Reklama

Jego najnowszą pasją jest współtworzenie elitarnego magazynu A4. Pismo jest dwujęzyczne i będzie wydawane w USA i stolicach europejskich. Z Mikołajem rozmawiamy jednak nie tylko o A4, lecz przede wszystkim o ojcu, kobietach i dziedzicznym wodzirejowaniu. Gala: Jaki był twój ojciec? Mikołaj Komar: Pamiętam go jako dużego, twardego faceta o anielskim sercu. Nigdy nie poznałem drugiego takiego człowieka. Był olbrzymem z duszą artysty. W swoim życiu więcej dał, niż wziął. Jak miał pieniądze, to je wydawał albo rozdawał. Nie potrafił oszczędzać i nie chciał tego robić. Żył intensywnie, z dnia na dzień. Gala: Czy byłeś dzieckiem rozpieszczanym przez rodziców? M.K.: Okrutnie. Nie tylko przez rodziców zresztą. Ale to głównie ojciec trzymał mnie pod kloszem. Przez 21 lat, które z nim spędziłem, byłem bohaterem. Nauczył mnie jeździć samochodem, kiedy miałem kilkanaście lat, grać w karty, zanim umiałem czytać i pisać. Wpoił, że sport to harówka i wyzyskiwanie ludzi, ale nauczył dyscyplin wyróżniających dżentelmena: tenisa, pływania, jazdy na nartach i konnej. Jako dziecko zwiedziłem pół Europy i nawet w stanie wojennym nie odczułem, że było ciężko. Pamiętam, jak raz w nocy po całej Warszawie szukaliśmy cytryn, bo Mikołaj herbaty bez cytryny nie wypił... Gala: Od dziecka byłeś VIP-em... M.K.: W legendarnej restauracji Spatif miałem własne krzesło. Kelnerki biegały wokół mnie i dogadzały mi, bo nie tykałem innych rzeczy niż kurczaki i kotlety schabowe. Dzieciństwo w ogóle spędziłem w restauracjach: Spatif, Bristol, Europejski, Victoria. Kilka razy płynąłem z ojcem Batorym. Tata stawiał mnie przy ruletce i chociaż miałem dopiero kilka lat, kazał mi obstawiać. Kolejne wspomnienie to podróż do Afryki, na plan filmowy PiratÓw Romana Polańskiego, gdzie grał ojciec. Reżyser kupował mi prezenty, pozwalał bawić się kamerami, których nikt nie mógł dotykać. Ale tak naprawdę moje najważniejsze wspomnienia z dzieciństwa wiążą się z dotykiem ręki ojca. Przykładałem jego wielką dłoń do swojej twarzy. To najdelikatniejszy dotyk, jaki pamiętam. Gala: Jaki był twój dom? M.K.: Bez przerwy kręcili się jacyś ludzie: sławni sportowcy i aktorzy spędzali tam po parę nocy, bo tyle trwały balangi. A ja biegałem sobie pomiędzy nimi i świetnie się bawiłem. Do dzisiaj tak żyję, a ta nieustająca balanga doprowadziła mnie do tego, co teraz robię. Swoje sukcesy zawdzięczam też kontaktom i przyjaźniom, a nawet umiejętnościom zdobytym na imprezach. Gala: Twoje życie to nieustająca balanga...? M.K.: Tak i tak będzie, dopóki starczy mi sił. Ale nie jestem człowiekiem, który wszystko robi na pokaz. Dobrze się czuję na salonach i tak samo pijąc w bramie wódkę z kolegami. Kiedyś przez pół roku mieszkałem w domu Polańskiego w Paryżu, gdzie przyjeżdżały gwiazdy w limuzynach. A potem spałem na ziemi pod akademikiem i budziły mnie kopulujące psy. Gala: Nie całkiem należysz do elit? M.K.: Nie jestem VIP-em. Gala: Na imprezach bawisz się poza strefą dla VIP-ów? M.K.: No dobra, jestem VIP-em. Ale nie po to zacząłem pracę w mediach, żeby nim zostać. Od dziecka chciałem mieć własny magazyn. Jestem typem kaowca: uwielbiam organizować. To parcie do ludzi i potrzebę bycia w centrum mam po ojcu. On też był takim wodzirejem. Ale nie czuję się członkiem elity. Może raczej bestią towarzyską. Identyfikuję się z osobami tworzącymi magazyn A4. Bez nich nie zrobiłbym nic. Oprócz tego mam wiele innych środowisk, w których przebywam: mój eksświatek skate'owy, który kiedyś współtworzyłem, światek artystyczny, gdzie chciałem być od zawsze. Jest też warszawka, w której świetnie się czuję, czego wcale się nie wstydzę. Trzeba przyznać, że jest we mnie człowieczek, który musi być w centrum. Wszędzie muszę podpisać listę. Gala: Pachnie mi to trochę niewolą... M.K.: Ale ja to lubię. Czasem w ciągu jednego wieczoru zaliczam sześć imprez. A każda z nich oznacza przygodę. Gala: Nie martwi cię fakt, że te