Reklama

Zaczyna się kolejny sezon „Tańca…”. Nie korci Pana, żeby też ruszyć na parkiet?
Nie, taniec nie jest moją najmocniejszą stroną. Kiedyś, na zakończenie szkoły, poprosiłem ukochaną do tanga. I uderzyliśmy w filar, bo wymyśliłem taki odkrywczy krok do tyłu! Cały romans diabli wzięli (śmiech).
Ale uczestników programu dobrze się Panu ogląda.
To, co oni wyprawiają, to już nie jest piękne. To idzie w stronę precyzji. Inaczej na nich patrzę, odkąd słucham uwag Iwony i Piotra. Pytałem kiedyś Małgosię Foremniak, czy denerwuje się występami. Ona na to, że bardzo. Nie dość, że trzeba wyćwiczyć każdy ruch, to jeszcze w każdym odcinku ktoś musi odpaść. I nagle z zabawy robi się arena gladiatorów: albo oni, albo my. Ja też bardzo przeżywam, gdy Hubert Urbański zaczyna wyczytywać, kto zostaje, a kto nie…
No tak, gdy prowadził Pan „Drogę do gwiazd” mówiło się: Zbyszek Dobre Serce…
Opowiem pani anegdotę: dawno temu, po kilku koncertach w Łodzi, wylądowaliśmy u pewnego Romka. Chłop miał talent organizowania wódeczki o dowolnej porze. Miał też atrakcyjną żonę. I jeden z kolegów zaczął ją podrywać. Romek, lekko upojony, powiedział wtedy: „Jak wyjdziemy na zewnątrz, dam mu w pysk. Ale w moim domu włos mu z głowy nie spadnie. Bo ja tu jestem gospodarzem”. Piękna postawa! Kiedy więc ja jestem jurorem albo gospodarzem programu, też dbam, by każdy miał komfort. I uczestnik, i jego babcia przed telewizorem. Te występy w końcu nie są tak ważne dla kraju, by ludziom sprawiać przykrość. Nie jestem Kubą Wojewódzkim. Gdy komuś nie idzie, ja się wtedy bardziej denerwuję niż ta osoba. Taki już jestem.
Układa Pan sobie wcześniej, co powie przed kamerą?
Zawsze. Po czym jestem wywoływany do wypowiedzi i nic. Zero, czarna dziura! Trzeba improwizować. W „Tańcu z gwiazdami” to stres, bo program jest dopięty co do sekundy.
Co się dzieje po jego zakończeniu? Idzie Pan do baru?
Gdzie tam. Pakuję się i wracam do Warszawy – studio mieści się w Ursusie. Nie ma nastroju do zabawy. Ci, którzy odpadli, są w podłych nastrojach, ci, co przeszli, pędzą się wyspać. Od rana czekają ich kolejne treningi.
Słyszałam, że za występ dostają ok. 10 000 złotych…
…ale żeby zarobić dziesięć, niekiedy trzeba wydać dwanaście, by dobrze wypaść! O tym się nie mówi. A przecież trzeba inwestować w siebie, w swój wygląd, żeby utrzymać się w show-biznesie. To kosztuje. Nie licząc nieprzespanych nocy, stresu, rozpaczy, bo się świat zawali…
Dlatego trójce swoich dzieci odradził Pan zawody artystyczne?
Nigdy nie zapomnę wielogodzinnych ćwiczeń tercji, oktaw, bólu kręgosłupa, ręki od smyczka… Tymczasem gwiazdą zostaje średnia dziewczynka albo facet z gwoździem w oku, bo śpiewa łatwy refren. Gdzie tu sprawiedliwość? Nie dziwię się, że niektórzy prawdziwi artyści nie wytrzymują, piją. Co im po tym, że są świetni. Tylko oni o tym wiedzą.
Pana publiczność doceniła.
Ale czasem myślę: może niepotrzebnie kończyłem te wszystkie szkoły? Może wystarczyłoby nauczyć się tylko „Pszczółki Mai” i „Czardasza” Montiego?
Na koncertach od lat ma Pan komplety. Kobiety pukają do drzwi garderoby…
My, tak zwani artyści, mamy przerąbane. Trudno nam nawiązać normalne znajomości. Często towarzyszy im jakiś interes ze strony poznanej dziewczyny. Chwila zapomnienia może kosztować całe życie płacenia alimentów, niekoniecznie za swoje dziecko. Ja jestem z Krakowa, w życiu bym nie zapłacił (śmiech). Chociaż i takie plotki kiedyś krążyły.
O licznych romansach też.
Lubię kobiety, bardzo. Ale byłem z tym u lekarza i powiedział, że wszystko ze mną w porządku. Moim zdaniem sama przyroda ustaliła, że facetowi więcej wolno. Na miejscu pań to ja bym wolał być z kimś, kto z niejednego ekspresu kawę pił, próbował życia z wieloma kobietami, a potem świadomie wybrał ją.
I udaje się zlepić związek?
Jeśli ludzie są mądrzy… Za to wyrzucam sobie, że tak mało poświęcałem czasu dzieciom. I tego nie da się nadrobić. Teraz rozpieszczam wnuki, mam czworo.
Chciałby Pan cofnąć czas?
Mam do siebie pretensje. Odrzuciłem kilka propozycji, bo nie chciało mi się uczyć języka. A moja siostra jako dziecko mówiła tylko po niemiecku! Ojciec zresztą pisał się „Wodetzky”. Ale kto wie, co by było? Może zginąłbym, lecąc po Oscara za muzykę filmową? Moim życiem kierowały przypadki. Jak, na przykład, wyrzucenie mnie ze szkoły muzycznej, dzięki czemu zacząłem grać w „Piwnicy pod Baranami”, potem związałem się z estradą. I poszło…
Teraz co rusz ktoś podchodzi do Pana po autograf.
Pamiętam, miałem z osiem lat, gdy zobaczyłem w restauracji Andrzeja Łapickiego. Jadł zupę, gdy podszedł do niego chłopiec po podpis. Aktor poprosił go, by zaczekał, aż zje. A malec odebrał to jako odmowę. Na widok jego spuszczonego łepka postanowiłem: jeśli będę sławny, nikomu nie odmówię! Dziś, gdy zamawiam jajecznicę i widzę zbliżającą się wycieczkę, wiem: już jej nie zjadłem. Taką mam naturę. Nie lubię innym sprawiać przykrości. Cholera!
Anna Augustyn-Protas Augustyn.a@claudia.pl

Reklama
Reklama
Reklama