Olga Bończyk: "Czekoladzie się nie oprę"
Jest gwiazdą, która uwielbia pichcić. Gdy ma ochotę na rosół z wiejskiej kury, wstaje o świcie, by zdążyć na targ. A w kuchni czuje się prawie równie dobrze jak na planie filmowym. I jest z tego dumna.

Krążą legendy o tym, jak świetnie pani gotuje. Na ile osób wydała pani największe przyjęcie?
OLGA BOŃCZYK: Na szesnaście. To dla przyjaciół z osiedla. Uwielbiam z nimi biesiadować. Spotykamy się zwykle przed większymi świętami. Kiedyś zrobili mi zdjęcie, jak wyciągam z piekarnika dwie blachy udek z kurczaka w wiśniówce.
Jak to? W alkoholu?
OLGA BOŃCZYK: No tak (śmiech)! Podlewam je nalewką. Ale nie można się nimi upić. Alkohol odparowuje.
A gdzie się pani zaopatruje w produkty?
OLGA BOŃCZYK: Najczęściej w osiedlowym supermarkecie, lecz gdy mam czas we wtorek lub piątek rano, jadę na targ do Piaseczna. Można tam kupić kurę od babci ze wsi i wiejskie jajka. A nawet żur kwaszony przez staruszki, które zjeżdżają się z okolicznych wiosek. Ale mam swoje patenty na potrawy, które są bardzo dobre jakościowo, mimo że nie pochodzą ze wsi.
Na przykład?
OLGA BOŃCZYK: Barszcz robię zwykle z soku buraczano-jabłkowego. Wystarczy wcześniej ugotować wywar z grzybów, dodać czosnek, majeranek, a potem wlać sok i gotowe! Barszcz nie jest gorszy od tego z prawdziwych, ukwaszonych samodzielnie buraków.
Czym pani podejmuje specjalnych gości?
OLGA BOŃCZYK: Gdy chcę, by była to polska potrawa, robię kaczkę z jabłkami. Ważne, by kupić kaczkę "barbarie", bo jest bardziej delikatna i krucha niż inne. Dzień wcześniej solę ją i obsypuję bardzo obficie majerankiem. I oczywiście polewam oliwą, żeby się dobrze zamarynowała. A następnego dnia wkładam do jej brzucha dużo jabłek, zaszywam, po czym podlewam sokiem z pomarańczy.
W czasie pieczenia?
OLGA BOŃCZYK: Tak! Nie wodą ani tłuszczem, tylko wyciskam 2-3 pomarańcze i wlewam sok na dno brytfanki. Można też użyć soku z kartonu. Parując, dodaje wilgoci i słodyczy, której nie da jabłko. Nie bez znaczenia jest też aromat. Polecam. Przepis wielokrotnie sprawdzony...
Udka z wiśniówką, kaczka z pomarańczami. Wszystko na słodko. Lubi pani słodycze?
OLGA BOŃCZYK: Głównie czekoladę. Jak jem coś słodkiego, to musi być czekoladowe, albo z czekoladowym nadzieniem, albo oblane czekoladą. Jeśli robię sernik, to oczywiście dodaję rodzynki, skórkę z pomarańczy itd., ale on także musi być oblany czekoladą. Jeśli murzynka, to najczęściej rozpuszczam gorzką czekoladę i wlewam do środka, a potem jeszcze oblewam ciasto czekoladą.
Dlaczego aż tak?
OLGA BOŃCZYK: Ponieważ wychowałam się w czasach, gdy w sklepach nie było czekolady, tylko wyroby czekoladopodobne. W ogóle wszystko było do czegoś podobne, a nie było tym, czym miało być. Dlatego mam małą obsesję na tym punkcie.
Często wspomina pani dzieciństwo. Niełatwe, bo pani i brat mieliście głuchoniemych rodziców. Pomimo to skończyliście szkoły muzyczne. Kto odkrył wasz talent?