przygody zwykle odbywają się po pijaku? M.K.: Lubię alkohol, tak jak zabawę, ale znam siebie. Próbowałem wielu rzeczy i od żadnej z nich się nie uzależniłem. Jestem uzależniony tylko od ruchu, aktywności. I od kobiet. Gala: Opowiedz mi o kobietach. M.K.: Mama jest najważniejszą kobietą w moim życiu. Tworzyli z ojcem znakomitą parę, wszędzie byli razem: podróżowali, balowali, wspierali się. Po pięciu latach od śmierci ojca mama nadal nie potrafi się odnaleźć. Gala: Myślisz, że uda ci się znaleźć kogoś takiego jak ona? M.K.: Kiedyś chciałbym znaleźć tę drugą połowę. Ale na razie nie czuję się gotowy na poważny związek. Jako nastolatek strasznie się zawiodłem. Dostałem kopniaka, na którym polecę jeszcze jakiś czas. I będę się bawił. Dziewczyn jest dużo... a ja jestem samcem: uwielbiam kobiety, patrzeć na nie, rozmawiać z nimi i je podrywać, fotografować je, bo to moja największa pasja i zawód w pewnym sensie... Gala: Krąży o tobie opinia kobieciarza, a ja nie przypominam sobie właściwie żadnej twojej "narzeczonej"... M.K.: Ja też często nie... Podrywam dziewczyny, ale one same robią wokół tego więcej szumu niż ja. Ludzie uwielbiają o mnie plotkować, a ja nie mam nic przeciwko temu. To pewnie narcyzm, ale każdy ma go trochę w sobie. Gala: Nie drażni cię powtarzalność sytuacji w klubach: ci sami ludzie gadają w kółko o innych ludziach. M.K.: Jasne. Wtedy mówię sobie: "OK, tutaj byłem za dużo razy, robię sobie przerwę". A jeśli to nie pomaga, sam znajduję nowe miejsca. Teraz organizuję imprezę na dachu jednego z warszawskich centrów handlowych, gdzie zamierzam zbudować basen. Nie jestem biernym konsumentem kultury klubowej. Gala: Nie boisz się, że prędzej czy później zmęczy cię to środowisko? M.K.: Warszawka nie jest najgorsza. Polska jest mniej zesnobowana od Ameryki, w której rozmowę z tobą zaczynają od pytania: ile zarabiasz. Ludzie nie są tu tylko mrówkami, klonami. Mnóstwo osób robi ciekawe rzeczy. Uwielbiam ludzi z wyobraźnią, z fantazją. A tych znajduję wszędzie. Nawet w takim miejscu jak Belweder. Na spotkaniu u Pani Prezydentowej wykonałem taniec z jedną z obecnych tam aktorek. Poza tym Warszawa to tylko miejsce, z którego startuję. Od września magazyn A4 będzie wydawany w Stanach, będę miał więc większy plac zabaw. Na początek robię balangę na otwarcie A4 w Nowym Jorku. Gala: Myślisz, że ona będzie wartościowsza niż te w Warszawie? M.K.: Nie, ale bardziej huczna. Gala: Co cię czeka w USA? M.K.: Wiadomość o śmierci ojca dotarła do mnie, gdy byłem w Nowym Jorku. To była najstraszniejsza rzecz, która mnie spotkała w życiu. Wpadłem w histerię. Nagle musiałem stać się facetem. Nie synkiem tatusia, który zastanawia się, jaki chciałby mieć samochód, tylko mężczyzną, który myśli o tym, jak utrzymać mamę, za co skończyć studia. Mama twierdzi, że ten moment zrobił ze mnie człowieka zdeterminowanego i dążącego do celu po trupach.To chyba prawda, bo zaraz po śmierci ojca osiągnąłem wszystko, o czym marzyłem w dzieciństwie. Rozmawiała Ula Onopa Władysław Komar
Imię odziedziczył po swoim ojcu, potomku starej bojarskiej rodziny pieczętującej się herbem Komar. Władysław urodził się w 1940 r. w Kownie. Był rugbistą i bokserem, ale karierę zrobił jako kulomiot. Zdobył złoty medal na Igrzyskach Olimplijskich w Monachium w 1972 r. W roku 1975 poznał swoją przyszłą żonę, Marię Szot. Ich syn Mikołaj urodził się dwa lata później. Władysław Komar przed rozpoczęciem kariery sportowej pracował jako zawiadowca stacji, operator dźwigu i sprzątacz. Później, już jako sławny sportowiec, występował w kabarecie, sztuce teatralnej KRÓL UBU Krzysztofa Jasińskiego w Teatrze STU, śpiewał i grał w filmach, m.in. w PIRATACH Romana Polańskiego i KILERZE Juliusza Machulskiego. Zginął w tragicznym wypadku niedaleko Szczecina 17 sierpnia 1998 r. r. polak (2); pap/caf; a. jagielak/super express; p. pokrycki/reporter

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama