Praca w najbardziej luksusowym domu mody w Polsce - zaplecze

Na czym polegała moja praca? Oficjalnym obowiązkiem był kontakt z zagranicznymi klientami, ale to się nigdy właściwie nie zdarzyło. Odpowiadając na wcześniejsze pytania, nikt mi nie płacił kroci, a na resztę przywilejów mogły liczyć jedynie szychy z samej góry. Wejść do sklepu można prosto z ulicy, a co gorsza, na zaplecze również. Jest to zaskakujące, biorąc pod uwagę, że warunki pracy w tym miejscu odbiegały od luksusu, jaki oferuje się klientom.

Biuro nie miało okien, jedynie świetliki w dachu, który przeciekał i zalewał regularnie nasze komputery i kable, szafy na których kładliśmy zamówienia do pakowania rozpadały się w rękach, a dziury w ścianach zaklejano kartonem i taśmą z logiem domu handlowego. Chaos, braki w kadrach i praca 9 godzin, 6 dni w tygodniu sprawiały, że zespół popełniał wiele błędów, za które często byliśmy publicznie karceni.

Oliwy do ognia dolewały pretensje klientów i napięta sytuacja polityczna, która dzieliła pracowników. Po wejściu do biura czuć było charakterystyczny zapach plastiku i stęchlizny. Nikt nigdy nie był w stanie zlokalizować jej pochodzenia, ale woda kranowa dała kiedyś przeczyszczenie połowie pracowników. Największy luksus, jakiego doświadczyliśmy, to rzeczy, które przechodziły nam przez ręce. Nie zmienia to jednak faktu, że praca ta dała mi wgląd w codzienne funkcjonowanie luksusowych sklepów i możliwość zajrzenia do umysłów ludzi, którzy zarabiają dużo, bardzo dużo pieniędzy. Ciekawi was, kto tak naprawdę kupuje w najbardziej luksusowym domu handlowym w Polsce?

Praca w najbardziej luksusowym domu mody w Polsce - zniecierpliwieni celebryci

W pracy mieliśmy dostęp do wszystkich danych, jakie zostały wprowadzone do systemu przez sklep online domu handlowego. Znane nazwiska były rzadkością. Pojedynczy celebryci zawsze wywoływali poruszenie i zainteresowanie wśród moich współpracowników. Większość jednak, bardzo słusznie, podawała pseudonimy, przychodziła do sklepu osobiście lub zamawiała rzeczy przez stylistów.

Anonimowość kończyła się jednak, kiedy paczki nie docierały na czas. Telefony z pretensjami i wyzwiskami od niezadowolonych celebrytów i influencerów zdażały się bardzo często. Ludzie świata mediów i kultury szybko przestawali być kulturalni. Osoby te potrafiły wydzwaniać do nas z żądaniem o natychmiastową wysyłkę ubrań, ze skargami na jakość zawartości paczek lub nawet z informacją, że wybierają się do naszego domu handlowego i chcą rzecz „X” za pół godziny. Biuro działu "Digital" i główny magazyn znajdowały się ponad godzinę drogi od głównego sklepu. Rozmowy przeważnie kończyły się gniewnym odłożeniem słuchawki. Nie zmieniało to faktu, że i tak składali kolejne zamówienia.

Wyjątkowo często wydzwaniał do nas jeden z YouTuberów - typ raczej kontrowersyjnego twórcy, który tworzy klikbajtowe. Wielokrotnie próbował wykorzystać swoją pozycję i sławę do nagięcia zasad. Szczególnie pamiętam jedną z takich rozmów. Tego dnia, jak zresztą praktycznie co rano, aktywował się alarm przeciwwłamaniowy. Kolega siedzący obok odebrał telefon. To był on. Zaczął wrzeszczeć tak głośno, że było go słychać lepiej niż wspomniany alarm. Powód awantury? Ubrań ze sklepu on-line nie można oddać do sklepu stacjonarnego i odwrotnie. Po kilku minutach wrzasków gwiazdor YouTube'a rozłączył się. Niedługo później charakterystyczne imię pojawiło się na moim ekranie komputera koło nowego zamówienia...

Przeczytaj też: Była sobie dziewczyna: Czy z luksusem ci do twarzy? [FELIETON]

Zobacz także:

Praca w najbardziej luksusowym domu mody w Polsce - paczka do Polski przez Afganistan

Klienci często podawali złe adresy. Po dziś dzień znam kod pocztowy do jednej z podwarszawskich miejscowości. Jedna z naszych najlojalniejszych klientek nigdy go nie podawała. Zdarzały się przypadki, gdy klient nie pamiętał numeru domu własnego mieszkania. Jeżeli byli to klienci zagraniczni, z pomocą przychodził nam Google i nadzieja, że paczka jednak trafi do właściciela. W przypadku polskich przesyłek należało się z nimi kontaktować telefonicznie. Większość osób po prostu podawała dane i sprawa sama się rozwiązywała. Była jednak jedna klientka, która wybitnie utkwiła mi w pamięci, a jej historia jest jedną z tych, które często opowiadam na spotkaniach towarzyskich.

Podczas standardowego wypełniania danych i faktur system pokazał mi błąd. Zaczęłam się wczytywać w zawarte dane: miałam polskie imię i nazwisko, bardzo dziwną nazwę miasta i państwo: Afganistan. Ponieważ nadal byłam na bardzo wczesnym etapie pracy, podeszłam do osoby będącej moją przełożoną w celu konsultacji. Skończyło się telefonem do klientki. Nie odbierała naszych telefonów przez trzy dni i kiedy w końcu udało się nam nawiązać kontakt, zaczęło się od pretensji ze strony klientki. Według niej niepotrzebnie zawracałyśmy jej głowę. Pani mieszkała w Polsce, a dziwna nazwa miasta okazała się jej skrótem na jedno z większych miast Polski. Zaoferowałyśmy zmianę danych – bez tego nie dość, że paczka szłaby absurdalną ilość czasu, to jeszcze kosztowałaby cztery razy tyle, bo kurs ze złotówek zmieniany byłby na euro. Klientka uznała, że bezapelacyjnie zapłaci absurdalną sumę i nie życzy sobie dalszych telefonów, a my uszanowałyśmy jej życzenie. Paczka przeszła więc drogę z Polski, przez Afganistan, do Polski.

Hypebeasts, czyli młodzi, zamożni i gniewni

Kiedy zaczynałam pracę, moja wiedza o "hypebeasts" kończyła się na Supreme. Kilka miesięcy później byłam w stanie wypatrzeć nastolatka w t-shircie za 500 zł na kilometr.

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Post udostępniony przez Off-White™ (@off____white) Cze 24, 2020 o 2:22 PDT

Wyżej wspomniane Hypebeasts odpowiedzialne były m.in. za zdemolowanie sklepu i wezwanie policji przez osoby pracujące w domu handlowym. Sytuacja miała miejsce przed tym, jak rozpoczęłam pracę, ale historia krążyła po biurze miesiącami. Sytuacja spowodowana była tak zwanym „dropem” – czyli pojawieniem się kolekcji w sklepach. W nocy poprzedzającej, pod sklepem, ustawiły się kolejki młodych mężczyzn (wszyscy poniżej 18. roku życia) jeszcze przed oficjalnym otwarciem. Klienci wtargnęli do budynku, niszcząc wszystko, co stanęło im na drodze. Sprzedaż butów została odwołana.

Przeczytaj też: Nowa dostawa sukienek w H&M - są kwintesencją lata!

Jeszcze nic nie kupiłam, ale…

Klienci mogli też dzwonić do nas. Głównie były to skargi na wydłużający się czas wysyłki i niekończące się pomyłki naszej ledwo wyrabiającej się mikroskopijnej kadry. Ciekawsze jednak od chaosu, jaki obecny był w firmie, były telefony przychodzące od osób, które jeszcze nie złożyły zamówienia. Pierwszym typem był: „Czy mogę zniżkę, bo mam niedługo urodziny?”. Były to jedne z częstszych telefonów i choć na początku mogły bawić, to po krótkim czasie irytowały. Szczególnie, gdy klienci próbowali się targować. Niestety rabaty w domu handlowym przysługiwały bardzo nielicznym.

Drugim typem telefonów były pytania o autentyczność produktów. Nie do końca jestem pewna, czego te osoby oczekiwały. Przekierowania do projektanta? Zacytowania jakiegoś certyfikatu? Nawet żadnego nie mieliśmy. Większość ubrań po prostu przychodziła w wielkich pudłach, gdzie wcześniej były wrzucane przez pracowników magazynu. Pytanie to jednak zawsze budziło ogromne oburzenie wśród moich współpracowników.

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Post udostępniony przez Gucci Official (@gucci) Lip 17, 2020 o 12:00 PDT

Niejednokrotnie zdarzały się też prośby o zapakowanie paczki „na prezent”. Nasz dom handlowy nie oferował takich usług. Klienci wykorzystywali tę opcję, by dostać darmowe papierowe torby z naszego domu handlowego (to jedyne co mieliśmy do dyspozycji poza standardowym papierem z logotypem i wstążkami dostępnymi u osób pakujących). Po co im były? Sprzedawali je potem na stronach typu Allegro czy Vinted za kilkadziesiąt złoty. Serio.

Praca w najbardziej luksusowym domu mody w Polsce - zwroty

Zwroty - jedna z dziwniejszych funkcji, jakie było mi dane poznać. Większość szła w sposób rutynowy, dokładnie tak jak pokazał mi kolega, który zaczął pracę dwa dni przede mną. Wyjmowaliśmy rzeczy z pudełek, oglądaliśmy czy wszystko jest w porządku, usuwaliśmy zabezpieczenia i klikaliśmy w odpowiednie opcje. Czasem jednak zdarzały się perełki; biała sukienka z odciśniętym makijażem, rozerwana kurtka czy urwana materiałowa metka. Wszystko to zostawało przez nas akceptowane i trafiało do Outlet’u. Nie miało znaczenia czy ubranie było przesiąknięte perfumami czy potem, ubrudzone albo po prostu nosiło ślady użytkowania. Każdy klient mógł liczyć na pełen zwrot. Po paru tygodniach oddawania bluzek, których jedyną wadą była oderwana metka z tyłu, zapytam, czy może nie warto jej przyszyć? Moja koleżanka z pracy zgodziła się ze mną, ale przyznała, że nikt nie umie szyć w biurze. Ja umiałam. Od tej pory do moich obowiązków mogłam dopisać przyszywanie metek...

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Post udostępniony przez Balenciaga (@balenciaga) Cze 27, 2019 o 8:14 PDT

Praca w najbardziej luksusowym domu mody w Polsce - "50 sztuk, proszę!"

Podczas największych wyprzedaży podłoga naszego „biura” znikała. Pudła pełne ekskluzywnych ubrań i akcesoriów były wszędzie. Pracowaliśmy po sześć dni w tygodniu, dziewięć godzin dziennie. Większość paczek zawierała 1-2 rzeczy i dość szybko mogła zostać wysłana. Schody zaczynały się przy zamówieniach składających się z 30 do 50 artykułów. Przeważnie w ich skład wchodziły absurdalne liczby bluzek, dżinsów i akcesoriów – głównie czapek. Osoby te nie kupowały dla siebie. Planowały odsprzedać ubrania po pełnej cenie. Paczki te na długie tygodnie stawały się stałą częścią naszej przestrzeni i powoli, z każdą nową dostawą z magazynów, rosły. Byli to jedyni klienci, którzy nie upominali się o swój towar, jedynie czekali na łupy.

Przeczytaj też: Mają 70 lat, a ubierają się lepiej niż niejedna z nas. Poznajcie nowe gwiazdy Instagrama!

Praca w najbardziej luksusowym domu mody w Polsce - Klienci "tej marki"

Wśród marek dostępnych w naszym sklepie była jedna, która szczególnie się wyróżniała. Nie była to marka najdroższa, ani najoryginalniejsza. Głównie sprzedawały się torebki. Co wyróżniało markę, to dbanie o wizerunek i zadowolenie klientów. Były to jedyne rzeczy przychodzące w sygnowanych pudełkach i posiadające certyfikaty. Cała reszta ubrań i akcesoriów z innych marek? Pojawiała się w wielkich pudłach upychanych po kątach przez pracowników magazynu.

