Redakcja zadzwoniła i zapytała, czy nie zechciałabym napisać tekstu o modzie. Myślałam, że to moja mama się wygłupia, bo wie, że w szafie mam jedne spodnie i dwie kiecki. Ciągle mi powtarza: „Kup sobie coś, tak nie wypada”, więc pewnie chce mnie zawstydzić i poniżyć, podszywając się pod Glamour. Dodatkowo nakłaniając do odwiedzenia kilku pokazów topowych projektantów. Co ja miałabym na nich niby robić? Już wyjaśniamy, mówi głos w słuchawce (męski, to jednak nie moja mama, zaczynam być ciekawa). Otóż wkręcimy panią w wielki świat, świat bankietów i całusków przy ściance. Ubierzemy, niech się pani nie martwi swoimi szmatkami, doradzimy i przytulimy. Pani zadaniem będzie jedynie patrzeć i słuchać. Badać i podglądać. A potem opisać i pokazać coś, czego ludzie ze świata mody już nie widzą, bo są kompletnie zanurzani w konwencji i zblazie. Dobrze, mówię, wchodzę w to. Tak oto podjęłam się wielkiego eksperymentu, reportażu uczestniczącego oraz zwiedzania kraju dzikich. Warszawkowe safari bez kamizelki w kolorze khaki, za to na wysokich obcasach i w podrasowanej fryzurze.

Pierwszy pokaz to Joanna Klimas. Glamour wystroił mnie w ubrania warte moich kilku pensji oraz w dwumetrowe szpilki. Moje poświęcenie było ogromne, chociaż przyznać muszę, że noga na takiej drabinie wygląda interesująco. Trzymając się kurczowo powietrza, wyruszyłam po czerwonym dywanie dawnego hotelu Victoria. Fotografowie zignorowali mnie zupełnie, ale zaraz potem musieli zmienić zdanie, bo zostałam przetransportowana na tak zwaną ściankę. I się zaczęło. Jeden pan pstryknął od niechcenia fleszem i za chwilę dołączyła do niego cała grupa kolegów. Oślepiona przeszłam w stronę sali balowej, gdzie miało na mnie czekać miejsce w pierwszym rzędzie – a jak, na bogato. Niech się ludzie dziwią, co to za laska się wpycha do współczesnej loży. A może w jakimś serialu grywa role piątej pielęgniarki od lewej, a może narzeczoną jest jakiegoś słodkiego aktora?

Zasiadam, szpilki wbijają mi się w mózg, ale dzielnie zarzucam nogę na nogę i rozglądam się po okolicy. Dostrzegam bardzo różnych ludzi, na przykład Melancholijną Pisarkę w Sandałach, dwie koleżanki z podstawówki, a przecież to modowa impreza, zupełnie nie w ich stylu. Łapię się na pierwszym stereotypie: że świat mody to puste dziewczęta włóczące się po bankietach i gejowscy chłopcy z plakatu Jean Paul Gaultier. Zaczyna się pokaz, spektakl z muzyką, światłami i ubraniami, z których zapamiętuję głównie złotą spódnicę. Do tego dodane są krótkie bluzki odsłaniające brzuch. Kratka, zielone, grube materiały. Niby wersja jesienna, ale kojarząca się z sopockim molo i pępkiem na wierzchu. Od razu myślę o kobietach w ciąży, że to dla nich propozycja. Mamy wielki brzuch i nie zawahamy się go użyć! Modelki poruszają się dziwnie, zgięte w trójkąt, na którym dzieci mogłyby uczyć się różnych wzorów matematycznych. Dziewczyny wyrzucone do tyłu, z kręgosłupem w łuk. Mocno stąpające po wybiegu. Siedzę obok i widzę na ich nogach pracę mięśni. Jak na antycznej wazie: każdy szczegół kości, każda żyła wydaje się uciekać ze skóry. Kobiety roboty maszerują w kółko, stukają obcasami, nadając rytm imprezie. Potem wychodzi piękna suknia wieczorowa, przeszyta cekinami, które wspaniale szeleszczą, aż je pewnie słychać na ulicy. Dźwięk ubrań, ich ruch, błyszcząca łuska migająca wśród zmieniających się świateł – nie zobaczymy tego na zdjęciu, tego należy zasmakować na pokazie.

Kolejną imprezą był pokaz Paprocki & Brzozowski w Soho Factory. O, tu było grubo – poczułam, co to znaczy pierwszy rząd, czyli najbliższe miejsca przy wybiegu. Jak na lekcji geografii, gdzie się operuje pojęciami pierwszorzędu, trzeciorzędu, i wszystko to ma ukryty sens towarzyski. Ustawia cię na wstępie i ludzie patrzą sobie prosto w oczy i wiedzą. Kto się liczy w tej grupie, a kto musi jeszcze nad sobą popracować. Cały sztab ludzi ważnych i uzurpatorów zaczyna swój taniec godowy, zanim ktokolwiek przypomni sobie, że jesteśmy tu po to, aby zobaczyć ubrania. O, przepraszam: stylizacje. Na ściance tradycyjnie tancerka, prezenterka i serialowa nimfa. Wszystkie uśmiechnięte, jeszcze je spotkam nie raz na tego typu imprezach, zawsze profesjonalnie szczęśliwe, jakby od tego zależeć miało ich życie. Przyglądam się nieco zmieszana, bo w życiu bym się tak uśmiechać nie potrafiła, bałabym się, że mi policzki pękną. Ale obok siedzą Marcin i Marta, moi korepetytorzy z wyższych sfer, i tłumaczą cierpliwie, co kto robi i z kim przyszedł. Staram się zapamiętać i wkuć meandry towarzyskie, jakby to był nowy Poczet Królów Polskich.

Gasną światła, modelki tupią jak żołnierze po niewdzięcznym bruku. Efektem musztry są trzy połamane obcasy na pokazie i jeden but niesiony w ręku. Trudna, chropowata powierzchnia odbija kroki chudych dziewcząt, które ważą pewnie minus dwadzieścia kilo. Myślałam, że to już jest zakazane, ale widać, że kości nadal są on the top. Automatycznie zerkam na swój brzuch i żałuję tych wszystkich zjedzonych batoników. Boję się, że jakaś modelka skręci w moją stronę i wymierzy we mnie chudy palec, krzycząc „Sprawdzam!”. I wtedy się okaże, że spod pożyczonych trendy ciuchów wystaje wyszczuplająca bielizna. Po pokazie pojawia się pierwsze pytanie o to, co ja tu właściwie robię. Kolega pyta wprost: „A ty co, celebrytką chcesz zostać?”. Tak jakby oglądanie nowej kolekcji służyło tylko temu, aby znaleźć się w kronice towarzyskiej. A może jest tak w rzeczywistości. Koleżanka mi na boku zaraz szepcze, że ludzie tu są puści i nieżyciowi. Najlepsze jest to, że to ci, którzy od piątku do niedzieli krążą wokół darmowych drinków, mają aktualnie największe zmartwienie, że oto zaczynam mieć ciągoty do tego „wiesz, Sylwia, chorego świata”.

 A tu przede mną pokaz numer trzy: Łukasz Jemioł. Impreza w Łazienkach, nobliwie, w namiocie typu garden party. Mniej ludzi, wyselekcjonowani, ale tancerka jest. Są więc i media, które w Polsce modą się nie interesują. Interesują się ludźmi, których sami kreują. Stąd pewnie szaleństwo z szafiarkami, bo przynajmniej one oglądają i oceniają nowe kolekcje. Reszta zadowala się ploteczkami. W czasie pokazu po raz pierwszy zobaczyłam kolejkę do ścianki, przepychanki i nerwy. Ścianka chwały, plastikowe bramy raju do brukowców i klikalnych portali. Awans społeczny, który porównać można z przedwojennym zasiadaniem przy stoliku skamandrytów w kawiarni Ziemiańska. Co ciekawe, niewiele trzeba robić, aby zostać celebrytką. Należy ogarnąć się stylistycznie, umówić z jednym z fotoreporterów i kiedy ten zacznie klikać, popstrykają i inni. A wtedy szefowa agencji, kobieta wszechwładna jak Neron, przerzuci setki zdjęć z pokazu mody, premiery mydła czy innej promocji kremu i wskaże palcem ustrzeloną sarenkę. O, ta się nada. Taką to można do rubryki towarzyskiej wstawić. I zaczyna się lansowanie, proponowanie tak zwanego ryja wszem wobec w celach ogólnego splendoru i ewentualnych poszeptów towarzyskich.

Dobrze, kiedy już dotarłam do swojego miejsca, to rozpoczęła się parada nowych ubrań. Kolekcja jesień-zima. Szalowo i szałowo. Było to, co lubię: szerokie zawijasy pod szyją, grube tkaniny. No i futra, których nie pochwalam, i tu mam akurat wiele wspólnego z Joanną Krupą. Poza tym kolejny raz widziałam ubrania zdecydowanie nie na przystanek autobusowy zimą, niepraktyczne, znaczy. Ale ładne, kolorowe niczym kanarek lub jaki kwiat na łące. Żółć, zieleń i cytryna. Sukienki wyglądały jak drink na działce, smacznie. I pewnie, jak mówi reklama, „miękko w dotyku”. Pokaz był szybki, zaraz się wszyscy przerzucili na stanie w deszczu i sączenie najświeższych doniesień ze świata.

Zobacz także:

Dowiedziałam się między innymi o procederze wysyłania młodych dziewczyn do Chin. Że niby do modelingu, ale w rzeczywistości do barów, gdzie miały po prostu być i udawać, że się dobrze bawią. Właściciel klubu płaci za ładne siedzenie, za alkohol i dragi. Jak się ma 15-16 lat i trafia do takiego świata, to po kilku miesiącach „kariery” perspektywa się zmienia. Maszynki do mielenia ładnych, białych dziewczyn działają od lat. Nikt o tym nie mówi, panuje przyzwolenie połączone z ogólnym zrozumieniem. Cóż, skoro można zarobić niezłe pieniądze. Tak. To ważna sprawa. Ale co z życiem? Logika powierzchownego świata – łap chwilę i korzystaj z niej. Inaczej stracisz swoje pięć minut i wylądujesz na kasie w supermarkecie. Nie, znowu przyłapałam się na stereotypie: przecież w każdym środowisku jest podobnie. Są tylko inne możliwości. Zamiast wyjeżdżać do Chin, młode dziewczyny stają się galeriankami, a sfrustrowane mamuśki uprawiają seks na płatnych portalach internetowych.

W atmosferze nieciekawych wizji przyszłości pięknych dziewcząt w Polsce udałam się na ostatni z zaplanowanych pokaz. Robert Kupisz. Nielubiany, bo za fajny. Praktyczny, szalony, na granicy kiczu. Klikam „Lubię to!”. Impreza odbywała się w hali sportowej na Kole. Zamiast wybiegu poustawiane były wuefowe atrybuty, typu kozioł, siatka, piłka lekarska. Muzyka mocna, nogi same podrygiwały. Wszystkie one odziane w buty sportowe, bo taki był dress code tego wieczoru. Nawet największe modnisie i elegantki pokazywały swoje adidasy dobrane do wieczorowych sukien. Przez to atmosfera była niewymuszona, nowojorska wręcz. Zdecydowanie najlepiej czuję się w takich klimatach, stąd i na ściance uśmiechnęłam się szczerze i kwiaty wręczyłam projektantowi z dobrego serca. Zapamiętałam cekinowe ochraniacze na kolana, pewnego modela ubranego w strój à la Borat oraz obszerne bluzy.

Dobiegał ostatni wieczór na planecie Moda. Powiem szczerze, że smutno mi się zrobiło, jakbym wracała z wakacji, dzierżąc w dłoni pokruszone muszelki. Przez cały tydzień słoń w składzie celebryckiej porcelany, ale i tak wywołałam podejrzenia: kim ona jest? Z drugiej strony zdobywałam coraz więcej znajomych, otwartych i sympatycznych. Bez tej całej otoczki i zadęcia na Nieprawdopodobnie Nieprawdopodobną Gwiazdę. Po Kupiszu pojawił się na Facebooku wpis, w którym ludzie zastanawiali się, co ta Chutnik robi na pokazach: zbiera materiały do książki, postanowiła zostać sławna? A może to jakiś eksperyment? Tak, można tak nazwać to, co robiłam przez jakiś czas. Próbowałam poznać zamknięte z pozoru środowisko i dotknąć tego, co zwykle dostajemy w kolorowym magazynie jako Photoshop naszych marzeń i oczekiwań lśniącego życia. A na końcu Marcin, który jako pierwszy zadzwonił do mnie z Glamour, proponując cały projekt, wysłał mi SMS-a: „Muszę przyznać, że nie sprawiałaś problemu”. No proszę, może rzeczywiście coś jeszcze ze mnie będzie.