Reklama

Proste spodnie, czarny golf. Podczas rozmowy kręci się w fotelu, zerka za okno, niespiesznie, jakby leniwie odpowiadając na pytania. Nie przepada za mówieniem o sobie. I choć wyczuwa się u niej dystans, uśmiecha się serdecznie. Jak żyje? Intensywnie. – Ciężko przerzucić się z takiego tempa na wolny rytm wakacji. Dlatego nie ma sensu wyruszać gdzieś tylko na tydzień – mówi. Zresztą teraz nie ma na to czasu. Jeździ z recitalami po Polsce, występuje w „Trzy razy Piaf” w warszawskim Teatrze Ateneum oraz w „Tango Operita. Szare kwiaty” w Teatrze Syrena. Jednocześnie przygotowuje nową, czwartą płytę. Nazwie ją „Przypadki”. I choć nie znosiła, gdy dziennikarze nazywali ją „sławną i niezależną”, mówi, że dopiero teraz doświadcza czegoś w rodzaju niezależności.
Na własnej emigracji
Ten krążek będzie przełomem w jej życiu i karierze. Po raz pierwszy sama zajmuje się umowami, „papierkami”. I wszystkie teksty są jej autorstwa. – Przełamałam się. To tak osobiste, że aż nieprzyjemne. Lubię chować się za cudze słowa – wyjaśnia. Do tej pory myślała, że nie może przekraczać granicy intymności, by piosenki zbytnio jej nie odsłaniały.
Najwięcej pomysłów przychodzi artystce podczas samotnej jazdy samochodem, gdy słychać tylko szum silnika. Inspiracje? Własne i cudze przeżycia. Niedawno dostała e-mail od nieznanego mężczyzny. Fotografika o imieniu Jean-Marc. Przypadkiem wszedł na jej stronę w internecie. – Zobaczył moje zdjęcia i stwierdził, że do złudzenia przypominam mu jego wielką miłość – uśmiecha się Kasia. – Napisał: „Zazdroszczę ludziom, którzy Panią otaczają”. Ten e-mail natchnął mnie do napisania tekstu.
Mówi, że jest poza gustami większości. Na własnej emigracji. Stwarza swój świat, choć nie obraża się na cudzy. – Staram się być wierna sobie. Każda próba ubrania mnie w cudze pióra kończy się fiaskiem. To nie zawyżona samoocena, przeciwnie – przekonuje. – Nauczyłam się, że jeśli nie jestem pewna, że coś jest słuszne, wychodzę na scenę przegrana. Nie zmusiłaby się do występu w centrum handlowym. Dziwię się niektórym, że to robią. Pieniądze to nie wszystko!
Rodzice wpoili jej zasadę: Siedź w kącie, a znajdą cię. – Włożyli dużo energii, by wyjaśnić mi, że człowiek skromny jest fantastyczny. Tyle że na scenie to się kompletnie nie sprawdza – artystka kręci głową. Wyposażona w talent i pasję śpiewania, w momentach decydujących potrzebowała tzw. kopniaka. – Tak było przed „Metrem”. Decyzję o przystąpieniu do eliminacji podjął za mnie kolega, bo dążenie do zaistnienia było mi obce – wspomina. Przerwała naukę w trzeciej klasie liceum i wyjechała z rodzinnych Gliwic do Warszawy. Rodzice bali się. „Dobrze, będziesz śpiewać, a z czego żyć?”. Dali jednak wolną rękę. – Zrobili mądrze. Gdybym usłyszała „Nie”, miałabym do nich wielki żal. Musiałam tylko obiecać, że zdam maturę. Czy są dziś ze mnie dumni? – Kasia robi pauzę. – Hmm, mam nadzieję.
Była podobna do Anki, głównej bohaterki „Metra”. Zagubiona, nieco nieporadna. – Szał na punkcie tego musicalu był dla mnie oczywisty. Tyle włożyłam w niego pracy, wyrzeczeń, tyle energii!
Nie myślała o przyszłości. Ale mimo to w 1997 r. pojechała na Festiwal Piosenki Aktorskiej do Wrocławia. – Wiedziałam, że w Teatrze Studio Buffo, gdzie występowałam, niczego już się nie nauczę. I choć nie miałam śmiałości, to chciałam się sprawdzić – uśmiecha się lekko. Dostała Grand Prix i nagrodę dziennikarzy. – Szok! Z wrażenia zapomniałam nawet odebrać swoją wygraną. Cinquecento. Ponieważ nie miałam jeszcze prawa jazdy, więc samochód sprzedałam. I wzięłam kredyt na pierwsze własne mieszkanie w Warszawie.
Na swoje życie patrzy z przymrużeniem oka. – Dwadzieścia lat temu, jadąc pociągiem, podrzucałam do góry pomarańczę. Pociąg nagle zahamował, wyrzucony do góry owoc uderzył mnie w oko. To pointa mego życia. Cokolwiek bym zrobiła, zawsze do mnie wraca… – śmieje się. Jak pytania o „Metro” i Buffo. – Na ten temat powiedziałam już wszystko. Było, minęło. Wolę mówić o solowych projektach – irytuje się. Ale nauczyła się pokory. – Gdy sukcesy unoszą nas na fali, myślimy: „Nam się to należy”. A wtedy następuje zjazd – mówi. Jak w 1992 r., gdy nie udało się z „Metrem” podbić USA.

Reklama

Mania śpiewa, ja płaczę
Szybko dorosła. Musiała. Już jako „ta” Kasia Groniec zdawała maturę. Wieczorowo. I z Marianną w brzuchu. – To było wyzwanie. Rodzaj zabawy – wspomina tamten czas. Nie pamięta frustracji, że to zły moment. – Na macierzyństwo nigdy nie ma „dobrej pory”. Zawsze jest się przed jakąś premierą, płytą – mówi. Dziś Mania ma 13 lat. – Mówi do mnie per „matko” i już od dawna nie rysuje laurek – żartuje artystka. – Banał, co powiem, ale ona przemeblowała mi świat: wiem już, co w życiu najważniejsze. Chociaż posiadanie dzieci to koniec wolności – zauważa. – Tej emocjonalnej. Teraz rozumiem nerwy mojej mamy, gdy nie dość, że spóźniłam się do domu, to jeszcze wzruszałam ramionami: „Ale o co ci chodzi?”.
Gdy Mania miała 8 lat, wystąpiła na szkolnej uroczystości. Śpiewała. – Wyszła na scenę, a mnie łzy same pociekły po policzku. Ze wzruszenia. Tak samo pewnie czuła się kiedyś moja mama… – Wychowanie? Jest zwolenniczką rozmów i tłumaczenia. Często jednak ma poczucie klęski. Teoria mówi, że trzeba być konsekwentnym, ale w praktyce… Godzina kładzenia się spać naciągana jest jak guma. – Po 22.00 wyprowadzona z równowagi wpadam do jej pokoju i zabieram mp3, komórkę i inne gadżety. Cóż, też byłam oporna na wykłady rodziców – Kasia wzdycha.
Matka, artystka, człowiek
Mówi, że nie czuje się artystką. Że bywa nią. Na scenie. Ma proste podejście do życia. Od 10 lat mieszka na Saskiej Kępie. Na spacery chodzi do pobliskiego parku Skaryszewskiego. Ale nie przywiązuje się do miejsc ani do rzeczy. Z jednym wyjątkiem. – Dostałam kiedyś pozytywkę, którą Mania oczywi- ście mi stłukła. To, co zostało, trzymam. Przypomina mi pobyt z „Metrem” w Nowym Jorku. Dała mi ją mieszkająca tam od dawna Polka, pani Władzia, która się mną opiekowała. Miałam 19 lat i byłam ciekawa wszystkiego, więc czasem musiałam ją zwodzić – śmieje się. – Raz, pod pretekstem wizyty w muzeum, pojechałam do Harlemu, na mszę gospel. Żaden taksówkarz nie chciał mnie tam zawieźć! Pół trasy szłam więc pieszo. Byłam pod wrażeniem.
Za to nie działają na nią sklepowe wystawy, wyprzedaże. Nie ma w niej chęci obkupywania się, posiadania. Żartuje, że po urodzeniu Mani obie mieszkały w typowym klimacie zen. – Ja miałam łóżko, ona łóżeczko i kojec. To wszystko. Estetyka minimalizmu jest piękna, ale zupełnie niepraktyczna – przyznaje. – Czy ktoś wyobraża sobie taki wystrój w normalnym domu? Z kotem, psem i nastolatką? Czasem drzwi pokoju Mani trudno otworzyć, taki bałagan.