Klienci "tej marki" byli wyjątkowo wrażliwi. Regularnie wydzwaniali do nas ze skargami. Czasem był to brak wstążki, czasem smuga po wewnętrznej stronie paska, a czasem brak karteczki z logotypem marki. W biurze każdy szybko uczył się, że z tymi klientami nie ma przelewek i każda ich zachcianka musi zostać spełniona.

Praca w najbardziej luksusowym domu mody w Polsce - prawdziwe szychy

Czas na stałych klientów, którzy regularnie kupowali u nas towar za kilka tysięcy złotych - prawdziwe szychy. Większość kupowała najzwyklejsze w świecie ubrania: swetry, koszule, garnitury czy t-shirty. Części garderoby, które większość Polaków zdobywa w sieciówkach lub lumpeksach. W odróżnieniu od nas, przeciętnych ludzi, zakup kilku t-shirtów i sweterka był równoznaczny z kosztem małego samochodu. Była ich raptem garstka. Każde miało swój własny styl - kolorowe kwieciste, czarne i poważne albo bardzo eleganckie i geometryczne. Nie miało znaczenia czy są wyprzedaże, czy nie, regularnie składali u nas zamówienia. Nie trzeba było siedzieć mocno w biznesie, by rozpoznać nazwiska, na które składane były zamówienia - żony deweloperów gier, właściciele firm oferujących asortyment z Chin z podwarszawskiego "Chinatown" i politycy.

Większość tych klientek po prostu zamawiała rzeczy o wartości 20 tys. złotych i spokojnie czekała na swoje rzeczy, które niemal nigdy nie były zwracane. Był jednak dzień, gdy wróciła do nas paczka od jednej z najbardziej oddanych klientek. Po otworzeniu paczki okazało się, że na wszystkim były niewielkie karteczki - "bluzka była już noszona przez kogoś" (ubrania regularnie były przymierzane przez moich współpracowników, szczególnie te ciekawsze), "dwa lewe buty", "pudełko jest uszkodzone" i tak dalej. Każdy ciuch i akcesorium zostało opatrzone personalną uwagą od klientki, a ona ponownie zamówiła dokładnie te same rzeczy, ale tym razem podwójnie.

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Post udostępniony przez Valentino (@maisonvalentino) Kwi 22, 2020 o 8:15 PDT

Pracowałam w najbardziej luksusowym domu mody w Polsce - czego się nauczyłam?

Przede wszystkim tego, że należy szanować innych, szczególnie jeśli pracują dla nas. Większość telefonów z wrzeszczącym klientem po drugiej stronie słuchawki mogła moim zdaniem zakończyć się pokojowo. Wszyscy pracujący w domu handlowym byli przepracowani, zmęczeni i paskudnie traktowani przez pracodawcę. Nie mieliśmy wpływu na narzucone nam zasady, a traktowanie nas jak worka treningowego nie zachęcało do pomocy. Nasza praca w najbardziej luksusowym domu mody w Polsce moim zdaniem nie różniła się niczym od pracy kasjerki w dyskoncie.

Co więcej, warto czasem poczytać opinie pracowników o firmie, w której kupuje się ubrania. Tylko dlatego, że ma ona wizerunek luksusowej nie oznacza, że godnie traktuje swoich pracowników. Moje koleżanki i koledzy z pracy regularnie chodzili na zwolnienia z powodu przepracowania i fizycznych kontuzji spowodowanych warunkami pracy.

Ostatnią, choć trochę oklepaną prawdą, jaką poznałam dzięki tej pracy, to stwierdzenie: "Kto bogatemu zabroni?" Począwszy od kupowania pasków po kilka tysięcy po zamawianie paczek w euro, mieszkając w Polsce. Może i pieniądze szczęścia nie dają, ale pozwalają na wiele, choćby na rzucenie pracy, w której człowiek jest poniżany i wyzyskiwany...