Reklama

Niezwykle trudno się z Panem umówić. Dokąd Pan tak wciąż gna i gna?
Albo gram na scenie, albo jestem w trasie. Ale nie samą pracą człowiek żyje, a ja lubię siebie dopieszczać. Moją pasją jest golf, poświęcam mu prawie każdą wolną chwilę. Ten sport jest fascynujący. Wymaga wysiłku fizycznego i dużej cierpliwości, ale za to oprócz czystej przyjemności z gry daje możliwość obcowania z przyrodą, zielenią...
Nie nudzi to Pana? Mówią, że golf to jak spacer, sport dla ludzi leniwych.
Tak powiedzieć może tylko ktoś, kto nigdy nie próbował tej gry. Proszę mi wierzyć, że już samo przejście przez całe 18-dołkowe pole, około 7-8 kilometrów, z wózkiem i torbą pełną ciężkich kijów golfowych to nie lada wysiłek. A przecież to dopiero początek. Trzeba się skupić na grze, trafić do każdego z dołków. Skoro ja, facet, który uwielbia różnego rodzaju sporty wymagające ruchu, zwłaszcza tenis, pokochałem golfa, to nie może być w nim grama nudy. Dziś bez golfa nie mógłbym już funkcjonować. Na polu potrafię spędzić nawet cały dzień. Golf to moja pasja, a także sposób na pozbycie się stresu.
A czym Pan tak się stresuje?
Moje życie to tempo. Każdego dnia koncerty, przedstawienia, często w miejscach oddalonych od siebie o setki kilometrów. Golf jest idealnym sposobem na wyciszenie, wyhamowanie, uspokojenie.
To, że nie doszedł Pan do finału "Tańca z gwiazdami", też chyba było stresem?
Ten program był świetną przygodą, wspaniałym epizodem w moim życiu. Dzień po odcinku, w którym z Anią odpadliśmy, grałem już koncert na drugim końcu Polski. Potem wyruszyłem na turniej golfowy do Tunezji, który z kolei wygrałem. Na brak sukcesów nie narzekam (śmiech).
Lubi Pan wygrywać?
Bardzo (śmiech). Jestem ambitny i przyzwyczajony do współzawodnictwa, ale atmosfera, jaką buduje się wokół wielkich gwiazd, nie jest mi do niczego potrzebna. Jak każdy aktor jestem skoncentrowany na sobie, lecz nie zależy mi szczególnie na tym, by być noszonym na rękach. Chciałem dojść do finału, jak każdy uczestnik "Tańca...", także ze względu na moją partnerkę. Ania jest wspaniała. Jej z całą pewnością należał się sukces.
Cena sukcesu?
Jednego dnia jest się na szczycie, drugiego bardzo nisko się spada. Miałem już okazję uodpornić się na to. Upadek jest bolesny. Wolę jednak spadanie niż kompromis.
W czym topi Pan żale?
Staram się nie katować nimi swoich bliskich. Rozmawiam z moją narzeczoną. Zawsze pomaga. Doskonale mnie rozumie. Potrafi z dystansem wyjaśnić, doradzić.
Nie była zazdrosna, gdy za kulisami "Tańca..." przypisywano Panu romans z partnerką, Anią?
Za kulisami romanse przypisywano wszystkim. A tak się składa, że i Ania, i ja jesteśmy w bardzo szczęśliwych związkach. Moja Ewunia była przy mnie w studiu każdej niedzieli. Dodawała mi otuchy, trzymała za nas kciuki. Ewa nie ma żadnych powodów do zazdrości. Zamierzamy się pobrać, założyć rodzinę. Marzę o dwójce dzieciaków. Będę wspaniałym mężem i ojcem. Taki jest plan. I wszystko się uda, jestem tego pewien.
Doceni Pan zwyczajne, spokojne życie?
Ja już doceniam. Miałem w życiu czas na szaleństwa, zmiany. Od przeszło pięciu lat, z niewielką przerwą, jestem z Ewunią. Z kobietą mojego życia. Przy niej nauczyłem się cenić codzienność, ciepło, dom. Nauczyłem się kochać i głośno mówić o miłości. Tak naprawdę Robert Rozmus to normalny, skromny facet, który, jak każdy, chce zwyczajnie żyć, być szczęśliwy. Tyle że każdego dnia na kilka godzin muszę się wcielać w jakąś rolę. Taki zawód. Ewa od lat prowadzi z sukcesami własną firmę, a jesienią zamierza otworzyć wymarzony Instytut Odnowy Biologicznej SPA. Jestem bardzo dumny z Ewy. Będę jej pomagał w instytucie, a przy okazji sam bardziej zadbam o swoją odnowę biologiczną.
Poszczęściło się Panu! Pofikał Pan nogami, zaśpiewał i... został gwiazdą!
Jestem farciarzem: zdrowy, silny, ciężko pracuję. I lubię tę pracę. Zanim stałem się aktorem i zacząłem grać spektakularne role u mistrza Hanuszkiewicza, zanim z Piotrem Gąsowskim i Hanią Śleszyńską założyliśmy "Tercet czyli Kwartet", zanim wreszcie stworzyłem Robert Rozmus Show, musiałem sam przejść długą, nierzadko wyboistą drogę. Pochodzę ze skromnej, niezamożnej rodziny z Krosna. Od dziecka marzyłem, by zostać kimś wielkim i śpiewać jak mój idol Donny Osmond. Gdy przyjechałem na egzaminy do szkoły teatralnej w Warszawie, miałem wrażenie, że trafiłem do Hollywood. Niestety, oblałem. Dykcja! Poczułem się odrzucony. Wróciłem do Krosna. Musiałem walczyć, by nie wcielono mnie do armii. Wylądowałem w studium kulturalno-oświatowym, na kierunku taniec ludowy! Jednocześnie przygotowywałem się ostro do kolejnych egzaminów i... marzenie się spełniło. Dostałem się do łódzkiej Filmówki. Byłem wtedy najszczęśliwszym człowiekiem na świecie!!!
Teatr to sztuka zbiorowa, a Pan lubi wychodzić przed orkiestrę. Jak można pogodzić tę sprzeczność?
W teatrze wtapiam się rolą w zespół, ale chcę być zauważony jako ja. Myślę, że to uczciwe i zawodo- we zarazem. To prawda, że lubię siebie. Czerpię z tego siłę, bo wiem, na ile mnie stać. Ale że ta sympatia musi być poparta trzeźwym spojrzeniem, staram się nie traktować swej osoby aż tak bardzo serio. Warto się czasem z siebie pośmiać. Ja przynajmniej dobrze na tym wychodzę.
Rozmawiała Ewa Jabłonowska
Claudia 7/2006

Reklama
Reklama
Reklama