Małgorzata Niezabitowska i Tomasz Tomaszewski
Miłość jak uderzenie pioruna. Poznali się 30 lat temu i zgodnym krokiem idą przez życie. Małgorzata Niezabitowska, dziennikarka, niegdyś rzecznik rządu Tadeusza Mazowieckiego, i fotograf Tomasz Tomaszewski przez dwa lata przeżywali koszmar lustracji. Zwyciężyli. Podwójnie. Odzyskali dobre imię i umocnili swoje małżeństwo.

- Gala
Zawsze stanowili piękną parę. Ona - znakomita dziennikarka i scenarzystka, on - znakomity fotografik, który od 20 lat współpracuje z magazynem "National Geographic". Nie wyobrażają sobie dnia bez siebie. Jeśli się nie widzą, rozmawiają przez telefon. On dzwoni po kilka razy nawet z najbardziej odległych miejsc. Przez dwa ostatnie lata nie było dnia, by nie myśleli i nie rozmawiali o lustracji. Dramatyczna sprawa, która mogła ich poróżnić, udowodniła, że są dla siebie najważniejszymi ludźmi na świecie. A dzień ogłoszenia wyroku sądu lustracyjnego oczyszczającego Małgorzatę Niezabitowską z zarzutów stał się rodzinnym świętem.
GALA: Co czuliście państwo, słysząc wyrok sądu lustracyjnego?
MAŁGORZATA NIEZABITOWSKA: Ogromną radość. I ulgę, bo chociaż przewód sądowy wykazał prawdę, liczy się wyrok.
TOMASZ TOMASZEWSKI: Wydawało mi się, że siła grawitacji nagle przestała istnieć i że lewituję. Kręciło mi się w głowie z euforii, jak wtedy, kiedy braliśmy ślub. Mnie ten werdykt nie był potrzebny, bo znałem prawdę od początku. Cieszyłem się z ulgi, jaką odczuła żona.
MAŁGORZATA: Proces był tajny, ale ogłoszenie wyroku jawne. Mąż był całą moją publicznością, bo nie chciałam zapraszać przyjaciół.
TOMASZ: Następnego dnia zaprosiliśmy 40 bliskich osób, by wspólnie wypić lampkę szampana.
GALA: To były dramatyczne lata. Baliście się państwo, że te przeżycia mogą zniszczyć wasze małżeństwo?
MAŁGORZATA: Takie wydarzenie jest godziną próby dla wszystkich: dla osoby, której dotyczy, dla najbliższych i dla przyjaciół. Wtedy okazuje się, kto jest kim w naszym życiu. Takiej wiedzy niektórzy nie zdobywają nigdy i żyją w ułudzie. Jeśli w godzinie próby okaże się, że osoby, na które liczymy, nie tylko sprawdzają się, ale sprawdzają się fantastycznie, człowiek czuje się silniejszy. Im bardziej dramatyczna jest sytuacja, tym próba bardziej jednoznaczna. Po prostu trzeba się opowiedzieć: za albo przeciw. Tak było w moim wypadku. I dla mnie właśnie ta wiedza, to, jak wspaniale zachowała się rodzina, przyjaciele, nawet ludzie wcześniej mało mi znani, jest największą wygraną. Mąż stał przy mnie jak Skała Gibraltarska. Pomógł mi przetrwać ten czas, który - obok śmierci mojego ojca - był najbardziej dramatycznym okresem w moim życiu.
TOMASZ: Zawsze wiedziałam, że moja żona jest fenomenalnym człowiekiem, ale dzięki tej historii jeszcze bardziej się upewniłem. Jestem dumny z tego, jak się zachowała, w jaki sposób zniosła niesłuszne oskarżenia. Cenię ją za godność, która ani na chwilę jej nie odstąpiła, za klasę, której ani na chwilę nie straciła, za odporność, którą wykazała. To jest niewiarygodna postawa. Mimo że byłem w 68 krajach i spotkałem kilka tysięcy ludzi, a wśród nich kilkaset, z którymi bardzo się zbliżyłem, przyznam, że nie mam do kogo porównać żony. Ona dalece wyprzedza wszystkich, łącznie ze mną. Nie wiem, czy w takiej sytuacji, w jakiej ona się znalazła, ja dałbym sobie radę.
MAŁGORZATA: Mąż mi pomagał jak mógł. Najważniejsze było wsparcie i niezłomna wiara, ale bardzo istotna okazała się też pomoc praktyczna. Niezwykle się zaangażował, przejrzał tysiące zdjęć, powiększał je, pomagał odczytywać zamazane czy wielokrotnie kserowane dokumenty. Bardzo ciężko jest udowodnić coś ćwierć wieku po fakcie. Na dodatek cofaliśmy się do czasów konspiracji, byliśmy dobrymi konspiratorami i niszczyliśmy dowody działalności.
GALA: Czy mają państwo poczucie, że ukradziono im dwa lata życia?
TOMASZ: Przez dwa lata zmuszono mnie do zajmowania się sprawami, z którymi nie chciałem mieć do czynienia, na przykład bezpieką. Dokumenty dotyczące procesu były w całym domu, nawet w sypialni. To niesamowicie infekuje głowę - człowiek staje się mniej kreatywny, mniej produktywny, nie myśli o tym, w co normalnie zainwestowałby całą energię.
MAŁGORZATA: Nie uważam tego czasu za stracony. Dla mnie to były dwa niezwykle ważne lata życia. Oczywiście gdybym mogła wybierać, takich przeżyć bym sobie nie życzyła. Ale ten czas, paradoksalnie, bardzo dużo mi dał. Potrzebuję jakiejś wielkiej sprawy, żeby się totalnie zmobilizować, poświęcić. I tak się stało, ponieważ wielu zaczęło głosić absolutną świętość esbeckich papierów. Nie tylko wytworzonych na mnie, lecz w ogóle. Przez to mój jednostkowy przypadek stał się uniwersalny. Nie walczyłam tylko o siebie, ale o tysiące ludzi pomówionych. To była moja motywacja. Powiedziałam: "Nie pozwolę, by historię mojego kraju pisali esbecy". Dlatego powstała książka "Prawdy jak chleba", którą już za miesiąc wyda "Prószyński". Jest to opowieść o przeszłości i o teraźniejszości, o mojej walce o prawdę. A jednocześnie książka o miłości.
GALA: Podobno od początku połączyło państwa niezwykłe uczucie.
MAŁGORZATA: Francuzi mówią o nim: uderzenie pioruna. W czerwcu minie 30 lat od dnia poznania.
TOMASZ: Bóg był dla mnie łaskawy, skoro pozwolił mi spotkać tak niezwykłą osobę jak Małgorzata. Poznałem ją w warszawskim klubie Dziekanka. Bardzo spóźniony przyjechałem z Bełchatowa, gdzie robiłem reportaż, na bankiet mojego znajomego, także fotografa. Kiedy wszedłem i z góry spojrzałem na parkiet, zobaczyłem masę ludzi, a wśród nich kobietę, która miała taką karmę, że świeciła jak lampa. To była Małgorzata. Wyglądała niezwykle i magnetycznie mnie przyciągała. Poprosiłem znajomego, żeby nas sobie przedstawił.
MAŁGORZATA: Nagle pojawił się przede mną młody, przystojny chłopak. Zaczęliśmy tańczyć. Od razu zauważyłam, że Tomek robi to świetnie, że ma znakomite poczucie rytmu. Przetańczyliśmy kilka godzin, do rana.
TOMASZ: Odprowadziłem Małgorzatę do samochodu. Zachwycony, bez końca mówiłem wierszem Gałczyńskiego, opowiadając o gwiazdach i niebie. I tak byłem przejęty, że zapomniałem zapytać o telefon. A może nawet nie zapytałem o imię? Kiedy obudziłem się, zadzwoniłem do przyjaciela i wszystko mu opowiedziałem. Poradził, żebym sobie wybił ją z głowy. Potem dowiedziałem się, że to dziennikarka i scenarzystka, już z pewnym dorobkiem, pozycją. A ja byłem studentem. Jednak nie posłuchałem przyjaciela.
MAŁGORZATA: Spotkaliśmy się po dwóch tygodniach, na urodzinach znajomej. Krążyliśmy wokół siebie, jakby czując, że to poważna sprawa. Następnego dnia przyszłam do naszych wspólnych przyjaciół, którzy prowadzili dom otwarty. Siedziałam przy stole w kuchni, kiedy otworzyły się drzwi i zobaczyłam Tomka.
TOMASZ: Idąc tam, pomyślałem, że jeśli spotkam Małgorzatę, będzie to symboliczne, a jeśli nie - będzie oznaczało, że mam o niej zapomnieć. Była pierwszą osobą, którą zobaczyłem. Sprawiała wrażenie, jakby czekała na mnie. Wydaje mi się, że od tego momentu już się nie rozstaliśmy. Tego dnia pojechałem z nią do jej mieszkania i po prostu tam zostałem. Po kilku miesiącach zapytałem, czy nie miałaby ochoty, by z tego niezwykłego uczucia zrobić coś poważnego, czyli żebyśmy się pobrali. Ku mojemu zdumieniu powiedziała "tak".
MAŁGORZATA: Potem wszystko poszło błyskawicznie. Zaręczyny były tradycyjne, w obecności ojców. Chcieliśmy wziąć ślub jak najprędzej - w karnawale. Kiedy przyszliśmy do księdza, okazało się, że nie ma wolnych terminów. Powiedzieliśmy: "Ale my musimy się pobrać!". Ksiądz był wyrozumiały, spojrzał dyskretnie na mój brzuch: "Aaa, musicie...". A Tomek: "Musimy, bo bardzo się kochamy". Ksiądz roześmiał się i oświadczył: "Jeśli taki jest powód, to wyznaczę dodatkowy termin".
TOMASZ: Ślub braliśmy w lutym. Był straszliwy mróz i przyjaciel, który miał nas zawieźć, zadzwonił, że zamarzł mu samochód, więc nie przyjedzie. Postanowiliśmy, że pojedziemy sami. Z dwoma wiadrami ciepłej wody poszedłem umyć garbusa Małgorzaty. Odmroziłem sobie ręce, były fioletowe. Ślub był dla mnie niezwykłym przeżyciem. Byłem tak nieprzytomny ze szczęścia i przejęty, że w głowie mi się kręciło. Całowałem w ręce nie tylko kobiety, ale i mężczyzn.
MAŁGORZATA: Wyglądaliśmy, jak mówili przyjaciele, niezwykle romantycznie. Miałam bardzo długie włosy i na nich przyklejone srebrne gwiazdy. Tomek ze swoją rozwichrzoną czupryną przypominał młodego Mickiewicza. Uroczystość była bardzo piękna, wzruszająca. Przyjęcie na sto osób przygotowaliśmy sami, z przyjaciółmi. Całe wesele przetańczyliśmy ze sobą, prawie zapominając o gościach. Z parkietu zeszliśmy jako ostatni o szóstej rano. W dziewięć miesięcy i pięć dni po ślubie przyszła na świat Maryna.
TOMASZ: Jeszcze zanim zostaliśmy małżeństwem, zaczęliśmy sobie wyobrażać, że będziemy razem pracować. To było naturalne: żona pisała, ja fotografowałem, więc stworzyliśmy tandem.
GALA: Taka wspólna praca może rodzić konflikty w związku, zazdrość o sukcesy. Brali państwo pod uwagę to ryzyko?
MAŁGORZATA: Nie. W ogóle się nad tym nie zastanawialiśmy. W sposób naturalny znaleźliśmy dla siebie metodę współdziałania. To wynikało z naszych zawodów. Przeżywaliśmy razem wiele wydarzeń, co budowało nasz związek.
TOMASZ: Żona jest bardzo mądrą osobą i potrafiła wszystkim kierować, zostawiając mi wrażenie, że to ja prowadzę tę paradę. A podejrzewam, że było akurat odwrotnie. Często w związkach artystycznych ambicje biorą górę nad uczuciem i małżeństwa się rozpadają. Wielka wartość naszego zespołu polegała na tym, że nie było między nami konkurencji. Ja nie miałem żadnego problemu, by ustąpić jej miejsca w publikacji, jeśli czułem, że fotografia nie była na tyle symboliczna i mocna, by udźwignąć ideę, którą miała unieść. I wtedy to było załatwione tekstem. I odwrotnie - kiedy ona widziała, że mnie udało się zrobić zdjęcie zastępujące wiele słów, rezygnowała z przestrzeni, którą miała dla siebie.
MAŁGORZATA: Tworzyliśmy niezwykły duet. Gdy chcieliśmy przekonać do czegoś wydawcę lub rozmówcę, a moje argumenty nie odnosiły skutku, wkraczał Tomek. Szybko nauczyliśmy się, że jeśli mąż fotografuje, ja powinnam tworzyć nastrój, aby ludzie byli rozluźnieni. Pomagałam Tomkowi w ostatecznym wyborze zdjęć. Pierwsza nasza wspólna książka opowiadała o polskich Żydach. Praca nad nią trwała pięć lat.
TOMASZ: Pamiętam, że kiedy wyjeżdżaliśmy zbierać dokumentację do książki, miałem precyzyjnie określone, ile zdjęć mogę zrobić. Po prostu brakowało nam pieniędzy na profesjonalne filmy, bardzo drogie, dostępne tylko za dolary. Średnia pensja wystarczała wtedy na cztery rolki.
MAŁGORZATA: Powstała wyjątkowa książka: nie album z podpisami ani tekst z ilustracjami. Ktoś powiedział, że to jest jak film dokumentalny - słowa i tekst pozostają równorzędne, wzajemnie się uzupełniają i podbijają.
TOMASZ: Mnie bardzo zależało na tym, żeby żonie spodobała się moja praca. Chciałem jej zaimponować. Moją ambicją było usłyszeć od niej: "To jest dobre". Pochwała i uznanie bardzo motywują.
MAŁGORZATA: Myślę, że motywowaliśmy się nawzajem. Jestem typowym Strzelcem, a to osobnik dość narwany, który strzela, ale zanim strzała dosięgnie celu, pędzi w inną stronę. Mój mąż to Byk - solidny, potężny, mocny. Kiedy się na coś zdecyduje, podąża w obraną stronę. Strzelec jest już gdzieś indziej, pochłonięty nowym pomysłem, ale skoro nie widzi byczyska przy sobie, wraca i podąża u jego boku. Tak było z nami. Od męża nauczyłam się, że w życiu najważniejsza jest pracowitość i konsekwencja. Nie wystarczą zdolności. Myślę, że gdybym nie spotkała Tomka, swoje bym roztrwoniła.
GALA: Wasza pierwsza książka o polskich Żydach, która powstała w latach 80., nie została z powodu cenzury wydana w kraju, lecz w Stanach. I zrobiła tam furorę. Nie myśleliście o emigracji?
MAŁGORZATA: Nie. Chociaż właśnie w tym czasie byliśmy całą rodziną w Ameryce, bo dostałam prestiżowe stypendium dziennikarskie Nieman Fellowship na Harvardzie. Był rok 1986, w kraju szarzyzna, bieda, beznadzieja, a tam promocja naszej książki, spotkania autorskie w całym kraju, w ramach stypendium dostęp do wszystkich wydziałów Harvardu i do elitarnych klubów oraz stowarzyszeń. I praca dla National Geographic, trzy podróże przez cały kontynent, bo edytorzy chcieli, abyśmy "odkryli" Amerykę. Taki też był tytuł naszego reportażu "Discovering America". W sumie sukces i wielkie możliwości na przyszłość. Ale nie wyobrażałam sobie, żebym mogła żyć gdziekolwiek poza krajem. Z uporem przekonywałam męża, że Polska to nasze miejsce.
TOMASZ: Lubię wygody, kilkakrotnie łapałem się na tym, że chciałbym zostać w Ameryce. Popłynęliśmy do Stanów Batorym, zabrałem ze sobą wszystkie moje najważniejsze zaczarowane rzeczy: kubek do kawy, parę obrazów wyjętych z ram, z którymi lubię przebywać, poduszkę, na której lubiłem spać. Liczyłem się z myślą, że nie będziemy musieli tutaj wracać. Szczególnie że znajomi, ludzie, których tam poznaliśmy, tak byli nami przejęci, że oferowali wszystko: ktoś chciał nam kupić dom, ktoś inny dać pieniądze, żebyśmy się niczym nie przejmowali, wychowywali Marynę, mieli kolejne dziecko. Byłem gotów dać się namówić. Ale żona mówiła do mnie takimi słowami, że w sekundę później wstydziłem się, że coś podobnego przyszło mi do głowy.
GALA: Czy tak wielkie uczucie trzeba pielęgnować?
MAŁGORZATA: To jest ważne dla większości związków. Ale nasz jest nietypowy. Zwykle pary są ze sobą w domu, ale pracują oddzielnie. Wtedy uczucie trzeba pielęgnować w sposób specjalny. W naszym wypadku poza uczuciem była wspólna praca, wspólne przeżycia. One stworzyły fundament. Teraz już nie pracujemy razem, ale nasz dorobek w postaci doświadczenia i bliskości zdobyty w tamtym okresie pozostał. Choć mąż dużo podróżuje, jednak większość czasu spędza w Polsce. Wtedy jesteśmy razem cały dzień. Ważne, by nie tylko kochać się, lecz także przyjaźnić. Potrzebna jest życzliwość, wyrozumiałość, poczucie humoru, ciepło.
TOMASZ: Uważam, że uczucia trzeba pielęgnować jak roślinę. Myślę, że małżeństwo nie jest pomysłem dla słabych. To wiem na pewno. Dowodem liczba rozwodów. Nasz związek jest niesamowity. Ciągle mam wrażenie, że jest tak samo młody. Potrzeba bliskości, jaką odczuwamy, nie zmniejszyła się. Przez kilkanaście lat nie rozstawaliśmy się w ogóle. Najdłużej nie widziałem żony dwa tygodnie. Od kiedy zacząłem wyjeżdżać sam, codziennie dzwonię do żony. Ona opowiada, co się u niej dzieje, a ja to komentuję, a potem zamieniamy się rolami. Kiedy przeżywam kryzys i sądzę, że nie uda mi się zrobić dobrych zdjęć, bo nie ma odpowiedniego światła i wszystko wygląda inaczej, niż sobie wyobrażałem, żona zawsze potrafi mnie podnieść na duchu. Mówi, że sobie poradzę i to będzie mój najlepszy materiał. Daję się uwieść tym słowom.
GALA: Nigdy nie obawialiście się państwo, że znudzicie się sobą, że będziecie razem jedynie z przyzwyczajenia?
MAŁGORZATA: Bywa, że kiedy z domu odchodzą dzieci, w małżeństwach powstaje pustka. W naszym związku nie było takich obaw, bo Maryna nie jest ogniwem, które nas łączy, ale częścią nas. Jej wyjście z domu okazało się nawet korzystne dla nas, bo możemy się skupić na sobie i na pracy. Tomek i ja zawsze mamy pełno zajęć i wspólnych planów dotyczących pracy, podróży i wypoczynku. Nie chcielibyśmy stetryczeć. Myślę, że to nam nie grozi z powodu naszych zawodów, które są stymulujące. Wciąż mamy nowe pomysły. Czasem zupełnie nieoczekiwane. Lubimy siebie zaskakiwać.
TOMASZ: Na przykład w taki sposób jak na 25-lecie naszego związku. Wiedziałem, że żona marzyła kiedyś o graniu na pianinie. Z okazji naszej rocznicy postanowiłem spełnić jej dziewczęce marzenie i kupiłem pianino. Szczerze mówiąc, niezbyt wierzyłem w to, że zacznie grać. A tu niespodzianka. Nauczyła się grać mój ulubiony utwór "Over the Rainbow", który kolekcjonowałem w różnych wykonaniach. Małgorzata w tajemnicy nagrała go w profesjonalnym studiu z zespołem oraz zaprzyjaźnioną z nami Anną Marią Jopek. Kiedy usłyszałem ten utwór w czasie naszej jubileuszowej uroczystości, łzy napłynęły mi do w oczu.
MAŁGORZATA: Bardzo ważna jest chęć sprawiania sobie przyjemności. Żeby powstał dobry związek, trzeba wielu elementów, również takich niezwykłych radości, które potrafimy sobie dawać. A poza tym szczęścia, życzliwości pana Boga, fundamentu, jakim jest dziecko i rodzina wielopokoleniowa. Były sytuacje piękne i dramatyczne, które nas spajały. Jeśli na to się nałoży charaktery, temperamenty i oczywiście miłość, to trzeba by bardzo pracować, żeby taki związek zniszczyć.
GALA: Jesteście państwo dziadkami. To uświadamia upływ czasu, przygnębia?
MAŁGORZATA: Przeciwnie, daje potężny zastrzyk energii. Rola babci, Babi, jak mówią do mnie wnuki, bardzo mi odpowiada. Oni są ważni dla nas, a my dla nich. Tak jak kiedyś moi dziadkowie, którzy przekazali mi rodzinną tradycję, wartości, a jednocześnie ogromną miłość, która wzmacnia mnie do dziś. Nasz starszy wnuk Szymon, którego ja nazywam Szymi, a mąż Kapiszonem, skończył właśnie 6 lat, a młodszy Konstanty, zwany przez wszystkich Kocio, ma 2 lata i 4 miesiące. Nie mieszkają z nami, ale często u nas bywają.
TOMASZ: Ubolewam, że za rzadko. Wnuki to jedna z najprzyjemniejszych rzeczy, która mi się przydarzyła. Są całkowicie różni, ale wspaniali. Nie sądziłem, że bycie dziadkiem będzie czymś tak fenomenalnym. A dodaje skrzydeł, to całkowita metafizyka. W ciągu ułamka sekundy mogę się z Szymkiem przenieść w dowolną przestrzeń przy pomocy wyobraźni. Wnuki doładowują moje baterie, oczyszczają mój krwiobieg.
GALA: Czujecie państwo radość, kiedy druga połówka jest obok?
TOMASZ: Człowiek szuka osoby, którą będzie kochał i przez którą będzie kochany, żeby z radością budzić się o poranku i z niecierpliwością czekać na kontakt z nią po całym dniu. To dowód, że związek jest prawdziwy i głęboki. Czuję ogromną radość, kiedy otwieram oczy i widzę Małgorzatę. Jesteśmy tak blisko ze sobą, że wątpię, by można było posunąć się jeszcze dalej. Tego supła nie da się bardziej zasupłać. Ani - na szczęście - rozsupłać.
MAŁGORZATA: Ja taką radość przeżywam wieczorem, kiedy leżymy obok siebie w sypialni. Zmęczona przestaję czytać książkę, przytulam się do męża, który przeważnie ogląda jakiś program w telewizji. Kiedy leżę w jego ramionach, to jest cudowny moment: wypełnia mnie miłość, czułość, spokój. Wtedy wiem, jesteśmy jednością. Mam poczucie głębokiej harmonii. A czym, jeśli nie poczuciem wewnętrznej harmonii, jest szczęście?
1 z 3

niezab2
2 z 3

niezab3
3 z 3

u2369_niezab_min