Długie rzęsy, idealna cera, bez makijażu. Ładne dłonie, na krótko opiłowanych paznokciach jasny lakier. Cała w uśmiechu. Wśród dziennikarzy uchodzi za jedną z najsympatyczniejszych młodych aktorek. Bo przyjazna, przystępna. – Ile dasz ludziom, tyle do ciebie wróci – mówi, speszona komplementem. W kwietniu Małgorzata skończy 30 lat. – Wchodzę w wiek kobiety dojrzałej. Dociera do mnie, co ważne w życiu. Chciałabym  mieć dziecko… – rozmarza się. Widać, że jest szczęśliwa. Ale to nie chwilowy stan, a charakter. I wychowanie, uważa. – Nie moja zasługa – mówi z energią. – Mam strasznie fajnych rodziców. Tata, niezwykle pozytywna osoba, całe życie jest zadowolony. Niedawno przeglądałam zdjęcia ze wspólnych wakacji i zdałam sobie sprawę, że na każdym się uśmiecha. Może to po nim przejęłam?

Niewymarzona rola

Plotkarskie media pisały, że to ona miała być tytułową „Brzydulą”. – Nieprawda. Ja startowałam do… każdej postaci w tym serialu! Mogłabym wcielić się i w Marka Dobrzańskiego – śmieje się. Zdradza, że tak naprawdę liczyła na zagranie wyniosłej Pauliny. Gdy zaproponowano jej rolę Violi, była nieszczęśliwa. – Kompletnie nie czułam tej postaci! Nie lubiłam jej. A gdy aktor nie wierzy w to, co gra, i widz nie uwierzy. Nie miałam pomysłu na nią – wspomina. I chyba było to po niej widać, bo po dwóch pierwszych dniach zdjęć podszedł do niej reżyser Wojtek Smarzowski. Powiedział: „Soszka, widzę, że coś nie tak. Nie chcesz grać Violi, zrezygnuj. Jeszcze ktoś cię może zastąpić”. I to mnie otrzeźwiło,  potrząsnęło. Mnie zastąpić?! Doznałam olśnienia. Już wiedziałam, jak zagrać. Jej Violetta Kubasińska to bez dwóch zdań najbardziej ciekawa postać serialu. Słynie z powiedzonek, które robią furorę w internecie. Powoli wchodzą do języka potocznego, jak choćby: „Tyle się napracowałam, i co? Jak psem o budę” czy „Odesłali mnie z kwiatkiem”. Małgorzata przyznaje: cieszy się z popularności swojej bohaterki. – Ale spamiętanie tych wszystkich jej ciągów frazeologicznych wcale nie było łatwe! One są  nieoczywiste. Moja postać mówi dużo, szybko, bezmyślnie i wielkie brawa dla autorów za świetnie napisany scenariusz. Zdjęcia do „Brzyduli” już się skończyły. Pytana o ciąg dalszy, Małgosia uśmiecha się tajemniczo. Kto wie…? Teraz gra tylko w „Na Wspólnej”; myśli o powrocie do teatru. Rozpędza się jako aktorka. Na koncie już ma udział w ponad trzydziestu serialach, kilku filmach, dubbingach. Uwielbia swoją pracę. Ale jako dziecko wcale o niej nie myślała. – Pomysł szkoły teatralnej wpadł mi do głowy dopiero pod koniec liceum. Oczywiście, gdy byłam mała, brałam udział we wszystkim konkursach piosenki, festynach. Choć śpiewam o-krop-nie! Dziś już to wiem.

Spełnione marzenie babci

Jest pierwszą aktorką w rodzinie, jeśli nie liczyć babci ze strony taty. Artystki niespełnionej. – To ona zaraziła mnie myśleniem o scenie. Mieszka w Bieszczadach. W dzieciństwie jeździliśmy do niej z moim starszym bratem na wakacje. Opowiadała, jak przed wojną grała Tytanię w „Śnie nocy letniej” w teatrze amatorskim. Recytowała nam Szekspira. Chciała studiować aktorstwo w Krakowie, ale na to nie zgodziła się jej mama, bo „córki na zatracenie nie puści”. Gdy zdecydowałam się zdawać na Akademię Teatralną, powiedziałam o tym babci. Spodziewałam się okrzyku: „Świetnie!”, tymczasem… nie była zachwycona. „Dziecko, nie idź do tej szkoły. Oni cię tam zniszczą”, ostrzegła. Dziś już rozumiem, co miała na myśli. Uczelnia aktorska przyjmuje różne typy i je formuje, szufladkuje. Nie rozwija indywidualności. Ona studiowała z Karoliną Gruszką, Michałem Pielą, Marcinem Bosakiem, Andżeliką Piechowiak, z którą się przyjaźni, od niedawna nawet mieszkają po sąsiedzku. Świetny rok. Ale na pytanie o szalone studenckie życie Małgosia teatralnie wzdycha. – To był wielki błąd, że wybrałam uczelnię w Warszawie, rodzinnym mieście. Tyle rzeczy mnie ominęło! Nie chodziłam na słynne imprezy do Dziekanki – akademika szkół artystycznych. Moi rodzice drżeli, że szkoła aktorska, że artyści, nie wiadomo co. Kończyłam zajęcia o 19, a tata już czekał pod szkołą, by mnie zabrać do domu! Niby dla bezpieczeństwa, bo daleko. Mieszkałam wtedy z rodzicami na Bemowie. Nieopodal lotniska. Tata do niedawna pracował jako pilot. Był czas, że chciała pójść w ślady ojca. Marzyła o lataniu, ale szkoła lotnicza w Dęblinie jeszcze nie przyjmowała kobiet. No, a potem pojawił się pomysł aktorstwa, który też nieźle podnosi adrenalinę. – A ja tego właśnie potrzebuję. W aktorstwie ciągle zaczyna się od początku, każda nowa rola to sprawdzian  – twierdzi. – Z jednej strony strach, z drugiej wyzwanie. Lubię to, a jednocześnie nie znoszę! Gdy pojawia się jakaś propozycja, to nim zacznę się nią cieszyć, chlipię mężowi: „Nie, nie, nie – ja tego nie zagram!”.

