Reklama

Porzucił Pan filmowy świat na rzecz sklepu z winami. Obsługuje Pan klientów?
Tak, i bardzo to lubię. Mój starszy syn, Mikołaj, który na co dzień prowadzi ten interes, śmieje się wtedy ze mnie. Że mu wyrywam robotę.

Reklama

Doradza Pan, co wybrać?
Taki jest sens tego importu, żebym opowiadał o tym, co sam wyszukałem. Jak wygląda okolica, z której te wina pochodzą, a przede wszystkim, kim są ludzie, którzy je tworzą. Bo każdą butelkę, którą mam w Vinarium, wybrałem sam i przywiozłem. Na tym polega osobliwość tego mojego biznesu. Aby mi sprawiał przyjemność. Mam potrzebę edukowania. Chciałbym przekonać przeciętnie żyjącego Polaka, żeby przestawił się na inny trunek. Nieagresywny. I zaczął smakować. Mam naiwną nadzieję, że wtedy zmieni mu się charakter? Pochodzę z epoki idei, i to jest moja idea na temat edukacji.

To proszę mi coś wyjaśnić. Czy siarczany, obecne w winach, nie są szkodliwe?
Nie, one zawsze były, są i będą. Po pierwsze, występują w ziemi, w naturalnych związkach. Po wtóre, takimi związkami myje się beczki. Są w konserwancie, który pomaga winu przetrwać. Ich skupisko jest absolutnie niegroźne dla człowieka, ale wymóg unijny każe o tym pisać.

A jak należy wybierać wino? Zasady „białe do białego mięsa” dawno już się nie przestrzega.
Dziś można sobie klecić danie z winem, jak się komu podoba. Ale pewne reguły obowiązują. Główna jest taka, by trunek nie zdominował jedzenia, i odwrotnie. Ciężkie wino nie pasuje do lekkiego dania. One mają się uzupełniać. Zabawa w taką kompozycję jest bardzo miła. Przede wszystkim zajmuje czas, o którym człowiek spod naszej szerokości geograficznej myśli, że jest zbędny. Polacy są w nieustannym ruchu, ciągle zdążamy do jakiegoś celu, którego ja zupełnie nie rozumiem. To nas wyróżnia spośród ludów europejskich, zwłaszcza tej części Europy, do której dążymy. Tam czas mierzy się inaczej. Przeznacza się chwile, dość długie, na delektowanie się życiem. Po to człowiek pracuje.

Ma Pan inne przyjemności oprócz wina? Kobiety, śpiew? Może inną triadę?

Wie pani, nie cierpię takiego kalendarza polskiego: „przybyli ułani pod okienko”, „wino im starsze, tym lepsze”, „wino, kobiety i śpiew”. Stek bzdur. One wyznaczają taką polską galanterię, która dawno jest nieprawdziwa. Polak z reguły nie szanuje kobiety, nie uznaje żadnych zasad, podpiera się tylko taką szlachetczyzną. Nie lubię tego w Moniuszce, huzarach, wąsach, szabelkach, „dama pierwsza”, „całujemy rączki”… Nie całuję kobiet w rękę od dłuższego czasu. Nie w ten sposób potwierdzam kobiecość.

A w jaki?
Postrzegam płeć przeciwną z jej należytym miejscem. Całym, a nie z jakąś galanterią idiotyczną. Kobiety, jeszcze do tego dodać wino, o którym nie mamy w Polsce pojęcia, i śpiew, który nam nie wychodzi. Wszystko razem jest nie z tej paki, kompletnie. Na niczym z tych trzech rzeczy nie zna się Polak. Ale sobie przyswoił.

Steffen Möller zauważył, że w Niemczech to niewyobrażalne, żeby ktoś wsiadł do autokaru i zaczął śpiewać. U nas to naturalne.
Butelki idą w ruch, i to nie wina (śmiech). Nie cierpię tego. Nie jestem zabawowicz, choć nigdy nie unikałem alkoholu. Zestarzałem się, to raz. Stałem się konserwatywny, mało tolerancyjny… Ale ludycznych zabaw nie lubiłem nigdy. Kończą się kacem i zmianą nastroju w dół. Wóda ma to do siebie, że najpierw śpiewamy, a ranek jest tragiczny. Taki depresyjno-oschło- -cierpki, z bólem łba, istnienia… Potem trzeba leczyć się jakimś spadochronem typu piwo.



A wino?
To cywilizacja, kultura! Zawiera w sobie więcej niż cukier, wodę, dwutlenek węgla, jakieś minerały. Ukłon w stronę natury. Tworzą go ludzie, którzy honorują otaczającą ich ziemię, powietrze, czas… Wina nie da się przyspieszyć. Zawsze pojawia się o tej samej porze. I zależy od pasji i talentu człowieka, jego poczucia humoru, temperamentu. Z tego samego szczepu i regionu trzech winiarzy zrobi trzy różne trunki.

Rozpozna Pan po smaku np. rocznik?
Bez przesady! Unikam pysznej strony swojej natury, żeby przyznawać się, że jestem znawcą. Broń Boże. Jestem człowiekiem, który rozróżnia, mam nadzieję, wino białe od czerwonego.

Żartuje Pan!
Tak samo się zaśmiałem jak pani, na pierwszym kursie w Bordeaux. Ale prowadząca go Francuzka powiedziała: zawiążę wam oczy i będzie wam trudno to stwierdzić. Wino ocenia się wszystkimi zmysłami. Nawet słuchem – odkorkowanie butelki też pobudza wyobraźnię.

Nie marzy Pan o własnej winnicy?
Wie pani, rozpoznanie własnych możliwości jest pierwszym stopniem do radości… Aby zająć się uprawą, trzeba być rolnikiem. Ja nie jestem. Nie marzę o tym, co nierealne. Mam lat tyle, ile mam. Za dużo, by rozsmakować się we wszystkim, co oferuje świat. Więc przebieram. Coraz mniej chętnie jeżdżę w odległe zakątki, np. do Australii. By przez 12 godzin lotu słyszeć rozdarte dziecko? Dziś latają wszyscy. Za 2,50 można polecieć do Pernambuco i na plaży jak w "Dniu Świra", spotkać sąsiada z naprzeciwka. Tez go stać by dolecieć do Pernambuco...

Pan lubi rzeczy wyjątkowe.
Nie chcę wpaść w banał pt. smakowanie życia, ale ja to lubię. Dziś mam na to czas, bo sam sobie go zagospodarowuję. Wie pani, to jest największe osiągnięcie mojego życia. Nie miałem do tego głowy, gdy byłem czynnym aktorem…

Już Pan nie jest?
No tak, już mi się nie chce. No, chyba że pojawia się wyzwanie, np. Koterski robi film…

A gdyby był Pan aktorem w USA?
Nie używam takiej kieślowszczyzny: co by było, gdyby… Mnie to nie interesuje. Dlaczego urodziłem się w Krakowie w 1950 roku, a nie tysiąc lat wcześniej jako Dratewka? Bardziej interesuje mnie kwestia mojej cywilizacji dzisiejszej. Mam czas, a zwłaszcza podnietę, by dowiedzieć się, co to za dziwo: Polak. Czytam profesorów Tazbira i Janion, wlewają mi trochę mądrości. Kim byliśmy przed chrześcijaństwem? Kościół nie chce się przyznać, jakim gwałtem pozbył się tzw. pogan. Wszystko mi się podoba, co jest przeciwko Kościołowi. Dlaczego każą mi płacić na świątynię Opatrzności? Jak ja mogę zaprotestować?

Pan jest wierzący?
Ochrzczony. Nie praktykuję i składam się wyłącznie z wątpliwości. Ostatnio byłem w Izraelu. Wszystko mi się potwierdziło. Nie wierzę, że Jezus poszedł do nieba. Że żył, tak. Podoba mi się wersja, że miał żonę. Uważam jednak, że został zagarnięty przez instytucję, jaką stworzył Kościół. Uwielbiam taki żart: dwóch Żydów obeszło muzeum watykańskie, sklepiki z dewocjonaliami. Siadają zmęczeni i jeden mówi do drugiego: „Ty popatrz, Mosze, jak im się ten interes rozkręcił. A zaczynali od osiołka i stajenki…”.

Nie myślał Pan o karierze w polityce?
Nie, chociaż oferty miałem. I ten gust dobry też miałem, żeby tych propozycji nie przyjąć.

Co Pan robi? Chodzi do kina?
Byłem na „Pachnidle”, „Boracie…”. Kino dziś zżera własny ogon. Nie ma nic do zaoferowania. Pamiętam, jak od koni kupowałem bilety na „Ojca chrzestnego”. Człowiek był tak przejęty, że do głowy mu nie przyszło, by podczas seansu jeść! Zmieniła się komunikacja… Dwadzieścia lat temu po raz pierwszy leciałem grać z kolegami jakieś sztuczki w Melbourne. Inny świat: księżyc zawieszony odwrotnie, słońce po niebie szło w drugą stronę… Wszedłem do budki, wrzuciłem monetę i połączyłem się z żoną w Warszawie. Nie mogłem tego zrozumieć. Leciałem tam przecież 30 godzin! (śmiech) Teraz byle dziesięciolatek w sekundę łączy się z Pernambuco. Kiedyś w SPATiF-ie obok mnie 18-latka pykała w komórkę i klęła jak szewc. „Dziecko drogie, co ty robisz?”, spytałem. Ona: „A to taki, owaki. Niechby zrobił 10 procent z tego, co mi tu obiecuje!”. Rozświetlił mi się świat: jakiemuś młokosowi popędzanemu hormonami SMS dał szansę na powiedzenie tego, czego bezpośrednio nie byłby w stanie. Boby spłonął ze wstydu! Ale w samotności…

Uprościły się procedury.
Z jednej strony bardzo mi się to podoba. Gdy patrzę na ludzi młodych, widzę niesłychaną łatwość porozumiewania się. Mam w pamięci i lędźwiach poczucie ograniczenia. Związane z moim wychowaniem i miejscem urodzenia.

A dziewczyny? Dziś są inne?
Tak. I jest ich więcej. I kiedyś to o kobiety trzeba było się starać, bić, imponować im. Dziś, jak patrzę na tych bąbli, co spadają im gacie, a mają takie oferty niezliczone… Boże (śmiech).

Jakie się Panu kobiety podobają?
Takie, którym ja się podobam. Ale bardzo teraz teoretyzujemy. To nie jest zagadnienie, które mnie dziś dotyczy.

A jakich Pan nie lubi?
Takich przyjaciółek mężczyzny, co go rozumieją, umyją… Takich dobrych. Lubię niedostępne, podkreślające własną wartość. Ale wie pani, mam do tego taki stosunek, jak do śmierci arcyksięcia Ferdynanda. Stare dzieje (śmiech).

Oj, kokiet.
Pewne rzeczy są poza mną. Nie wrócą. Siedzę na ławeczce i patrzę, co się dzieje dookoła.

Wciąż uchodzi Pan za jednego z najbardziej lubianych aktorów w Polsce.
Wyczuwam sympatię ludzi. Wielokrotnie słyszałem, że to dlatego, że jestem normalny, nie eksponuję aktorstwa. I umiem słuchać ludzi.

Pogodny, życzliwy, uśmiechnięty… To wpływ dzieciństwa czy otoczenia?
Jestem głębokim pesymistą, tak naprawdę. Optymizm wydaje mi się nastrojem cokolwiek naiwnym i głupim. Nie mogę się nadziwić, że ktoś tryska optymizmem i jeszcze się do tego przyznaje. Tak jak nie rozumiem otwartości – od Anglika nie dowie się pani, że żona go leje i jest alkoholiczką. A u nas, w dwuosobowej kolejce – natychmiast. To brak szacunku dla siebie. Bliska mi jest Anglia, złożona z konserwatyzmu. Jestem wyznawcą i wielbicielem średniej klasy mieszczańskiej. Z jej codziennością, rytuałem, serwetkami haftowanymi. Nie dlatego, bym to sam stosował. Ja widzę w tym ład. tego środka. Są bogaci i biedni. Nie ma sztuki mieszczańskiej, jest tylko awangarda.

Pan od tylu lat tworzy udany związek z jedną kobietą. Proszę o przepis.
Długi to od razu znaczy szczęśliwy? Czasem wynika to z nieumiejętności zmiany status quo. Ale po obu stronach jest coś takiego jak emocjonalna pamięć młodości i czasu spędzonego wspólnie. Ja to pamiętam, w każdym razie.

I to rozczula.
To mnie wzrusza bardziej niż młodość z jej urodą. Działa na mnie, jak się młodzi całują. Ale mnie to nie dotyczy. Organizm mówi: fajnie, ale nie emocjonuj się tym, to nie twoje usta. Łatwiej żyć z takim nastawieniem.

Co Panu sprawia przyjemność?
Spotkania z przyjaciółmi. Jedzenie. Wino.

Łatwo Pan się zaprzyjaźnia, prawda?
Bardzo. Ale nie dotyczy to mojego świata zawodowego, gdzie każdy jest skupiony na sobie. Mam kolegów z dzieciństwa na Muranowie, przyjaźnię się z sąsiadami z mojej ulicy na Sadybie. Wiem, że są. Czasami mam potrzebę pójścia do nich, wypicia wina. Nie trzeba nic mówić. Przyjaźń to dyspensa, wybaczam im to, czego nie przepuściłbym innym, a oni mnie. Mam poczucie samotności człowieka. Od urodzenia śmierci. Jest ze sobą sam na sam, jakieś kontrakty, przyjemne albo pzymusowe.

A wartości? Co Pan ceni?
Wolność. Inne z niej wynikają. Nie prawdomówność – nie wiem, co to znaczy i niespecjalnie lubię ludzi, którzy z nią się obnoszą. się odrażający, ostentacyjni. Po jego prawda. Jeszcze mi powie, jak wyglądam?
Ja Panu powiem: świetnie. Ćwiczy Pan, jak żona, właścicielka Joga Klub?
Nie, jestem w przedpokoju, ale już zaglądam. Żona jest taktowna i nie narzuca się z tym. To odległe od mojego leniwego, życia, ale nie wykluczam. Rozpoznaję ludzi, którzy ćwiczą. W Weronie na lotnisku czekał facet i oddychał przeponą. Świetnie zbudowany, szczupły, umięśniony starszy pan… w moim wieku (śmiech). Widziałem, ile mu joga daje.

Reklama

W jakim jest Pan momencie życia?
Wie pani, jak wygląda klepsydra? Spadłem już na powierzchnię dolnego kieliszka. się w tym górnym, to tyle ma się do zrobienia. A teraz? Wolność! Nic już nie muszę. Wierzę w sprawiedliwość natury. Byłoby idiotycznie, gdyby młodość zawierała całą urodę życia. Opadanie tego piasku jest tak szybkie, tworzy się lejek, który wygląda jak przepaść… Ale natura w zamian coś daje. Smak, przeżycia, odległość do przedmiotu oglądanego, na co wcześniej nie ma czasu. Gdy jest się młodym, to się zasuwa. Żeby mieć. A ja teraz mogę patrzeć z oddalenia, co mi się w życiu wydarzyło…

Reklama
Reklama
Reklama