Przemysław Marzec i Jan Mikruta
Wojna na wyłączność Jako pierwsi polscy dziennikarze dotarli do Bagdadu. Nie dali się zabić ani odesłać do domu. To od nich wiemy, jak wyglądała wojna w Iraku.

Przed konfliktem w Bagdadzie akredytowało się 350 korespondentów. Po pierwszych nalotach zostało ich tylko stu. Wśród nich dziennikarze radia RMF FM. Miś (Jan Mikruta) i Promyczek (Przemysław Marzec) mówią Gali o strachu, uzależnieniu od adrenaliny i o tym, że mieli po co wracać. GALA: Pierwsza rzecz, jaką zrobiliście zaraz po powrocie do Polski z Iraku? JAN MIKRUTA: Poszliśmy obaj na kolację do mojej mamy. Był schabowy i szyneczka - przez 60 dni żywiliśmy się głównie kurczakami. GALA: Podobno wysłano was na wojnę także dlatego, że jesteście stanu wolnego, bez dzieci... Nie miał się kto o was denerwować. J.M.: Pierwsze słyszę o takim kryterium. PRZEMYSŁAW MARZEC: Każdy z nas ma tu jakieś życie prywatne. Moja matka zawsze się martwi. Teraz denerwowała się najbardziej, kiedy Polska Agencja Prasowa podała nieprawdziwe informacje, że płonie hotel Palestyna, w którym mieszkają wszyscy dziennikarze. Oryginalna depesza brzmiała: "Hotel Palestyna trzęsie się od pobliskich wybuchów". GALA: Tylko wam udało się dostać do Bagdadu. Poczuliście się ważniejsi? W kraju zdominowaliście media, zrobiono z was gwiazdy. J.M.: No popatrz... P.M.: Czuliśmy wielką odpowiedzialność. Mieliśmy absolutnego "exclusiva", mieliśmy tę wojnę na wyłączność. Stres był tym większy, że dziennikarz może pracować w Iraku tylko 10 dni, potem musi wyjechać. Jako jedyni korespondenci z Polski nie daliśmy się wyrzucić. J.M.: Składaliśmy pisma, dawaliśmy łapówki. I zostaliśmy. GALA: Która to wasza wojna? P.M.: Wojna to złe słowo, wolimy kryzys. Ja zacząłem w 1998 roku. Byłem w Kosowie tuż przed wybuchem wojny. Potem spotkaliśmy się z Jankiem w Albanii. Razem pojechaliśmy do Kosowa, Macedonii, Pakistanu, Afganistanu i Iraku. GALA: W duecie raźniej? J.M.: Łatwiej. Nie chodzi o towarzystwo, tylko ilość pracy. W Iraku nie dalibyśmy rady, bo oprócz korespondencji dla radia robiliśmy relacje dla telewizji, prasy. P.M.: Razem spędziliśmy już blisko rok życia. J.M.: I potrzebujemy psychologa rodzinnego. P.M.: Jasiek, waż słowa! GALA: Pojechaliście do Iraku dla pieniędzy czy ambicji? P.M.: To nasza normalna reporterska robota. Dostajemy zwykłą pensję radiowca, plus diety na wyjazd zagraniczny. J.M.: Ja to kocham. Jestem dziennikarzem informacyjnym, zajmuję się kryzysami. Oczywiste, że jeśli szykuje się największe wydarzenie ostatnich pięciu lat, to stanę na głowie, by tam być. GALA: To w końcu opłaciło się czy nie? J.M.: Jeszcze nie wiemy, ile dostajemy za korespondencje do prasy i TV. Ewentualna premia zależy od decyzji naszego szefa. Na razie prezes wysyła nas na wakacje. Kazał wskazać dowolne miejsce na mapie i tam mamy jechać. Możemy zabrać, kogo chcemy. P.M.: Rozważamy, czy jechać razem, czy nie. J.M.: Dobrze nam się pije razem. GALA: Jak wyglądała współpraca dziennikarska w Iraku? Wszyscy pamiętamy, jak w Afganistanie jedna polska stacja nie udostępniła studia satelitarnego korespondentowi z konkurencyjnej telewizji. J.M.: Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji. Ludzie, którzy mają doświadczenie w takich wyjazdach, wiedzą, że należy sobie pomagać. Mieliśmy pewność, że jeżeli posypie się nam sprzęt, to ktoś nas wesprze. Kiedy przyjechali polscy dziennikarze z Kuwejtu, natychmiast im pomogliśmy. Znaleźliśmy tłumacza, hotel. P.M.: Stu dziennikarzy mieszkało w tym samym hotelu, wszyscy wiedzieli, co robią pozostali. Grupy zaprzyjaźnione pracowały razem. Z naszego balkonu był świetny widok na Bagdad. Jak coś się działo w pałacach Saddama, ekipy rozstawiały sprzęt u nas. GALA: W jaki sposób radziliście sobie z iracką cenzurą? P.M.: Pewne rzeczy były z góry zakazane. Wiedzieliśmy, że nie wolno rozmawiać z żołnierzami, zbliżać się do pałaców Saddama i innych obiektów rządowych. Pokazywać militariów. Ale obchodziliśmy te zakazy, choć na samym początku wojny było trudno. Nasz znajomy Amerykanin został wyrzucony za próbę zadzwonienia z hotelu z telefonu satelitarnego, natychmiast na niego doniesiono. Chorwat Robert Valdec nadał dla CNN korespondencję - po tym jak CNN wyrzucono z Bagdadu - i 12 godzin później był poza Irakiem. J.M.: Każdemu dziennikarzowi przydzielono opiekuna z ministerstwa informacji, który decydował, z kim możemy rozmawiać i o czym. Był tłumaczem, więc wiadomo, że przetłumaczył to, co chciał. P.M.: Nam trafił się sensowny facet. Polubiliśmy się, wiedzieliśmy, że na nas nie donosi. Gdzie chcieliśmy, tam nas zabierał. Oficjalnie można było łączyć się ze światem, czyli wysyłać materiały i zdjęcia tylko w obecności opiekuna. Ale wyglądało to inaczej. J.M.: -Teraz - mówił do cenzora dziennikarz - będziemy wysyłać zdjęcia, a ty idź sobie na balkon i zobacz, jak wygląda rzeka. A on na to: - A jak długo mam oglądać tę rzekę? - 15 minut. - OK. GALA: Czy Polacy dysponują gorszym sprzętem niż dziennikarze zagraniczni? P.M.: Lepszym. Większość radiowców, łącznie z amerykańskimi, miała tylko telefony satelitarne. J.M.: My przywieźliśmy ze sobą ministudio, które daje takie możliwości jak normalne studio. Dopóki nie zbombardowano ministerstwa informacji, pracowaliśmy we własnym biurze - na dachu ministerstwa rozstawiliśmy pomarańczowy namiot z napisem RMF FM, zwany popularnie hotelem Polonia. Całość była okopana 30 workami z piaskiem. Śledzi nie dało się wbić. GALA: Byliście w Iraku 60 dni, czy oprócz 30 kilogramów sprzętu zabraliście też stos ubrań? P.M.: System jest inny. Bierzemy rzeczy, które możemy wyrzucać. Tam nie ma problemu, żeby kupować ciuchy. Miasto funkcjonowało w miarę normalnie. To nie była wojna pozycyjna, nie siedzieliśmy w okopach. GALA: Ale zabraliście kamizelki kuloodporne i maski przeciwgazowe? J.M.: Skonfiskowano nam je przy wjeździe do Iraku. Na czarnym rynku kupiliśmy potem maski - model II wojna światowa. Dzięki temu przynajmniej psychicznie poczuliśmy się lepiej. Cały kryzys przeżyliśmy bez hełmów i kamizelek kuloodpornych. Pierwsze kamizelki dostaliśmy od polskiego sierżanta z amerykańskich Marines już po wejściu Amerykanów do Bagdadu. GALA: Ile kosztował wasz pobyt? P.M.: Nie możemy o tym mówić, ale to był największy budżet wyjazdowy w historii tego radia. J.M.: Ministerstwo dziennie kasowało nas na 450 dolarów za samą możliwość pracy w Iraku. GALA: Czy zabraliście ze sobą coś dla przyjemności, na przykład książkę? P.M.: Historię Iraku. J.M.: Jak jedziesz na tyle czasu, to jedna książka tylko cię rozdrażni, bo pożresz ją pierwszego wieczoru. Każdą zabieraną rzecz oglądaliśmy trzy razy. GALA: Krążą plotki o tym, że dziennikarze wojenni w hotelach po pracy głównie piją i uprawiają