Reklama

W jakie gry najchętniej Pan grał jako dziecko? W warcaby, w chińczyka, bo uwielbiałem takie, w których się rzucało kostką, trzeba było przesuwać pionki, cofać się, iść do przodu, walczyć o pierwszeństwo na mecie.
Marzył Pan o jakimś zawodzie?
Chyba chciałem być aktorem. A podjął Pan studia na Akademii Wychowania Fizycznego.
Skąd ten pomysł?
Chodziłem do dobrego liceum, miałem niezłą średnią na maturze i tysiąc różnych pomysłów na studia. Poszedłem na AWF, bo wiedziałem, że na pewno się dostanę. Intensywnie uprawiałem siatkówkę i miałem nawet klasę mistrzowską, co dawało sporo dodatkowych punktów przy egzaminach wstępnych. Poza tym doszedłem do wniosku, że może to być sposób na ży-cie. Rzeczywiście dostałem się bez problemu. Dziennikarstwo było drugim kierunkiem.
Które studia dały Panu więcej? Prawdę powiedziawszy - chyba AWF. Uniwersytet to było sporo nauki i nadrabiania zaległości, bo zostałem przyjęty od razu na drugi rok. Nie uczestniczyłem zbyt intensywnie w stu- denckim życiu. Na AWF-ie było ono zdecydowanie bardziej kolorowe: sporo zabawy, zupełnie inne kontakty między ludźmi, wspólne wyjazdy, obozy, zgrupowania. Tu pisałem swoje pierwsze artykuły do uczelnianego pisemka "Miniatury". Do dziś utrzymuję dosyć bliskie kontakty z całą moją grupą!
Po studiach wybrał Pan nie telewizję czy pracę w gazecie, ale radio.
Ależ zaczynałem od gazet: "Sztandaru Młodych" i "Sportowca" u Jacka Żemantowskiego. To właśnie on - mój pierwszy mistrz - stwierdził, że lepiej się czuję w formach mówionych, i zaproponował, abym spróbował sił u Bogdana Tuszyńskiego w redakcji sportowej Polskiego Radia. Tu nauczyłem się podstaw dziennikarstwa, w czym pomogli mi Włodek Szaranowicz i Darek Szpakowski, którzy wtedy w niej pracowali. Potem przeszedłem do "Sygnałów dnia" i "Czterech pór roku".
Pamięta Pan swój najbardziej dramatyczny moment w radiu?
Moje pierwsze wejście na antenę "na żywo". Zaczynaliśmy audycję o czwartej rano i pierwsze słowa, jakie miałem wypowiedzieć w radiu, brzmiały: "Jest 4.15". Z powodu emocji musiałem je mieć napisane na kartce.
Odszedł Pan z radia po wystąpieniu w serii reklam telewizyjnych. Czy dziennikarz powinien mieć prawo występowania w nich? Myślę, że dziennikarz informacyjny czy publicysta takiego prawa mieć nie powinien. Dla prezentera nie jest to wielki grzech. Jednak, by nie działać wbrew przyjętym w etyce dziennikarskiej regułom, zrezygnowałem z etatu w radiu. Co wcale nie oznacza, że zaprzestałem pracy w tym medium: nadal tam działam, prowadzę audycje, konkursy, zbliża się też "Lato z radiem"...
Gdy widzi Pan swoją twarz na wielkich billboardach reklamowych, na słupach ogłoszeniowych, w mediach, na ulotkach, wszędzie - co Pan sobie myśli?
Nie robi to na mnie wrażenia. Sądzę, że na udział w reklamie telewizyjnej trzeba było sobie zapracować, zasłużyć. Byle kogo do niej się nie bierze. A praca jest naprawdę ciężka. Dzień zdjęciowy trwa kilkanaście godzin. Trzeba dopracować każde słowo, gest. Powtarza się po kilkadziesiąt razy to samo ujęcie - czasem człowiek naprawdę ma dość i nie wie, jak się nazywa. A wynik musi być niebywale precyzyjny: reklama trwa kilkanaście lub kilkadziesiąt sekund i w tym czasie trzeba zmieścić nieraz duży przekaz.
Ma Pan na koncie wiele teleturniejów. Wciąż się Pan nimi emocjonuje?
Oczywiście! Na pewno nie jest mi wszystko jedno. Choć powinienem być obiektywny, zawsze jestem po stronie grających. Razem z nimi cieszę się albo smucę.
A Pan sam zagrałby w teleturnieju?
Gdybym miał możliwość, chyba spróbowałbym wystąpić jako zawodnik w tym, który teraz prowadzę ("Grasz czy nie grasz" w Polsacie). To chyba jedyny z "moich" teleturniejów, jaki z przyjemnością powtórnie przeżywam, oglądając w domu razem z rodziną. Jest grą pełną emocji, niesłychanie wciągającą!
Lubi Pan ryzyko? Nie jestem wielkim ryzykantem, nie lubię stawiać wszystkiego na jedną kartę. Wolę mieć sporą dozę pewności, że jeśli za coś się wezmę, to się uda. Która z prowadzonych przez Pana imprez była najdziwniejsza? Kiedyś specjalizowałem się w prowadzeniu konkursów Miss Polski i Miss Polonia. Któregoś razu jury przez 40 minut nie mogło dogadać się co do wyników. Telewizja transmitowała wybory "na żywo", więc przez tych 40 minut musiałem stać na scenie Opery Leśnej w Sopocie i, w oczekiwaniu na werdykt, razem z towarzyszącą mi prezenterką zabawiać publiczność. To było coś okropnego! Udało się, ale drugi raz nie chciałbym przeżyć podobnej sytuacji. W czasie tej transmisji schudłem kilka kilogramów.
Jest Pan człowiekiem rodzinnym? Owszem, rodzina wiele dla mnie znaczy. Żonę poznałem w bardzo romantyczny sposób: na pierwszych wyborach "Miss Lata z Radiem" w 1983 roku. Dorota zgłosiła się do konkursu, bo... koniecznie chciała spotkać człowieka, którego głos świetnie znała z radia. Dzisiaj jesteśmy małżeństwem z dwójką dzieci. Filip jest na trzecim roku dziennikarstwa. Pracuje już w radiu, czyli robi to samo, co ja przed dwudziestu paru laty. Jest reporterem miejskim. Córka, gimnazjalistka, również poszła w moje ślady: uprawia siatkówkę. Marzy, by zagrać na olimpiadzie - w Pekinie lub w Londynie. Ale już teraz mam w niej wspaniałego kompana do wspólnego kibicowania, co bardzo mnie cieszy. Zaznaczam, że i ja wciąż jestem sportowo aktywny: gram w siatkarskiej Lidze Piaseczyńskiej!
Niedawno został Pan dziadkiem?
28 listopada ubiegłego roku urodził się Maks, mój wnuczek. To było ogromne wzruszenie, wielka radość. W końcu pojawił się następca! Lecz nie do końca czuję się dziadkiem, który przecież kojarzy się zazwyczaj ze starszym panem, z siwizną, laseczką. A ja jestem młodym człowiekiem! Takie to czasy, że rola i wygląd dziadków są zupełnie inne niż kiedyś.
Rozmawiała Violetta Lewandowska

Reklama
  • Więcej w Claudii 4/2006
Reklama
Reklama
Reklama