OLGA BOŃCZYK: Pani Zosia, przedszkolanka. Nie wyobrażam sobie, jak potoczyłoby się nasze życie, gdyby nie ona. Gdybym musiała pójść do zwykłej szkoły. Muzyczna otworzyła mi drzwi do spełnienia marzeń.
A jak rodzice kontrolowali wasze postępy w nauce? Jak się porozumiewali z nauczycielami?
OLGA BOŃCZYK: Mama straciła słuch późno, jako 17-letnia dziewczyna. W związku z tym świetnie mówiła, umiała też czytać z ust. A kiedy nauczyciel chciał jej przekazać coś trudniejszego, pisał na kartce. Na wywiadówki nie mogliśmy z nią chodzić, lecz kiedy trzeba było coś załatwić w urzędzie, to zawsze zabierała mnie albo brata. Tłumaczyliśmy wtedy wszystko na język migowy.
Dzieci z reguły nie uczestniczą w takich sprawach.
OLGA BOŃCZYK: My z Mirkiem regularnie. Często, gdy chciałam iść na podwórko, mama ładnie mnie ubierała i szłyśmy do urzędu! Pamiętam liczne wizyty w spółdzielni mieszkaniowej, w której - po 15 latach czekania - rodzice w końcu dostali przydział. Takie były czasy...
To musiało być bardzo obciążające.
OLGA BOŃCZYK: Ale to część mojego dzieciństwa. Myślę, że dlatego dziś jestem trochę nadopiekuńcza.
W jakim sensie?
OLGA BOŃCZYK: Nieraz słyszę od znajomych: "Nie rób wszystkiego za wszystkich. Nie staraj się zbawić całego świata, bo temu nie sprostasz". A ja mam taki odruch. Jako dziecko z konieczności byłam wciągana w takie sytuacje, a dziś to nawyk.
Kiedy zaczęła pani gotować? Czy to był sposób na odreagowanie stresu?
OLGA BOŃCZYK: Mama nauczyła mnie podstaw, gdy byłam dziewczynką. Na przykład kiedy robiła pierogi, stawałam obok niej ze swoją małą kulką ciasta do ugniatania, foremką do wycinania, i lepiłam pierwsze, malutkie pierożki. Potem, gdy mama umarła, sama dbałam o tatę czy kolegów, którzy czasem do mnie wpadali. Byłam już prawie pełnoletnia. A gotowanie stało się przyjemnością, ale też - rzeczywiście - trochę formą odreagowania stresu.
A teraz dla kogo pani najczęściej gotuje?
OLGA BOŃCZYK: Chętnych na moje kolacje nie brak... Oczywiście są to znajomi i przyjaciele.
Często widuje pani brata?
OLGA BOŃCZYK: Czasami jeżdżę do niego do Poznania, lub on wpada do mnie. Mirek jest skrzypkiem, gra w orkiestrze kameralnej Agnieszki Duczmal "Amadeus". Mam też trzech bratanków: Michał ma 18 lat, a bliźniaki Filip i Kacper po 12.
Przychodzą czasem do cioci, żeby podpytać o ważne sprawy?
OLGA BOŃCZYK: Maluchy jeszcze nie. A Michał lubi ze mną pogadać o koncertach, szkole czy planach na przyszłość. On też jest utalentowany muzycznie. Gra na perkusji. Za chwilę zacznie studia w szkole jazzowej. Mówię: "Pilnie ćwicz, a będziesz kiedyś pracował na scenie z ciocią."
Olga Bończyk
Widzowie znają ją jako aktorkę i artystkę estradową. Pochodzi z Wrocławia. Absolwentka akademii muzycznej. Wystąpiła na Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu. Potem nagrała parę płyt. Ostatnio pojawiła się w programie Jak oni śpiewają. Zagrała w kilku filmach, m.in. w serialach Pensjonat pod różą i Na dobre i na złe. Występuje w stołecznych teatrach Rampa i Roma. Dwukrotnie rozwiedziona. Ma starszego brata, Mirosława, który jest skrzypkiem w orkiestrze. Jej wielką pasją jest gotowanie.
Sylwetka gwiazdy : Olga Bończyk