Trudności mnie hartują- Małgorzata Rożniatowska
Od 9 lat gra Elżunię Kleczkowską w "Złotopolskich". W ubiegłym roku zrobiła furorę monodramem "Uwaga - złe psy!?". Pogoda ducha to jej sposób na życie.

-
- Rzeczywiście, całe życie byłam epizodystką. Można powiedzieć, że się do tego przyzwyczaiłam. Najważniejsze, by role były ciekawe, a moje epizody charakterystyczne, mocne. Oczywiście aktor marzy o wielkich rolach. Ale ja od początku wiedziałam, że nie będzie to łatwe. Już na studiach opiekunka mojego roku, profesor Zofia Mrozowska, powiedziała, że pierwsze dziesięć lat mogę sobie wykreślić z życiorysu zawodowego.
Dlaczego?
- Bo zawsze był ze mnie kawał baby o tubalnym głosie. I z powodu moich warunków fizycznych ominą mnie role amantek i delikatnych panienek. Ale propozycje miały przyjść z czasem. Jednak moja pani profesor trochę się pomyliła, bo ten przestój trwał dłużej niż dziesięć lat. Takie jest życie aktora. To jest taki zawód, że ilekroć człowiek chce z niego zrezygnować, wtedy dostaje ciekawą propozycję. Nauczyło mnie to, że nigdy nie odrzucam żadnej oferty. Wiem, że z każdego epizodu można zrobić perełkę.
Zdecydowałaby się pani, podobnie jak Krystyna Feldman, zagrać mężczyznę?
- Zagrałabym wszystko. W spektaklu u Wiśniewskiego grałam konia. Z moim głosem nie miałabym trudności z rolą mężczyzny.
Dzięki monodramowi "Uwaga - złe psy!" Remigiusza Grzeli zebrała pani paletę nagród. Po trzydziestu latach pracy nagle okazała się pani odkryciem aktorskim i indywidualnością artystyczną.
- Nie spodziewałam się takiego sukcesu. Monodram, który miał premierę w marcu ubiegłego roku, został wielokrotnie nagrodzony na festiwalach. W ubiegłym roku dostałam za niego nagrodę ministra kultury i sztuki. Zagrałam ten monodram w Teatrze Narodowym. Muszę się pochwalić, że na widowni był komplet. W monodramie gram żonę pisarza Jerzego Szaniawskiego, Anitę, która jest psychicznie chora. Akcja sztuki rozgrywa się po śmierci pisarza. Anita nie przyjmuje do wiadomości śmierci męża, żyje w urojonym świecie. Ta sztuka robi wielkie wrażenie na widzach.
Dlaczego to właśnie pani, epizodystce, która ostatni raz na scenie grała w 1998 roku, zaproponowano tę rolę?
- Właściwie nie spodziewałam się, że jeszcze zagram coś interesującego w teatrze. Nieoczekiwanie w ubiegłym roku odczarowała mnie Izabella Cywińska. Zaprosiła mnie do udziału w sztuce "Wasza Ekscelencja" według Fiodora Dostojewskiego, którą realizowała w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Kiedy zaczęłam próby, pojawiła się druga propozycja - dotycząca monodramu. Wspomniała pani Krystynę Feldman. Proszę sobie wyobrazić, że ten monodram był napisany właśnie dla niej! Z jakiegoś powodu nie mogła go zagrać i zaproponowano go mnie. Zgodziłam się, ale kiedy przystąpiłam do pracy z reżyserem Michałem Siegoczyńskim, długo nie byłam przekonana, że z tego wyjdzie coś interesującego. Wahałam się. Ale pomyślałam - cóż mi szkodzi spróbować. Aż do dnia premiery nie wierzyłam, że koncepcja reżysera się sprawdzi.
Bała się pani klapy? Pierwszy monodram to zapewne duża presja psychiczna.
- W dniu premiery bardzo się bałam. Myślałam, że dostanę paraliżu twarzy, zemdleję na scenie albo umrę. A po spektaklu poczułam ogromną ulgę. Nie docierało do mnie, że zrobiliśmy naprawdę coś interesującego, zanim nie zobaczyłam pierwszych reakcji publiczności, zanim nie przeczytałam pierwszych recenzji. Na kolejnych przedstawieniach moja trema wcale nie była mniejsza, bo czułam większą odpowiedzialność. Skoro ludzie naczytali się o moim monodramie, że jest taki świetny, to muszę zagrać jeszcze lepiej, żeby ich nie zawieść.
- Oczywiście, że obawiałam się. Ale okazało się, że Kleczkowska mi pomogła. Kiedy oferowaliśmy ten monodram różnym scenom w kraju i mówiliśmy, że Rożniatowska gra ostatnią żonę Jerzego Szaniawskiego, organizatorzy mieli wątpliwości, czy warto pokazać spektakl. Ale kiedy się mówiło: "Kleczkowska gra wariatkę", monodram od razu budził zainteresowanie.
Można powiedzieć, że dzięki monodramowi poczuła się pani aktorką spełnioną?
- Niezupełnie, bo teraz... nie mogę grać tego spektaklu. Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale jest to sytuacja zupełnie niezależna ode mnie. Mam nadzieję, że to się jakoś uda rozwiązać.
Od dziewięciu lat gra pani w "Złotopolskich" Kleczkowską. To niezbyt sympatyczna postać.
- Początkowo bałam się, że z powodu wrednego charakteru nie będzie lubiana przez widzów. Ale okazało się, że jednak ją zaakceptowali. Ja też ją polubiłam. To kobieta, która tak bardzo chciała wyjść za mąż, że różnymi sposobami starała się usidlić wielu mężczyzn. A w końcu wyszła za mąż za znacznie młodszego od siebie Grzesia. Cenię ją za to, że jest lojalna wobec niego, wierna, dumna z niego i bardzo o niego zazdrosna.
Jaki jest pani stosunek do związków, w których mężczyzna jest znacznie młodszy od kobiety, jak w małżeństwie Elżuni i Grzesia?
- Nie potępiam takich związków. Bardziej jestem zdziwiona, kiedy w związku kobieta jest dużo młodsza od mężczyzny. Moja siostra, która jest lekarzem, twierdzi, że kobieta powinna wychodzić za mężczyznę o dziesięć lat młodszego. Mężczyźni są słabsi i wcześniej umierają. Bardzo dobrze, że w serialu przełamujemy stereotypy. Ludzie dwa razy w tygodniu oglądają nas i widzą, że to jest bardzo udane małżeństwo. Szalenie mi się podoba w tym serialu, że mówi się o uczuciach między starszymi ludźmi. Bo wszyscy partnerzy, na których jako Kleczkowska polowałam, byli albo starsi ode mnie, albo w moim wieku. W "Złotopolskich" bez przerwy mówimy o sprawach męsko-damskich ludzi w sile wieku. I to jest fajne. Miłość dotyczy każdego wieku.
Kleczkowska z pożeraczki męskich serc zmieniła się w wierną żonę. Pani jest od wielu lat z jednym mężczyzną - aktorem Adamem Marszalikiem.
- W lipcu obchodziliśmy 32. rocznicę ślubu. Poznaliśmy się w Teatrze Płockim, który dopiero powstawał. Ja przyszłam tam prosto po ukończeniu warszawskiej PWST, mąż z Teatru im. Bogusławskiego w Kaliszu, gdzie był inspicjentem. Słyszeliśmy o sobie od znajomych ze środowiska aktorskiego. Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, ale koleżeństwo i sympatia. Szybko jednak przerodziło się w wielkie uczucie. Nie minął rok i wzięliśmy ślub.
Oboje jako aktorzy nie dostawaliście pierwszoplanowych ról. Czy mieliście z tego powodu chwile zwątpienia? Czy wspieraliście się?
- W życiu miałam dwa marzenia: jeździć konno i zostać aktorką. I zrobiłam wszystko, by je zrealizować. Nie wyobrażam sobie, bym mogła robić coś innego. Myślę, że ten mój upór pozwolił mi przetrwać w tym zawodzie. To nie jest zawód, który rozpieszcza. Ukończyłam szkołę 33 lata temu i miałam czas, żeby się do tego przyzwyczaić. Każdy sukces potrafię docenić, a każda trudność mnie hartuje. Przecież było bardzo wiele lat głodnych i chłodnych, bez pracy. A potem były przemiany gospodarcze i teatry padały. To wszystko się odbijało na finansach rodziny. Bardzo kocham aktorstwo i myślę, że gdybym nie uprawiała tego zawodu, byłabym nieszczęśliwa. Jednak zawsze człowiek marzy o czymś więcej. Zagra jedną rzecz, a już marzy o następnej. Jednak ja przyjmuję z pokorą to, co mam.
- Ma w sobie taką samą pokorę. On nigdy nie marzył, by być wielkim aktorem. Natomiast wyżywa się w teatrze w swojej pracy inspicjenta, obecnie w warszawskim Teatrze Rozmaitości. Jest człowiekiem teatru. Pracował i nadal pracuje z największymi, przy wielkich przedstawieniach. Zaczynał jako aktor w latach 60. Żeby móc grać u Kantora, porzucił studia prawnicze. Zagrał żołnierza w sztuce "Kurka wodna". Kantor go uwielbiał, mówił do niego: "żołnierzu". Uważam, że mąż miał dużo ciekawsze życie teatralne od mojego.
Kleczkowska przyniosła pani popularność, jest pani rozpoznawana. Kiedyś podobno nie chciano pani wpuścić na plan zdjęciowy?
- To była cudna historia! Miałam grać naczelniczkę poczty w "Krótkim filmie o miłości" Krzysztofa Kieślowskiego. Do tej roli angażował mnie drugi reżyser. Tam miałam zagrać epizodzik, ale obsada była bardzo starannie dobierana. Przyszłam na zdjęcia, które miały odbyć się na prawdziwej poczcie. Ekipa myślała, że jestem interesantką i proszono, żebym opuściła pocztę, bo jest nieczynna.
Zdenerwowała się pani, bo nikomu nie przyszło do głowy, że jest pani aktorką?
- Nie, raczej mnie to rozbawiło. Weszłam, usiadłam na oknie i oświadczyłam, że chcę sobie posiedzieć. Słyszałam komentarze: "Przyszła jakaś kretynka". Ekipa nie wiedziała, co ma ze mną zrobić, a ja w duchu pękałam ze śmiechu. Byłam ciekawa, jak to się rozwinie, co z tego wyniknie, i kiedy oni się zorientują, kim jestem.
Skoro pani i mąż jesteście aktorami, nie pragnęliście państwo, by córka poszła w wasze ślady?
- Nie. Gdyby córka chciała, nie mielibyśmy nic przeciw tym planom. Ale ją interesowało co innego. Jest dziennikarką radiową i myślę, że znalazła swoje miejsce.
Jest już pani babcią?
- Bardzo dumną babcią. Wnuczka ma rok i cztery miesiące. Uwielbiam ją. Nie mam dla niej zbyt wiele czasu, dlatego bardzo się ucieszyłam, że w lipcu mogłam spędzić nad morzem dwa tygodnie z córką i wnuczką. To moje pierwsze wakacje z małą.
Zwraca się do pani: babciu? Niektóre kobiety uważają, że to słowo je postarza.
- Na razie potrafi powiedzieć tylko trzy słowa: mama, tata, buty. Ale będę sobie życzyła, by mówiła do mnie: babciu. Nie podoba mi się, kiedy dzieci mówią do rodziców i do dziadków po imieniu.
Ma pani ambicję, by wprowadzić wnuczkę w jakieś dziedziny życia? Na przykład w świat teatru?
- Będę starała się nauczyć ją radości życia i poczucia humoru. Jestem osobą bardzo pogodną i tą pogodą staram się zarażać innych. Chcę nauczyć tego wnuczkę. Dzięki temu będzie jej łatwiej żyć.
Małgorzata Rożniatowska
Absolwentka warszawskiej PWST. W filmie debiutowała w 1974 r., w teatrze rok później. Zagrała w pięćdziesięciu filmach i serialach telewizyjnych. Po raz pierwszy istotną rolę dramatyczną otrzymała od reżysera Roberta Glińskiego - zagrała matkę w filmie "Cześć, Tereska". Za tę drugoplanową rolę była nominowana do Nagrody Orła za 2001 rok. Obecnie gra w dwóch serialach: "Złotopolscy" w TVP2 i "Samo Życie" w Polsacie. Od siedmiu lat prowadzi zajęcia teatralne w jednym z warszawskich gimnazjów. Jej podopieczni odnoszą sukcesy na festiwalach teatralnych. Pasja: jeździectwo.
1 z 2

wywiad_md
2 z 2

wywiad_norm