Reklama

Ashley, jaką zna cały świat: olśniewająco piękna, zawsze uśmiechnięta, utalentowana aktorka, córka amerykańskiej gwiazdy muzyki country Naomi Judd. Po uszy szczęśliwie zakochana w swoim mężu (od prawie 5 lat), przystojnym kierowcy rajdowym, Dario Franchittim. Za rolę wiernej i oddanej żony kompozytora Cole'a Portera, który nie krył swoich homoseksualnych skłonności (w biograficznym filmie "De-Lovely"), została przed dwoma laty nominowana do nagrody Złotego Globa. Jest też Ashley-działaczka, ambasadorka organizacji YouthAIDS, która razem z przyjaciółką Salmą Hayek spędza wiele tygodni, pracując charytatywnie w najbiedniejszych krajach świata i walczy w Kongresie Stanów Zjednoczonych o fundusze na walkę z AIDS. Ale za tym uroczym uśmiechem do niedawna kryła się zupełnie inna Ashley: zmagająca się z depresją, izolująca się od najbliższych przyjaciół i tak nisko oceniająca siebie, że aż trudno uwierzyć, że udało jej się podbić Hollywood.
Ashley Judd dorastała na południu Ameryki, w stanie Tennessee. Jej matka Naomi i starsza, przyrodnia siotra Wynonna robiły zawrotną karierę na scenie country jako duet "The Judds". Aktorka wspomina dzieciństwo jako totalny chaos: bez prawdziwego domu, korzeni i przyjaciół. "Mieszkałam na zmianę z mamą, ojcem (jej rodzice rozwiedli się, gdy miała 4 lata - przyp. red.) i babcią - wspomina. - W ciągu 12 lat chodziłam do 13 szkół. Gdy w którejś z nich zapytano mnie, kogo powiadomić, gdyby coś mi się stało, nie wiedziałam, co odpowiedzieć. W tamtym nieprzewidywalnym i niestabilnym okresie stałam się hiperczujnym dzieckiem. Gdy to wspominam, myślę sobie: "Kurcze, ja nie byłam sama, byłam po prostu bardzo samotna! Jako ośmiolatka miałam objawy klinicznej depresji?".
W całej tej sytuacji Ashley wypracowała metodę na przetrwanie - zmieniła się w idealne dziecko: zdolne, urocze i niesprawiające kłopotów. A później, po latach, zmieniła się w idealną kobietę. Przynajmniej takie sprawiała wrażenie. Gdy cieszyła się z sukcesów zawodowych, które przyszły po rolach w filmach "Frida" i "Amnezja", jej siostra Wynonna walczyła z uzależnieniem od jedzenia. Podczas jednej z wizyt u siostry w klinice Shades of Hope Treatment Center, lekarze zaproponowali aktorce, żeby również poddała się terapii. "Ty i Wynonna jesteście rodziną. Macie te same rany" - przekonywali. Ku swojemu zdziwnieniu powiedziała: "Dobrze".
"Po tej terapii w moim życiu stare pozostało tylko nazwisko" - mówi z uśmiechem. Gdy słuchała na sesjach wyznań siostry, zrozumiała, że sama nie uporała się z wieloma rzeczami: depresją, obwinianiem się o wszystko, minimalizowaniem swoich uczuć. W pierwszym tygodniu terapii musiała napisać o sobie i swoim życiu. Dziesiątki stron gorzkiej samooceny czytała później na grupowych sesjach. Musiała nauczyć się, że nie wszystko w życiu musi być świetne. Że ma prawo być smutna, zmęczona i mieć potrzeby. "W samolotach i hotelach nałogowo czyściłam plastikowe powierzchnie, które były w zasięgu mojej ręki - wspomina. - Gdy uświadomiłam sobie, że nie robiłam tego bez powodu, przepłakałam pół godziny. Pytałam lekarzy: "Jak możecie mówić, że mam problem" Przecież nikogo tym nie krzywdzę!". Teraz wiem, że w tym nerwowym sprzątaniu nie chodziło o zarazki, ale o brak kontroli nad sobą." I dodaje: "Przez całe życie moja siostra była tą "popapraną", a ja tą "idealną". Trzymałam się z dala od kłopotów. Uważałam, żeby nikomu nie zawracać głowy swoją osobą. Wspaniały pastor powiedział mi niedawno: ?Perfekcjonizm to najwyższa forma znęcania się nad sobą?. Staram się o tym nie zapominać?. Wkrótce zobaczymy ją w filmie ?Come Early Morning?, który próbuje odpowiedzieć na pytanie: ?Czy można znaleźć szczęście niezależnie od okoliczności??. Co na to Ashley? ?Teraz mój najgorszy dzień jest lepszy od najlepszego dnia przed terapią. Nieważne, co zrobiłaś w przeszłości. Liczą się obecne wybory. Z każdym oddechem dostajesz szansę na nowy start.?
Alicja Szewczyk

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama