Reklama

Dziś bez piosenek z debiutanckiej płyty Marcina Rozynka KSIĘGA URODZAJU nie może się odbyć żadna prywatka, ale 32-letni muzyk nie ma czasu na zabawę. Jest zajęty jak nigdy dotąd. Większość czasu spędza w samochodzie, w drodze na koncert czy próbę. Stara się wszędzie zabierać swoją żonę i synków - dwuletniego Julka i sześcioletniego Filipa. - Kiedy z jakichś powodów nie mogą mi towarzyszyć, bez przerwy do nich dzwonię - zapewnia. - Sięgam po telefon zaraz po obudzeniu, tuż po koncercie. Oni są dla mnie najważniejsi. Bardzo się o mnie martwią, szczególnie po wypadku samochodowym, który zaliczyłem, wracając do domu z próby. Samochód stoczył się ze zbocza. Cud, że skończyło się na drobnych obrażeniach. Choć nastolatki często zaczepiają Marcina na ulicy, żona nie ma powodów do zazdrości. - Nie kręcą mnie piski dziewczyn na mój widok - mówi Marcin. - Nie przejmuję się tym, że tak zwani życzliwi mówią: "Stary, ty nie możesz być tak ubrany, ty nie możesz taki być". Przed wyjściem na scenę, tak jak przed wyjściem na ulicę, dobrze dopieram swoją bluzę za 60 złotych. Leszno w biegu
W Lesznie, w którym mieszka Marcin, prawie wszyscy go znają. Nikt jednak nie zatrzymuje go na ulicy. Nie dlatego, że na sąsiadach i znajomych nie zrobił wrażenia sukces płyty. Po prostu wszyscy wiedzą, że Marcin się spieszy. W biegu robi zakupy, sprząta, gotuje, przesadza kwiaty w ogrodzie. Żona Marcina uczy angielskiego w szkole. Swoją zmianę przy synkach muzyk kończy późnym popołudniem. - Nie jestem typem faceta, który pakuje dzieci do wózka i jedzie z nimi do klubu, żeby spotkać się z kolegami - mówi. - Nienawidzę gadać o bzdurach, odpowiadać na pytania: "Co u ciebie słychać", mówić: "Dobrze, trochę się nudzę". Zależy mi przede wszystkim na tym, żeby Wiola mogła odpocząć po pracy, żeby od progu nie zabierała się do gotowania. W każdej wolnej chwili Marcin siada gdzieś w kącie z gitarą. Czasem z tego grania wychodzi mu piosenka do następnej płyty, innym razem kołysanka dla synów. - W moim domu nie ma czarnego pokoju dla taty muzyka - wyjaśnia. - Nauczyłem się skupiać, gdy dzieci plączą się pod nogami. Cieszę się, że lubią moje piosenki. Wieczorem, kiedy chłopcy już śpią, Marcin pakuje płyty i idzie do radia, gdzie prowadzi nocne audycje. - Męczę się, gdy ludzie dzwonią i chcą, żebym włączał tandetę, ale mam miękkie serce i im ustępuję - wyznaje. Szuflada dla Ciechowskiego
Od dzieciństwa chciał być muzykiem. Sam nauczył się grać na gitarze, a potem na fortepianie. Założył zespół Atmosphere i został jego liderem, ale grupa się rozpadła. - Wydaliśmy dwie płyty, mieliśmy dwa przeboje, ale kompletnie nie potrafiliśmy się dogadać - wspomina. - Kiedy wspólne granie okazało się niemożliwe, postanowiłem dalej iść sam. Chciałem skoczyć na głęboką wodę, żeby sprawdzić, czy wypłynę, ale nie wiedziałem, skąd się wybić. Przez dwa lata układał piosenki i wrzucał je do szuflady. W połowie 2001 roku poprosił o recenzję Grzegorza Ciechowskiego. - Wysłałem do niego kilka swoich kawałków z pytaniem, czy wydają mu się interesujące - wspomina. - Bałem się, że nie odpowie, bo w końcu byłem znikąd; co mógł go obchodzić jakiś facet, który gra na gitarze. Lider Republiki zadzwonił natychmiast po wysłuchaniu kasety. Piosenki Marcina tak bardzo mu się spodobały, że postanowił nagrać z nim płytę i ją wydać. - Nazywałem go wiedźmą, bo kiedy zaczynał grać, wydawało mi się, że wszystko znika - mówi Rozynek. - Pracowaliśmy wolno, bez żadnego ciśnienia. Ja coś grałem, on coś proponował, zawsze starał się nie przekłamać mojej wizji muzyki. Spotykaliśmy się w jego domu rano, a wychodziłem w środku nocy, z poczuciem, że spędziłem tam pięć minut. Ciechowski zdążył zaaranżować tylko trzy utwory Marcina, pozostałe osiem obiecał na przełom stycznia i lutego 2002 roku. Pracę nad płytą przerwała w grudniu jego nagła śmierć. - To był szok - wspomina Marcin. - Wciąż wydaje mi się, że jeszcze wczoraj spacerowałem z Grzegorzem i jego żoną po parku. Na pogrzebie byli zresztą sami zdziwieni ludzie, wyglądali - na cmentarzu - jakby się zgubili. Oni znali go od lat. Mnie spadł z nieba i natychmiast do niego odszedł. Gdy wszystko wskazywało na to, że płyta nigdy nie powstanie, pracę nad nią dokończył basista Republiki Leszek Biolik, który też zachwycił się talentem Rozynka. - W przeciwieństwie do wielu młodych idoli Marcin nie jest odtwórcą popowej papki. To dojrzały i wiarygodny artysta, który komponuje przebojowe melodie i pisze niebanalne teksty - mówi Biolik. Piosenki, które pozwalają wstać
Gdyby Marcin nie był sobą, chciałby być fortepianem. To marzenie wyjaśnia anegdotą z dzieciństwa: - Bawiłem się z kolegami na podłodze i nagle coś uderzyło mnie z taką siłą, że zamarłem z zachwytu i przerażenia. Zanim zorientowałem się, że to ktoś po prostu zaczął grać na fortepianie, przez chwilę byłem w krainie czarów i do dziś wierzę, że instrumenty żyją, ale nie są dla mnie świętością. Pozwalam synom brzdąkać na mojej gitarze, podoba mi się to, że Andrzej Smolik nosi swoje instrumenty bez pokrowców na deszczu. Choć Marcin nieraz podkreślał, że stara się być wierny rockowi, z uśmiechem zwierza się, że w gorszych chwilach słucha przeboju Suzanne Vegi My Name Is Luka. - Dzięki tej piosence mogę wstawać, gdy nie chce mi się otworzyć oczu, pracować, gdy nie mam siły ruszyć ręką, myśleć, gdy nic nie przychodzi mi do głowy. To rodzaj dopingu. Lubię zresztą zwykłe piosenki. Takie staram się śpiewać. Nie zamierzam straszyć ludzi, chcę ich bawić i wzruszać. Jestem zwyczajnym piosenkopisarzem. Katarzyna Szczerbowska

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama