Reklama

Agnieszka Osiecka twierdziła, że Maryla ma w gardle coś, czego nie ma żaden inny wykonawca. Niepowtarzalny, silny i barwny głos z nutą wielkiej tęsknoty. Jednak ikona polskiej piosenki, choć muzyką nasiąkała od dziecka, początkowo studiowała… na AWF. Miała nawet na koncie sukcesy lekkoatletyczne. Wygrana na festiwalu opolskim zadecydowała o tym, że jej życie zaczęło biec inaczej niż przez płotki. W 1969 r. Maryla rozpoczęła karierę muzyczną, która trwa nieprzerwanie do dzisiaj. Zmieniały się epoki, padały ustroje, a popularność „Madonny RWPG” (jak ją nazwała Osiecka) wciąż gromadzi na koncertach tłumy. Zapatrzone w nią – kolorowego ptaka – i wsłuchane w piosenki, w których wyraża siebie i całe pokolenia.

„Małgośka” (1973)
– Słowa „Oj, głupia ty, głupia ty” równie dobrze mogły się odnosić do mnie – zdradza artystka. – Mam za sobą kilką zawodów miłosnych. Od zawsze podobali mi się mężczyźni niebanalni, szaleni, ale trudni. Tych, którzy się we mnie zakochiwali, nie zauważałam. Myślałam: „Eee, słabi”. To ja chciałam zdobywać! Wybierałam mężczyzn, którzy się czymś wyróżniali. Jak Daniel Olbrychski, Krzysztof Jasiński czy czeski menedżer František Janeček. Fascynowali mnie. Zakochiwałam się do zatracenia. Naiwna, sądziłam, że skoro ja im daję tyle uczuć, to oni muszą tak samo mocno się starać. Z czasem jednak zaczynałam dostrzegać w nich wady, których nie mogłam zaakceptować. Z furią pakowałam walizki. Kiedyś myślałam, że mężczyznę da się zmienić. Na szczęście już pozbyłam się złudzeń. Moja znajoma – Maryla się śmieje – zdradziła mi swój patent na mężczyzn. Otóż ona ich uważnie słucha, a potem wzdycha, że czegoś tak mądrego jeszcze nie słyszała. To naprawdę działa!
Szczęśliwie od prawie dwudziestu lat artystka nie musi się uciekać do sztuczek. Z Andrzejem Dużyńskim, biznesmenem, poznała ją Agnieszka Osiecka. – Zawsze mi powtarzała: „Mańka, ty musisz poznać inżyniera, nie artystę”. I to ona nas wyswatała. Przystojny, typ sybaryty, z cygarem w ustach. Choć rodzina go ostrzegała: „Źle skończysz z kobietą z dwójką dzieciaków. I jeszcze artystką! Boże, ona roztrwoni ci majątek”, to pobraliśmy się. On pierwszy dał mi to, czego oczekiwałam. Jest odpowiedzialny, opiekuńczy. Dostaję od niego prezenty bez okazji. Kiedyś weszliśmy do kwiaciarni. Stała tam balia konwalii. Zachwycona mówię: „Jakie piękne!”. I Andrzej natychmiast wszystkie mi je kupił! Przyznaję jednak: zdarzały się i trudne momenty. Niełatwo mu było przyzwyczaić się do życia z artystką. Często mnie nie ma w weekendy, w tygodniu nieraz wracam w nocy. Rano długo śpię. Ale się dotarliśmy.

„Wielka woda” (1979) Zawsze potrzebowałam powietrza, rozmachu, swobody. „Wielkiej wody”. Na początku lat 70. nie miałam żadnych zobowiązań. Koncertowałam w Związku Radzieckim, w NRD. Zarobione tam pieniądze w butach przemycałam do Berlina Zachodniego na zakupowe szaleństwo. Żyć nie umierać! Dlatego też przez długi czas nawet nie myślałam, by mieć dzieci. Bałam się, że to mnie ograniczy. Ale wtedy na świat przyszedł Jasiek, dwa lata później Kasia. Mój mus bycia w świecie nie uległ jednak zmianie. Dziś wyrzucam sobie, że często wychowywałam dzieci na odległość. Nie mogłam jednak żyć inaczej. Mam pęd do poznawania i uczenia się nowych rzeczy. Potrzebuję doznań, żeby nie skostnieć, nie zestarzeć się psychicznie. To moje życiowe kredo.
Od dziecka rozpierała ją energia. Mama zapisywała córkę gdzie tylko się dało, byleby mała mogła się wyszaleć. – Chodziłam na zajęcia baletowe, sportowe, do teatrzyku dziecięcego, i nie wiedzieć czemu, zawsze dostawałam męskie role, pazia czy kominiarczyka. Startowałam w konkursach recytatorskich, brałam lekcje rysunku… – wylicza. – Do wszystkiego miałam zapał. Szybko się uczyłam i denerwowało mnie, gdy ktoś odstawał. Biłam skakanką koleżankę, która nie nadążała za rytmem na zajęciach z baletu. Ciągle chciałam poznawać coś nowego. To mi zostało. Z chęcią przyjęłam rolę w serialu „Rodzina zastępcza”. Mam różne hobby. Jeżdżę konno, gram w tenisa. Od kilku lat biorę udział w szkoleniach strzeleckich z żołnierzami „Gromu”. Mam też inne „męskie” zainteresowania. Kocham futbol. I wprost uwielbiam szybką jazdę samochodem. Od wielu lat kupuję tę samą markę – Porsche. Zauroczyła mnie jeszcze w latach 60., gdy polski rajdowiec Sobiesław Zasada zdobywał na tych autach medale. Uwielbiam warkot tego silnika i świadomość, że mam taką moc pod maską. Na ogół jeżdżę ostrożnie, ale przyznaję, zdarzało mi się dociskać pedał do 220 km/h. Lubię też wędkować. Nauczył mnie tego były partner, Krzysztof. Czasem dzwonię do niego z pomostu i pytam: „Słuchaj, jaki wybrać haczyk? Jak związać osprzęt?”. Godzinami mogę siedzieć nad wodą – mówi. – Myślę, że ta mieszanka zainteresowań pomaga na scenie. Sama szkicuję kostiumy, wymyślam scenografie. I wciąż chcę się rozwijać. Kilka lat temu marzyły mi się studia w łódzkiej szkole filmowej na wydziale operatorskim. Ale w natłoku zajęć nie znalazłam czasu.
„Niech żyje bal” (1984)
– Tę piosenkę wybrałam na międzynarodowy festiwal do Los Angeles, na który zostałam zaproszona. Ja, piosenkarka z dalekiej Polski! – mówi. – Wkrótce zaczęłam coraz częściej koncertować w Stanach. Głównie w zadymionych klubach polonijnych, gdzie grałam do kotleta. Jeździłam też na wschód i koncertowałam dzień w dzień. Hale po dziesięć tysięcy ludzi. Ale miałam dzieci i musiałam je utrzymać. – Nie było jej wtedy wesoło, przyznaje. Mieszkała w nieumeblowanym, choć własnym mieszkaniu na Ursynowie. Bez telefonu, z często psującą się windą i odcinaną wodą.
– W „Balu”, którego słowa napisała Agnieszka, jest takie zdanie: „Życie, kochanie, trwa tyle, co taniec…”. Dlatego ja jestem zachłanna na życie. Zawsze wiedziałam, że muszę być silna, jak zresztą wszystkie kobiety w mojej rodzinie. Babcia w Wilnie, podczas okupacji, przechodziła kilometry po jedzenie dla dzieci. Moja mama, harująca na trzech etatach, była niezwykle zadbana. Manikiur, pedikiur. Nie przyznawała się do więcej niż 29 lat. To po nich odziedziczyłam.
Tak jak i dbałość o stroje. – Lubię zaskakiwać publiczność. Szokować kostiumami. Jednak im dalej posuwam się z prowokacją, tym bardziej mnie to fascynuje. Wykonawca musi być wyraźny. Scena to teatr. Złoszczą mnie artystki, które na scenę wychodzą ubrane jak pańcie wybierające się na herbatę do starej ciotki. Tu nie chodzi o elegancję! A ja mam w sobie chochlika i lubię się bawić. Gdy wystąpiłam w Sopocie z napisem „Żurawski”, wszyscy pyta- li: o co chodzi? W tym roku miałam napis „Boruc”. A czemu nie? Kocham wyjątkowość: ubrań, jedzenia, ludzi. Nie lubię bankietów, wolę kameralne spotkania przy dobrym winie i jedzeniu. Gotuję, gdy mam czas. Kaczkę w pomarańczach… pycha!
„Walc dla outsiderów” (1995)
„Żeby nam się chciało chcieć…” po raz pierwszy usłyszała w Trójce, akurat jechała samochodem. Zaraz zadzwoniła do radia i poprosiła o kontakt z autorem, Andrzejem Brzeskim. Rok wcześniej nagrała płytę z piosenkami ludowymi. Już kompletowała materiał na następną. Zachwyciła się modlitwą o nadzieję na jutro… – W latach 90. byłam wykreślana z programów telewizyjnych – wspomina. – Zniknęłam, bo ekipa pampersów właśnie wymierzała sprawiedliwość artystom, którzy istnieli w poprzednim systemie. Ale ja daleka byłam od złożenia broni! – mówi hardo. – Mam coś takiego, że przeciwności losu pobudzają mnie do działania. Im trudniej, to ja wtedy myślę: „A jeszcze wam pokażę”.
I odniosła sukces. Płytami „Złota Maryla”, „Marysia Biesiadna”, które rozeszły się jak świeże bułeczki, ponad 600 tys. egzemplarzy! – Wydał je mąż. Jezu, ale przy okazji toczyliśmy wojny – wzdycha. – Ja miałam pretensje, że robi błędy promocyjne, on się odgrywał, a przecież jestem mu wdzięczna. Zaniedbał własną firmę i zainwestował we mnie.
Zawsze bardzo przejmowała się swoimi płytami, sama przyznaje. Czy powinna była nagrać je spokojnie, czy może jednak tak jak lubią fani – ryczeć jak klacz zraniona? – jak to kiedyś ujęła w wywiadzie. – Szybko jednak znajduję równowagę między wątpliwościami. Rano, gdy nie muszę się śpieszyć, wchodzę na moją stronę internetową. Rozmawiam z fanami, piję kawę i zerkam na sosny za oknem. Pełnia szczęścia. W sobotnie ranki zaś, o ile nie gram koncertów, całą rodziną siadamy do śniadania. Wsta - ję wcześniej i je przygotowuję. Potem jemy i rozmawiamy. Żeby tylko zawsze tak nam się chciało… „Wszyscy chcą kochać”(2005)
– Uczucia są najważniejsze – powtarza – nawet w piosenkach. – Od roku mieszka w Konstancinie, w starym domu, który w dowód miłości kupił i odrestaurował dla niej mąż. – Czuję się kobietą spełnioną. Otoczoną miłością. Nie chodzi mi tylko o tę damsko-męską, ale wszelkiego rodzaju. Kocha się przecież rodziców, dzieci, kraj, pasje. A ja jestem niezwykle uczuciowa i wylewna. Moje dzieci zarzucają mi wręcz nadopiekuńczość. Jędrek, najmłodszy – ma już 18 lat – wzbrania się, kiedy obcałowuję go w miejscach publicznych. Ale nie mogę się powstrzymać! Moje dzieci nie miały mnie przy sobie, ile powinny, ale zawsze dbałam, by czuły się kochane. Zamartwiam się o nie nawet dziś, gdy są samodzielne. Studiują w Krakowie: córka zoologię, a syn filozofię.
Maryla lubi dawać uczucia także obcym ludziom. Nie odmawia udziału w żadnych akcjach charytatywnych. I dba o swoich fanów. Po koncertach zawsze znajduje czas na rozmowę z nimi, kawę, czasem spacer. A potem dostaje listy. Nawet miłosne. – Jasne, że to lubię. Jestem próżna! – śmieje się. – I bardzo emocjonalna. Mam słabość nie tylko do butów i torebek (mam ich w domu setki!).Uczuciowo jestem związana z moim samochodem. Jadąc, czule do niego przemawiam. I jeszcze coś: uważam się za wielką patriotkę. Tak zostałam wychowana, w miłości do kraju. Przyznam w tajemnicy, ale proszę się nie śmiać: łzy mi kapią, gdy słyszę nasz narodowy hymn…
Źródło: Claudia 11/2006
ZDJĘCIA: B. WIELGOSZ/DLA "GALI"

Reklama
Reklama
Reklama