Dystans do siebie

Mąż ją wspiera. Jest jej buforem, mówi. Poznali się 7 lat temu na plaży. Krzysztof, dziś inżynier, był ratownikiem. – Wykopałam go sobie z piasku – żartuje aktorka. Półtora roku temu wzięli ślub. Świecą się jej oczy, gdy schodzi na jego temat. Lubią być razem. Podróżują, zwłaszcza w poszukiwania nowych smaków. – A niedawno spojrzałam na Krzyśka i zdumiało mnie, jak jest podobny do mojego taty! Obaj kochają sport, tak samo przepadają za graniem w szachy… Czy nie boi się, że środowisko, w którym się obraca, nie służy trwałości związków? – Każdy zawód niesie jednakowe ryzyko. Wszędzie tam, gdzie ludzie pracują ze sobą, mogą zdarzyć się zdrady, skandale. O romansach wśród lekarzy, nauczycieli czy prawników po prostu mniej się mówi – wzrusza ramionami. – Show-biznes to świat jak wszystkie inne. Wyścig szczurów, walka o swoje? Wszędzie się zdarza uciekanie do nieczystych metod. Ja każdą rolę dostałam z castingu, oprócz tej w „Halo, Hans”, bo była pisana specjalnie dla mnie. Serio: nie słyszałam, by ktoś został zatrudniony dzięki znajomościom, przez łóżko. Film to zbyt kosztowne przedsięwziecie, by angażować kogoś, kto obniża szansę na jego powodzenie. Rzadko pojawia się na wielkich przyjęciach. – Z chodzenia na bankiety tak naprawdę nic nie wynika – mówi. – Idę na pokaz,  jeśli mnie interesuje lub gdy znajomi dzwonią, że będą i chcą się spotkać. Pojawienie się tam, gdzie łowią fotografowie, to dla osób publicznych praca. Trzeba stale pamiętać, że jest się na celowniku. Trzymać się prosto, nie jeść, bo na zdjęciach to wygląda fatalnie, nie brać kieliszka do ręki, bo będą plotki, że masz problem alkoholowy. Zdjęcia z imprez żyją w prasie dłużej niż pamięć o niej. Na takie wyjście trzeba się umalować, uczesać, ubrać – wylicza. – Nie w tę samą sukienkę… Przyjęło się, że nie wypada wkładać tej samej kreacji. Kogo stać, by ciągle coś nowego kupować? Gdzie to trzymać? – Małgorzata Socha od niedawna jest ambasadorką Tiffi. Może wypożyczać ubrania tej marki. – Gdybym nie była aktorką, nie miałabym takiej propozycji. Ale wtedy nie byłaby mi potrzebna.

Aktorka musi być szczupła

Śmieje się, gdy słyszy, że ma filmową urodę. – Ależ ja zostałam aktorką wbrew warunkom! Jestem nie dość, że wysoka, to jeszcze dobrze zbudowana. Często przewyższam kolegów – wyznaje. – Był czas, że byłam pucołowata. I kompletnie mi to nie przeszkadzało. Do czasu kiedy po castingu reżyser wziął mnie na stronę i strapiony westchnął: „Nie wiem, jak ci to powiedzieć, Małgosiu. Wszystko świetnie, tylko jesteś… jesteś za potężna”. Wtedy to mnie strasznie dotknęło – przyznaje. – Zawzięłam się i przez dwa miesiące schudłam 10 kilogramów. Dziś stara się chodzić na tenis. Chciałaby na fitness, ale jak ma się zapisać na konkretny dzień i godzinę, gdy nie wie, co przyniesie kolejny tydzień? – Biegam z mężem, maratończykiem, do Lasu Kabackiego, mieszkamy obok. On rusza pierwszy, po 10 kilometrach wraca i wzywa mnie przez domofon. Kolejne 6 km biegniemy razem… Dziś od aktorek wymaga się szczapowatości modelek. Kamera dodaje z pięć kilo. A ja kocham jeść i gdybym nie pojawiała się na wizji, nosiłabym rozmiar 42 i była szczęśliwa! Ma do siebie dystans, co nie jest częste w jej branży. Popularność? – Trzeba być na nią odpornym, bo może zawrócić w głowie – mówi z przekonaniem. – Mnie w chodzeniu po ziemi wytrenowała mama. I samo życie.  – Śmieje się z jednego wspomnienia: – Jeszcze jako studentka zagrałam w popularnym serialu „Złotopolscy”. I stałam się rozpoznawalna. W każdym razie tak mi się wydawało. Było lato, spędzałam z rodzicami wakacje w Darłówku. Szłam deptakiem, gdy podeszły  do mnie dwie rozemocjonowane nastolatki z prośbą o autograf. Byłam przejęta, mój pierwszy raz, wow, co ja im napiszę! Wykaligrafowałam: „Z serdecznymi pozdrowieniami – Małgosia Socha”. A im miny zrzedły: „To ty nie jesteś Agnieszka Włodarczyk?!”. Dziś już nikt jej z nikim nie myli. – Ale znana twarz wywołuje nie tylko uśmiech na ulicy. Ludzie myślą, że każdy, kto pojawia się w telewizorze, musi zarabiać krocie. Z takim wyobrażeniem spotykam się przy każdym remoncie – zauważa. – Mój mąż, budowlaniec, zna ceny. Mówi, że gdy się pojawiam, one rosną o 100 proc.! I prosi mnie, dla dobra domowego budżetu: „Poczekaj w samochodzie. Przyjdź, jak wszystko domówimy…”. Zarobki aktorów są wyższe niż średnia krajowa, przyznaje. – Ale my zarabiamy przez określony czas, gdy trwają zdjęcia. Potem czekamy na propozycje. Nie wiemy, co będzie za rok. Jasne, że mnie to męczy. Dlatego lubię grać w serialach, bo dają poczucie ciągłości. Wcześniej komfort bezpieczeństwa dawał mi angaż w teatrze – mówi. Nie zazdrości jednak aktorkom, których gwiazda rozbłysła i dostają świetne propozycje. – One dają mi nadzieję, że może i do mnie los się uśmiechnie.

Będzie problem, będzie rada

Nie ma wymarzonej roli. – Człowiek coś sobie planuje, a gdy nie wychodzi, jest rozczarowany. Wolę, gdy życie mnie zaskakuje. Nigdy nie myślę, co będzie, jeśli przyszłość nie spełni moich oczekiwań. Jak będzie problem, to będzie i rada – Małgosia uśmiecha się szeroko. – Nie będę martwić się na zapas. Skończą się propozycje? To zmienię zawód. Myślę, że spełniłabym się jako kobieta domowa. Chciałabym mieć dzieci, tyle, ile Pan Bóg da, choć bez szaleństw. Sprzątałabym, gotowała… – rozmarza się. – Oczywiście mam na siebie plan B. Niedawno przyszło mi do głowy, że mogłabym otworzyć bistro, mały rodzinny lokal, gdzie ludzie siadaliby, żeby coś zjeść, porozmawiać. Ja się nie boję, że nie będę miała pracy. Już to przerabiałam – mówi. Pięć lat temu zagrała w filmie „Po sezonie” Janusza Majewskiego, u boku Leona Niemczyka, Ewy Wiśniewskiej, Magdy Cieleckiej. Krytycy byli zachwyceni. Ona, wniebowzięta, czekała na lawinę propozycji. Tymczasem telefon milczał. – Nie załamałam się. Miałam kredyt, bank prosił o wpłaty. Schowałam dyplom do szuflady i zapukałam do agencji nieruchomości, czy nie potrzebują kogoś. Potrzebowali. Przez pół roku pokazywałam ludziom mieszkania na sprzedaż i wynajem – wspomina. I dodaje: – Najważniejsze, co zapamiętałam z tego czasu, to że świat wcale nie był przez to brzydszy!


Słynne powiedzenia Violi

„Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubańczykom”.

„Ula: – Chcesz jagodziankę?
Viola: – A z czym masz?”

„Jak mówię, że zrobię, to chyba mówię!”

„Violetty Kubasińskiej się nie wystawia. Chyba że w teatrze”.

„Oczy otworzyły mi się tak szeroko, że jeszcze trochę, a widziałabym po ciemku”.

„Zawsze, całe życie szłam na żywioł. Ale co ja, strażak jestem?”

„Każda potwora znajdzie swego sponsora”.

„Lew: – Powiesz, że coś ci wypadło.
Viola: – O tej godzinie? Chyba górna jedynka”.

„Ale ty oschły jesteś... jak podwawelska”.

„W życiu trzeba kombinować: Panu Bogu świeczkę, a diabłu zegarek”.

„Idę popełnić kamikadze”.