Całe życie obiecywała sobie, że nie będzie wstawać wcześniej niż o 9. Tymczasem już o 6.30 jest na nogach. Budzi córkę, robi śniadanie, wychodzi z psem. Miesiąc temu trzy razy była w siłowni. Nie lubi tego, ale czas pomyśleć o kondycji. Tęskni za tym, co jej tata nazywa „gniciem porannym”. Leżeniem w pościeli i odwlekaniem momentu wstania…
Kocha rzadkie chwile totalnego nicnierobienia. Przegląda wtedy prasę, słucha Elvisa Costello, Uty Lemper, Niny Simon, Tori Amos, Fiony Apple. To jedyna muzyka, którą karmi uszy. – Ale konsekwencją przewalonego dnia jest kac moralny. Mobilizują mnie spotkania, terminy.
Ostatnio nie może skupić się na żadnej książce. Musi napisać jeszcze jeden tekst. Każda kartka to komunikat: „Groniec, do roboty!”. – Im dłużej to odwlekam, tym bardziej się męczę – wzdycha. – Uciekam wtedy choćby w gotowanie, za którym zresztą nie przepadam.
Buzują we mnie emocje
Rzadko kiedy jest z siebie zadowolona. Kieruje nią złudne przeświadczenie, że to, co robi, mogłaby jeszcze lepiej. Dystans do życia? – O, chciałabym go mieć! Mój spokój jest pozorny. Żyję z niepokojem, od zawsze. Przyzwyczaiłam się do ciągłych motyli w żołądku.
Kiedy emocje narosną, potrafi zapalić się w sekundę. Z byle powodu. Bo nie może znaleźć w sklepie porządnych butów, bo ktoś zajechał jej drogę. Na swoich recitalach śpiewa piosenki skrajnie róż- ne. Symfonia emocji jest tak wielka, że po opuszczeniu garderoby nie umie przestawić się na zwykłe zajęcia. – Czasem długo bez słowa gapię się w telewizor, nim napięcie mi puści. – Źle znosi ocenianie. – Długo przeżywam krytykę. Udaję, że jest OK, ale wszystko po mnie widać. Zaraz „siada” mi twarz.
Wobec obcych jest zdystansowana, mało wylewna. Mówi, że różnorodność emocji, kóre uzewnętrznia podczas koncertów, to jakieś pół roku poznawania jej prywatnie. Etykietka „Czarnej Madonny”, przylepiona jej przez media, śmieszy ją i złości. A wiele osób, gdy ją poznaje, bywa zdziwionych, że Kaśka uwielbia się śmiać. – Ze skeczów Monty Pythona, z sytuacji w stylu: „Poważny plan pierwszy, a w tle gość niskiego wzrostu próbuje odwiesić słuchawkę na telefon, który wisi za wysoko” – chichocze. Ale nie zaprzyjaźnia się łatwo. Bliskich może policzyć na palcach jednej ręki. Lubi ludzi inteligentnych, nienachalnych. Z ekstrawertykami jej nie po drodze. Wyjątkiem jest siostra Ilona, starsza o 7 lat, pedagog. Bratnia dusza, choć typowy zwierz towarzyski. – Pamiętam, jak do Ilony przychodzili koledzy – wspomina. – Ja biedna siedziałam sama, więc mama prowadziła mnie do pokoju siostry: „Kasia posiedzi tu z wami”. Nie zapomnę konsternacji w oczach dorastającej panienki na mój widok!
Prywatne – zamknięte
O swoich związkach mówić nie chce. – To moja sprawa – ucina. Sparzyła się. Udzieliła wywiadu pewnemu pismu i była zniesmaczona. – Było mi tak głupio, że przez następne pół roku chciałam mieszkać w kanałach. Przenigdy nie dam się namówić do podobnych zwierzeń! – Mówi tylko, że w mężczyznach ceni siłę spokoju. – Jestem niezdecydowana, więc lubię mieć wsparcie. Oczekuję konkretów, gdy pytam, co zrobiłby na moim miejscu, choć i tak obieram własną opcję. Od faceta nie wymagam, żeby mnie podziwiał, ale doceniał.
Jest realistką. Ale rozmarzoną. Mimo wewnętrznego niepokoju ciekawią ją nowe rzeczy. – Chciałabym dożyć takiej chwili, kiedy loty w kosmos będą tak popularne, jak jazda autobusem. Wtedy mogłabym popatrzeć na niebieską kulę i umiejscowić na niej siebie. Wszystko od razu wyda się małe – mówi. Gdy w 2001 r. RMF ogłosiło konkurs, w którym główną nagrodą miał być bilet w kosmos, wysłała zgłoszenie. – Mania wtedy się rozpłakała: „Polecisz na księżyc i mnie zostawisz!”. A ja naraz zdałam sobie sprawę, że wszystko, czym żyję, nawet te moje niepokoje, to najważniejsze, co mam.

Reklama
Reklama
Reklama