym domu i poduszeczka z tajemniczym zgrubieniem pod łóżkiem były teraz niemymi świadkami moich męczarni o świtaniu.

Czułem się dziwnie

Kolejny gabinet należał do kobiety spod Białegostoku. Na koniec dostałem buteleczkę z jakimś płynem. Po chwili byłem już na ulicy i z ulgą wdychałem powietrze bez smrodu kadzidła. Na wszelki wypadek poszedłem do znajomego lekarza, żeby sprawdzić, czy „syrop” nie jest trujący.

– Po zapachu sądząc, to syrop dla dzieci. – stwierdził. – Po co ci to? Masz jakiegoś przedszkolaka z chrypką?

Nie powiedziałem mu, gdzie byłem i skąd to mam, ani tego, że zapłaciłem za ten syrop trzysta złotych. Miałem swój rozum i wiedziałem, co mówić lekarzom. A więc dałem się nabrać. Do oczu napłynęły mi łzy wściekłości. Tak teraz będzie?

Zaskoczenie – przespałem spokojnie całą noc. Nie mogłem uwierzyć rano swojemu szczęściu. Ani razu nie kaszlnąłem, oddech był głęboki i czysty. Czułem się wyspany, zdrowy i zadowolony. 

Sam odkryłem, co mi dolega

Żona była również szczęśliwa. Uczciliśmy to wydarzenie wystawnym obiadem i wizytą w supermarkecie, gdzie nakupiliśmy mnóstwo rzeczy.

– Weź jeszcze ten płyn do płukania prania – zakomenderowała Agata, wskazując na rząd butelek z kolorowymi etykietami. – Stary skończył się kilka dni temu, a dużo przyjemniej śpi się w pachnącej pościeli.

Wyciągnąłem rękę, lecz ta zamarła w połowie drogi. Odwróciłem się i badawczo spojrzałem na żonę.

– Od dawna go używamy? – spytałem ze zmarszczonym czołem.

– Od kiedy reklamowali go w telewizji. Jakieś pół roku – odpowiedziała i zastygła z dziwnym wyrazem twarzy. – Myślisz, że… – zerknęła na kuszące etykietki.

– Owszem, tak właśnie myślę – potwierdziłem. – Tylko dlaczego ciebie to cholerstwo nie rusza?

Nie wiedziała dlaczego, ale puchła z dumy, że wytrzymuje atak chemiczny, który jej faceta zwala z nóg.

Postanowiliśmy spać w pościeli bez pięknego zapachu. A ja po namyśle stwierdziłem, że warto było jednak iść do tej uzdrowicielki.