seks. J.M.: Absolutnie obalamy ten mit. Jeśli chodzi o alkohol, radiowcy mają przerąbane. Wyobraź sobie, że jest późny wieczór, my rozpracowujemy butelkę whisky i okazuje się, że Saddam się poddał, a my nie jesteśmy w stanie nadać relacji. GALA: Jakie kobiety jeżdżą na wojnę? P.M.: W tym zawodzie nie jesteś facetem albo kobietą. Jesteś dziennikarzem. Są dziewczyny doświadczone, ubrane odpowiednio. Ale są też takie, które biegają na obcasach. J.M.: Absolutnym rekordem była pewna Rosjanka. Pisała coś w rodzaju PamiĘtnika niegrzecznej dziewczynki i historie w stylu Ja i 300 ŻoŁnierzy Marines. Czerwone włosy, zwiewne sukienki. Przywiozła nawet ze sobą czerwone wino. Razem z narzeczonym, chorwackim fotoreporterem, zamieszkała w innym, dość niebezpiecznym hotelu. Kiedy zaczęły się naloty, przyszli do nas robić zdjęcia z balkonu. Dasza wpadła w histerię, bomby spadły obok jej hotelu. - Tam jest moja sukienka z Paryża, kostium z Hongkongu, moje ukochane buty - krzyczała. - Jedziemy do hotelu! Udało się nam wyperswadować ten pomysł. GALA: Podobno korespondentów wojennych irytują pytania o strach... P.M.: Bo to nie temat do rozmyślań. Pewnie, że baliśmy się. Oprócz ataku chemicznego także reakcji ludzi. Furii po stracie kogoś bliskiego. Każdy ma broń w Bagdadzie. Ale nie było żadnych oznak agresji ani paniki. J.M.: Udzielił nam się ten spokój. Wychodziliśmy na balkon i mieliśmy wrażenie, że oglądamy spektakl światło i dźwięk. Kilometr od nas wybuchały bomby. Cele były bombardowane z chirurgiczną precyzją. Hotel się trzęsie, głośno jak cholera, a do nas nie dociera, że to mogło trafić w nas. Staliśmy na balkonie i paliliśmy papieroski. GALA: Czy stanęliście przed dylematem: praca czy pomoc ofiarom? J.M.: Na szczęście nie, ale trzymam się zasady: na wojnie dziennikarzy chroni tylko bezstronność. To jedyny, i tak niepewny, immunitet. Jeśli pomożemy jednej ze stron, dla drugiej staniemy się wrogiem. GALA: Po co jeździcie na wojnę? P.M.: To jest praca jak każda inna. GALA: Odpowiedź niezadowalająca. J.M.: Jesteś w najważniejszych miejscach na świecie. Obserwujesz coś patetycznego, dramatycznego. Kiedy zwalano pomnik Saddama, miałem poczucie, że dzieje się historia. Jestem absolutnie uzależniony od adrenaliny. P.M.: Mnie nie chodzi o adrenalinę. Uczestniczę w innym świecie, kulturze, mam szansę zobaczyć, jak inaczej ludzie patrzą na świat. GALA: Można być pilotem wycieczek zagranicznych. J.M.: Wtedy poznaje się obsługę hoteli, a nie ludzi w ekstremalnych sytuacjach. GALA: Ten zawód uzależnia? J.M.: Mnie na pewno. P.M.: Jak się zaczyna, to chciałoby się robić to dalej. GALA: Nawet jeśli giną wasi koledzy dziennikarze? P.M.: Dziennikarze giną i już. Sami jesteśmy na to przygotowani. J.M.: W Bagdadzie zginął nasz przyjaciel Taras, operator Reutera, od lat mieszkający w Warszawie. Zginął, kręcąc materiał z balkonu, zastrzelony przez idiotę z amerykańskiego czołgu, który pomylił odbicie obiektywu z celownikiem snajpera. Czuliśmy, że przeszło bardzo, bardzo blisko. To było to samo piętro, a my w tym czasie jechaliśmy windą, chcieliśmy pójść do tego ostrzelanego pokoju. Kiedy patrzysz na śmierć, myślisz, kiedy skończy się twoje szczęście. GALA: Czy kiedykolwiek coś wam się stało? J.M.: (Głośno puka w drewniany stół). P.M.: (Też puka w drewno). Nawet palca nie zadrasnąłem. Rozmawiała Marta Bednarska